poniedziałek, 24 lutego 2014

"Nebraska": młody, stary, niewiedzący

Jest pewien nieśmiertelny kolokwializm mówiący o tym, że starość nie ma wiele wspólnego z radością i z pewnością świadczy on prawdę. Cokolwiek jednak by o zmierzchu życia nie powiedzieć, nie wolno zapominać, że mimo iż rządzi się on swoimi prawami z przemożnym pragnieniem spokoju i ciszy na czele, potrafi także być bardziej dynamicznym od olimpijskich medalistów.
Opowiada o tym - jak z pewnością zostało to już tysiące razy napisane - “dający nadzieję”, “pokrzepiający serce” film “Nebraska” w reżyserii Aleksandra Payne’a (autor m.in. pamiętnego “Smitha” z Jackiem Nicholsonem). 


Fabuła filmu jest banalna: stetryczały, stary alohololik, do którego bram mózgu grzecznie, ale stanowczo zdaje się pukać Alzheimer ma jeden cel: dotrzeć do Lincoln w stanie Nebraska, gdzie oczekuje go milionowa nagroda, a tak przynajmniej twierdzi loteryjny kupon będący w jego posiadaniu.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że odległość do Lincoln przypomina tą do Drogi Mlecznej, a sam kupon - jak twierdzi syn “szczęśliwego zwycięzcy” - jest jednym wielkim oszustwem, a już na pewno nie stoi za nim milion dolarów.


Starość jednak nie zamierza polemizować z młodością: z uporem godnym najsłynniejszych osłów świata dopina swego i dzieje się, co następuje: syn zabiera ojca w długą podróż, która - jak to już napisano tysiące razy - “odmieni ich życie”, “pozwoli znów zachłysnąć się wiarą w potęgę człowieczeństwa” oraz “spektakularnie udowodni, że ruch zawsze silniejszy jest od bezruchu”.
W swojej podróży ojciec z synem docierają do rodzinnej miejscowości tego pierwszego, gdzie na wierzch wychodzi więcej, niż można byłoby się spodziewać...


Pokolenia dzielą nie tylko dekady: przede wszystkim granicę między nimi stanowi niewiedza, o której tak ujmująco opowiada “Nebraska”. Niewiedza, dla której idealną wręcz pożywką stają się domowe twierdze, gdzie przykładnie kwitnące i doceniane przez sąsiadów życie rodzinne, kryje w sobie nierzadko najmroczniejsze tajemnice.  



Alexander Payne w swoim filmie drąży także temat, który dość często poruszany jest w gabinetach psychologicznych, a jest nim grzech zaniedbania. Mówi, że człowiek często popełnia go wobec najbliższych mu osób, a koksekwencje tego, mogą odbić się trwałym piętnem na całym - jak długie i szerokie - życiu. Najbardziej urzekające jest to, że reżyser nie czyni swojej kamery mentorską, nie bawi się w dydaktyzm, nie poucza i nie instruuje, ale daje do zrozumienia, że “rodzinne szczęście” bywa mydlaną bańką: raz rozpryśnięte nie ma zdolności regeneracyjnych. I taka jest prawda, choćby nie wiem co próbowali wmówić spece od solidnie lukrowanych filmów “dających nadzieję”.

poniedziałek, 10 lutego 2014

"Układ" - terror na wysokim szczeblu

Zamachy terrorystyczne znane są ludzkości od bardzo dawna, a ich nadrzędne cele od lat pozostają niezmienne. W chwili, kiedy w niepamięć odeszła działalność Frakcji Czerwonej Armii, a IRA zapadła w drzemkę przez niektórych nazywaną poobiednią, na scenie pojawił się terroryzm w wersji muzułmańskiej: nieobliczalny, fanatyczny, gotowy na wszystko. Podobno nawet na jeszcze więcej.
Kiedy na jednym z londyńskich targów wybucha zainstalowana na ciężarówce bomba zabijając 120 osób, błyskawicznie przeprowadzone śledztwo przynosi rozwiązanie. Tak rozpoczyna się “Układ” w reżyserii Stevena Knighta (także autor scenariusza m.in. znakomitych “Wschodnich obietnic” Davida Cronenberga).


Pojmany Turek, Farroukh Erdogan zostaje poddany śledczej obróbce, jednak jak wiadomo, nawet na Wyspach Brytyjskich największemu nawet niegodziwcowi przysługuje prawo do obrony. I tu na scenę wkraczają obrońca Martin Vickers (Erick Bana) oraz adwokat specjalny Claudia Simmons-Howe (Rebecca Hall), przy czym muszę podkreślić, że rola tej drugiej zajmuje - zgodnie z nazwą - specjalne miejsce w angielskim systemie prawnym, na którym słabo się wyznaję. 

  
Paradoksem rozprawy, na której rozstrzygnąć się mają losy młodego Turka jest fakt, że część dowodów wniesionych przez oskarżenie nie może zostać podana do publicznej wiadomości ze względu na narodowe bezpieczeństwo. Mogą one zostać ujawnione wyłącznie podczas tajnego posiedzenia sądu na specjalny - bo jakiż by inny? - wniosek specjalnej pani adwokat.


Czas pozostały do rozprawy biegnie, jak opętany, a kiedy widz przypomina sobie - a wie o tym od początku filmu - samobójstwo pierwszego adwokata Erdogana, sprawy zaczynają przedstawiać się zupełnie inaczej, a drugie dno, jakie posiadały, ewoluuje w trzecie, a może i nawet w dziesiąte. Kto jest kim?. Nie wiadomo. I jest to z pewnością wielki plus tego obrazu: zagadka rodzi zagadkę, czerń wydaje się czernią, ale przecież nikogo nie dziwi, że potrafi nagle przemienić się w biel...


Brytyjski system sprawiedliwości, podobnie jak inne systemy potrafi być także szokująco niesprawiedliwy, choć w wypadku “Układu” geneza niesprawiedliwości czai się głębiej, a może po prostu: wyżej. Po zmierzeniu się z perypetiami wzbudzających sympatię adwokatów pomyśleć można chyba tylko jedno: człowiek, jakkolwiek stworzony do odważania pasztetowej i ogórków kiszonych na coraz bardziej zaawansowanych technologicznie wagach, gubi się niejednokrotnie podczas obsługi tej należącej do Temidy. Poza tym nie ma on - w przeciwieństwie do greckiej bogini - rogu obfitości oraz zawiązanych oczu, a to ponoć jest sprawiedliwości niezbędne.  
W innym wypadku należy liczyć się z układami.

piątek, 7 lutego 2014

Droga do Rzymu 2012. Cz. 4 (ostatnia): Alpejski Hardcore

Ktoś powie: to tylko kolejne miasto. Będzie miał rację, choć w moich oczach stanie się profanem, podobnie jak ten, który na Akropolu dostrzec potrafi tylko ruiny i kamienie… O Rzymie jednak na razie pisał nie będę. Zbyt wiele widziałem, zbyt mało czasu upłynęło, nie wszystko się jeszcze przefiltrowało, należycie ułożyło… opowiem o tym podczas jakiegoś chłodnego jesiennego wieczoru. Rozgrzeję się słońcem Rzymu.

Wypluty i przemielony
W drodze powrotnej Apeniny pokazały inną twarz obnażając bezlitośnie na kilku krótkich na szczęście odcinkach niewielką moc mojego motocykla. Czołowy wiatr złączony trwałym sojuszem ze wzniesieniami po prostu zatrzymywał mnie w miejscu. Dosłownie. Mijający mnie z godnością dawnych senatorów obywatele Italii uśmiechali się na ten domagający się uśmiechu widok. Kawy jednak nikt nie zaproponował. O zwykłym cukierku nie wspominając.
Jak stoi, myśleli z pewnością, znaczy, że podziwia.
Prawie się nie mylili.  
Zjazd z Apenin
Wypluty przez Apeniny pomknąłem ku Ankonie. Tam odbiłem w lewo w nadmorską SS16, która powiodła mnie do Miramare obok Rimini, osławionego kurortu na Riwierze Adriatyckiej, gdzie niepodzielnie panował potężny skuterowy Yamah w wersji T Max rolujący się po ulicach w doprawdy hurtowych ilościach oraz ciemnoskórzy sprzedawcy próbujący na ciągnących się w nieskończoność plażach sprzedać zarówno wszystko, jak i nic, przy czym zmuszony jestem zaznaczyć, że przez wszystko rozumie się tu: zegarki, wiertarki, sprężarki, noktowizory, krogulce, gargulce, baloniki, druciki, koguciki, wazoniki, etc...
Nadmorskość
Sprzedawcy
Trzydniowej gościny udzielił mi Camping Maximum na pożegnanie pobierając 46 euro i 50 centów. Wybyczony, wypoczęty, należycie wyplażowany i zbrązowiony wypuściłem się w dalszą trasę wiodącą do Wenecji, której ponownego nawiedzenia ostatecznie nie potrafiłem sobie odmówić, mimo iż z tak blasfemicznym zamiarem nosiłem się niemal przez całą podróż. Zaciągnęła mnie tam ponownie hermetyczność uliczek, międzynarodowy gwar oraz niezłomne przekonanie, że ta niezwykła, pełna cudów wyspa podczas moich przyszłych podróży odegra, ze względu na swój już dość dobrze mi znany port, niepoślednią rolę…  

Jest takie miasto na wodzie…
Zagubić się w Wenecji, aby potem jakby na nowo się odnaleźć, oto zadanie dla każdego: zapomnieć o przewodnikach, miejscach godnych zwiedzenia, mostach skłaniających do westchnień czy muzeach poświęconym geniuszom tego udręczonego świata i przypomnieć sobie słowa Autora z dawnych czasów, który w jednym z utworów właśnie na wyspie się rozgrywających daje wyraz swojemu oczarowaniu.
 Więc ujrzał znowu to zdumiewające wybrzeże, ową olśniewającą kompozycję fantastycznych budowli, które republika ukazywała pełnym uszanowania spojrzeniom zbliżających się żeglarzy: lekką wspaniałość Pałacu i Most Westchnień, kolumny z lwem i świętym na brzegu, przepysznie występujący bok bajecznej świątyni, widok na wieżę i Zegar Olbrzymów; i przyglądając się myślał, że przybyć do Wenecji lądem, na dworzec kolejowy, znaczy wejść do pałacu przez tylne drzwi i że nie inaczej, tylko okrętem, jak on teraz, przez pełne morze, należy zajechać do najnieprawdopodobniejszego z miast.
 Jest sporo prawdy w tej spisanej przez jednego z moich ulubionych literackich Noblistów refleksji. Wjeżdżałem do Wenecji lądem, przez Ponta della Liberta, a także wpływałem do niej na pokładzie tak potężnym, że niemal domagającym się statusu osobnego państwa, który promowi towarowo-pasażerskiemu „Europa Palace” armatora Minoan Lines być może został już przyznany. Wpłynięcie z całą pewnością deklasuje wjechanie, któremu – przez wzgląd na okazałą długość mostu – również towarzyszyć mogą niezapomniane wzruszenia generowane przez rozległość laguny z wdzierającym się nagle w nią miastem.
Wenecja  
Wenecja

„A po nocy przychodzi dzień”… i burza
Świadom nieuchronnego kresu Podróży z żalem żegnałem wenecki Camping Serenissima w nocy ochlapany troszkę burzowym deszczem wieszczonym zresztą na wielu portalach pogodowych.
Mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów za Wenecją stało się dokładnie to: woda, woda, woda… woda z prawej, lewej, z góry i od dołu. A nawet i od środka. I te grzmoty wdzierające się w kask z mocą Little Boya. I te błyski przecinające posiniałe z wściekłości niebo…
Z powodu widoczności bratającej się powoli z zerową, w której ujechałem kilkanaście (a może i więcej) kilometrów przystanąłem przy sklepie spożywczym na suburbiach Udine. SMS do Polski z prośbą o zlokalizowanie najbliższego campingu rozwiązał sytuację połowicznie. Nieplanowany nocleg rozegrał się w innych, bliższych okolicznościach niż ten sugerowany w krótkiej wiadomości tekstowej.
W międzyczasie odnotowałem jakby mniejszą wodę wypluwaną przez szarobure chmurska. Chwilę później znów byłem w drodze. Najwyraźniej po to, aby przekonać się, że rozgniewani Bogowie z powrotem odkręcili niebiański kurek przed momentem figlarnie przykręcony.  
Cóż mogłem poradzić? Sunąłem dalej z przerażeniem odnotowując, że nie wszystkie samochody korzystają ze świateł mijania oraz z innych świateł. Zbratani z Południem Włosi uważają z pewnością, że słoneczne światło, jakiego działaniu zostają poddawane ich organizmy nie omija także samochodów, które emitując boski blask nie potrzebują dodatkowego wsparcia i w sposób ekologiczny rozświetlają coś, co prezenterzy radiowi całego świata niezmiennie nazywają „fatalnymi warunkami atmosferycznymi”.
I nagle: szczęście! Znak oznajmiał dobitnie, że za pięć kilometrów wędrowiec spodziewać się może bram naprawdę wytęsknionego campingu.

„Wood hauze in de rajt”
Odbiłem w prawo z SS13 i uważnie obserwując znaki informacyjne dotarłem do miejscowości Ai Pioppi, gdzie nocleg znalazłem na ponoć jednym z pierwszych włoskich campingów posiadających korzenie w latach pięćdziesiątych, kiedy powojenny świat wydawał się drżeć w posadach, a zbrojnym interwencjom wciąż nie było końca.
Uprzejmy właściciel w mało znanymi mi języku niemieckim stanowiącym odpowiedź na mój angielski usiłował mi wytłumaczyć panujące na campingu zwyczaje, przy czym dla mnie najważniejsza była zgoda na rozbicie się w drewnianej altanie usytuowanej, podobnie jak cały kompleks, u szczytu monumentalnej góry wydającej z siebie ponure odgłosy niezbyt dobrze nastrajające przemoczonego do cna turystę, jakim w istocie byłem i miałem pozostać przez jeszcze kilka dni.
Nie wiem, co bym bez tej altany zdziałał w tym zziębnięciu i przemoczeniu swoim…
Shelter
Szczęśliwy zaparkowałem Yamaha, rozbiłem na podłodze namiot, rozwiesiłem rzeczy pilnie dopraszające się wysuszenia, a jako, że domagały się wszystkie, niemal nagi, precyzując: półnagi, zagotowałem wodę pod chińską zupkę mającą nadać mojemu ciału temperaturę zbliżoną do tej, jaką powinien emitować człowiek, za jakiego przecież w całej Italii pragnąłem uchodzić. Może niesłusznie.
Chiny
Musiałem stwierdzić posiłkując się kilkoma naprędce przywołanymi inwektywami, że nie przygotowałem się należycie do Wyprawy przez:
a)      pominięcie podczas pakowania zimowej podpinki do kurtki (membrana przeciwdeszczowa i polar to zdecydowanie za mało na Alpy) oraz zimowych rękawiczek, których zresztą nie posiadam wcale
b)      kilka innych kwestii.
Miałem za to parasolkę*.
Ale przecież ja na Południe jechałem, ku słońcu, ku lazurowi Adriatyku, ku plażowym uciechom i rzymskiej gorączce!, próbowałem sam się przed sobą usprawiedliwić, a kiedy okazało się, że marnej proweniencji były to wybiegi, usprawiedliwienia przestać szukałem i zająłem się próbą konstruktywnego wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazłem.
Po jakiś siedemnastu sekundach rozważań, wymyśliłem: jutro jadę dalej.
I tego się trzymałem.

"Gdyby napisał to Dante"...
Ubrany w kilka podkoszulek, dwie pary letnich spodni oraz klapki zakupione z przeznaczeniem do poruszania się po kamienistym dnie Morza Jońskiego i Kreteńskiego oraz innych mórz, a teraz profanowane przez brodzenie po przyalpejskim, zalanym cieczą asfalcie, udałem się w towarzystwie parasolki w poszukiwaniu sklepu, który wg właściciela campingu, powinien znajdować się w najbliższej okolicy, a przynajmniej tak było jeszcze dnia poprzedniego.
Alpy
Najbliższy sklep okazał się najdalszym, bo cóż z tego, że usytuowany kilometr od miejsca postoju, skoro miał pozostać zamkniętym do godz. 16, podobnie jak wszystkie inne sklepy. Była zaledwie 14.45.
Sjesta w Alpach?
Owszem.
Mgły
Niezrażony pierwszym niepowodzeniem bardzo prędko wypatrzyłem drogowskaz do innego sklepu znajdującego się 4 km od Ai Pioppi, w Gemona del Friuli przy… nie, to nie może być prawda, pomyślałem, już po mnie, to już koniec, zstąpiłem… via Dante Alighieri.
Cóż poradzić, ruszyłem przed siebie, wodą i Alpami otoczony, sam jak palec na ulicach spływających wodą, zmarznięty, na Obczyźnie, a mimo to o piwku marzący, a właściwie o tym, co przy sporym samozaparciu mogłoby pretendować do tego zaszczytnego miana.
Mgły
Oprócz piwa zakupiłem parówki w najkorzystniejszej cenie, nektarynki, pomidory i tak wyekwipowany, w niemilknącym deszczu, powróciłem do Yamaha dopraszającego się o nasmarowanie łańcucha.

„Just like a rolling stone”…
 Austriackie małżeństwo z rozlokowanego obok mnie campera widząc, że mój strój jest mało adekwatny do panujących warunków oferowało mi wielki koc. W nocy okazał się błogosławieństwem, choć i podczas piwkowego wieczoru wypełnionego rozmyślaniami nad rzymskimi legionami przedzierającymi się niegdyś przez te okolice również doskonale wywiązał się ze swojej roli.
Hauze
Szczyty wciąż komunikowały się między sobą toczącymi się w dół kamieniami. Ni to grzmot, ni to armatni huk. Coś pomiędzy. Dźwięk w swej intensywności przenikający każdy fibr ducha. Sprawiający, że myśli jakoś tak same kierowały się do wciąż odległego domu.
Była to bodaj najpiękniejsza noc, jaką podczas swych podróży przeżyłem…

Alpejski hardcore
Nie padało, kiedy wyruszałem dnia następnego. Ledwie między góry wjechałem, woda ponownie dała znać o sobie, woda tym bardziej uciążliwa, że podparta zaledwie 12 stopniami Celsjusza skutecznie resorbującymi ciepło, którego nie miałem pod dostatkiem...
Mimo to jechałem szczęśliwy jak nigdy. Ustaliłem prędkość na 50 km/h i do granicy w Tarvisio pozostałem jej wierny. Sama trasa na tym odcinku będącym zwieńczeniem SS13 nie była specjalnie trudna, choć nie potrafiłbym jej nazwać – nie tylko ze względu na warunki atmosferyczne – łatwą i przyjazną. I te widoki. Majestatyczne, skaliste wybrzuszenia nazywane Alpami Julijskimi na cześć Juliusza Cezara, który w swoim czasie połączył je drogą z Cesarstwem, ze szczytami skąpanymi w wydawałoby się dającej się sięgnąć ręką mgle, w istocie nieosiągalne dla uśmiechniętego motocyklisty z Polski, który w duchu obiecał sobie do nich wrócić poprzez na nie się wyspindranie.
Po zakupieniu na granicy dziesięciodniowej winiety za 4.60 euro na stacji benzynowej skierowałem się na autostradę A2. Deszcz wzmógł na sile. Wiatr jakby intensywniej przypominał o swoim istnieniu. Świat przez zalewany wodą wizjer sugerował, że poruszam się po oceanie asfaltu na głębokości peryskopowej. Samochody sprawnie pokonywały wyznaczony przez kierowców dystans. Legendarne Trans Alpy od Hondiego, jakich na autostradzie dostrzegałem najwięcej wydawały się być tu jak najbardziej na miejscu.
Niezwykły szacunek wzbudzili wyprzedzający mnie kierowcy tirów, którzy zjeżdżali na pas prawy najdalej ode mnie jak tylko było to możliwe, sprawiając, że mój taniec wywoływany podmuchem kilku ton metalu był stosunkowo łatwy do opanowania.
Siedemnaście kilometrów przed Wiedniem przestało padać, a to oznaczało, że trzysta siedemdziesiąt osiem przejechałem w deszczu.
Niebo przecięły dwie tęcze.
Jebane…
Wiadomo, jedna to w takich wypadkach za mało.

„To już chyba jest końcówa”…
Wiedeński Hostel Wombats przywitał mnie tłumem Serbów, z którymi dość szybko nawiązałem kontakt, w czym niezwykle pomocna okazała się moja latami rozbudowywana wiedza o serbskiej muzyce hip hopowej. Radość moich interlokutorów bardzo prędko sięgnęła zenitu i od tej chwili wszędzie mnie i mojego Yamaha na rękach nosili, a przed swoimi rodakami, których w tej serbskiej dzielnicy nie brakowało, obnosili się ze mną z niejaką dumą, co więcej, kiedy następnego dnia do Polski się kierowałem drogą wiodącą na Prater i autostradę na kolana padli i spoglądali za mną dopóki nie przemianowałem się w maleńki i mało istotny punkcik, jakim w istocie na mapie świata wciąż pozostaję.
Wcześniej jednak mili Serbowie zanieśli nas do Turków, którzy uraczyli mnie kebabem tak smakowitym i wyrafinowanym, którego jakość powinno oddać, co najmniej trzech nagradzanych medalami poetów, choć może i czwartemu zostałoby coś do zrobienia. Yamah przez zauroczonych nim Serbów miał być zaniesiony z honorami na najbliższą stację benzynową, jednak wymówił się skromnie odpowiednim nasyceniem oktanami. Zauważyłem jednak, że serbska atencja bardzo przypadła mu do gustu zwiększając jego ego o jakieś pięćdziesiąt centymetrów sześciennych.
I tak oto przez Bratysławę dotarłem do granicy w Zwardoniu, skąd do Krakowa było już naprawdę blisko. Zjeżdżając z krajowej, a podejrzewanej o niedzielne zasamochodowienie 52-ki na wojewódzką 948-kę popełniłem, przyznam ze wstydem, kilkanaście drobnych wykroczeń, które we Włoszech, skąd przecież wracałem, traktowane są z pogodnym uśmiechem i wchodzą w poczet najzwyklejszej po psiemu codziennej jazdy. Do domu pilno mi było i tylko to moje gówniarstwo usprawiedliwia.
Kończyła się moja Przygoda, za plecami zostawało trzy tysiące siedemset szczęśliwie przejechanych kilometrów.
A przede mną?
Cóż, tego nigdy nie mogę wiedzieć na pewno. 

*Pamiętając, że trzy lata wcześniej w Wenecji niemal dokładnie o tej samej porze zaskoczył mnie obfity deszcz, postanowiłem się asekurować. I słusznie. 

poniedziałek, 3 lutego 2014

Droga do Rzymu 2012. Cz. 3: U Celu

Siedemdziesięciokilometrowy przelot do Słowenii wydłużył się znacząco przez kolejkę na granicy chorwacko-słoweńskiej. Troszkę manewrując, ale i też nie manewrując między samochodami, skróciłem ją znacznie przepalając to trującymi substancjami odradzanymi przez prawdopodobnie wszystkich lekarzy świata. Ziemię słoweńską przywitałem z radością i nie pozwoliłem jej sobie odebrać nawet lokalnej pszczole, która – zupełnie jak polskie siostry – już mi się pod blendę pchała, ale niczego w tej czynności, na szczęście, nie wepchnęła.


Polak, Węgier…
Camping Jadranka przywitał mnie swoją wydzielającą cenny spokój nadmorskością, niemalże stuprocentowym obłożeniem oraz mniej więcej sześćdziesięcioletnim niemieckim weteranem wyruszającym w drogę powrotną na nieznanym mi motocyklu od Kawasakiego pochodzącym prawdopodobnie – sądząc po budowie – z wczesnych lat osiemdziesiątych.
Za dwa dni pobytu na Campingu Jadranka zapłaciłem 22 euro, co bardzo mi się spodobało, w przeciwieństwie do lokalnego piwa za 69 centów*, którego zdjęcie, wraz z chorwacką trucizną zakupioną w Lidlu pozwalam sobie tu zamieścić. Zachodzik słońca w towarzystwie słoweńskiej goryczki oraz towarzyszące mu rozmyślania nad rysującą się coraz wyraźniej Starożytnością ukołysały mnie do snu.
Węgierscy motocykliści w składzie: mąż - FZR 600 od Yamahiego, żona – Monster od Ducatiego, kolega - CBR 650 od Hondiego, rozbili się tuż obok mnie. Zapytany, dokąd jadę, odpowiedziałem zgodnie z prawdą: do Rzymu. A oni na kolana padli. Powstając mój namiot obeszli, do niego zajrzeli i zapytali, gdzie moje towarzystwo. Kiedy oznajmiłem, że sam do celu w Krakowie wyznaczonego podążam, znów na kolana padli.
Postawiony w niezręcznej sytuacji skopiowałem ich czynność.
Przybyła na miejsce zdarzenie policja przyglądała się naszemu klęczeniu z podręcznikową podejrzliwością. Na wszelki wypadek łapy w górę wyrzuciliśmy, jednak nie z nami władza rozmawiać chciała. Po rutynowych zabiegach policjanci zaprosili do wnętrza wyglądającej na nową furgonetki pewnego Słoweńca oraz Italkę, którzy – pozwolę sobie tak to ująć – próbowali pobrać dwie doby noclegu bezprzewodowo i bezgotówkowo, co nie uszło uwadze czujnego stróża najwyraźniej dość dobrze zaznajomionego z przedstawicielami prawa i sprawiedliwości.
Przy tej okazji (tj. pojawieniu się węgierskich motocyklistów, nie policji) zrozumiałem jak bardzo Monster jest kobiecym motocyklem. Podziwiając dosiadającą go Węgierkę o niekwestionowanej urodzie nie mogłem sobie wyobrazić, jak na tym sprzęcie mógłby siąść mężczyzna. A żeby jeszcze z wąsem…   


Weneckość zastosowana
Wspomniana w poprzednim wpisie weneckość starej części Izoli reprezentowana przez wąskość uliczek, charakterystyczny styl kamienic oraz pranie rozwieszane między oknami sąsiadujących z sobą budynków nie spodobałaby się tylko tym Polakom, którzy wracając z miasta Dożów i Casanovy potrafią rozprawiać godzinami o cuchnących kanałach** „podziwianych” przez nich w towarzystwie reklamówek nie istniejącego na weneckiej wyspie Carrefoure’a*** oraz pasztetu rozsmarowanego na pośpiesznie zaimprowizowanym stanowisku na balustradach mostów, jakich w Wenecji nie brakuje i – jak śmiem przypuszczać – brakować nie będzie.
Nie jestem wrogiem pasztetu. W podróży to sprawdzony kompan. Nie jestem entuzjastą tego osławionego „turysty polskiego”, który w każdym miejscu na tej naszej ziemskiej gałce zdolny jest wyłącznie do utyskiwania, nie mającego niestety nic wspólnego z uznanym i lubianym przez lud polski oraz inne ludy piwem Tyskie.


WSPOMNIENIE
Trzy lata temu na skąpanej w gajach oliwnych greckiej wyspie Korfu w miejscowości Paleokastritsa popłynąłem w godzinny rejs Żółtą Łodzią Podwodną. Łajba, jak łajba, tyle, że zaopatrzona w sięgający dwóch metrów podwodny pokład widokowy. Polacy schodząc na dół dający wgląd w prawdziwe morskie cuda gromko oznajmiali: za duszno tu. Wychodząc na pokład z tym samym zawziętym wyrazem twarzy twierdzili: za bardzo wieje… Udawałem Niemca, bo jakiś wstyd straszny mną szarpał.


Niezaprzeczalnym urokiem Izoli, podobnie jak wszystkich tych południowych nadmorskich miast i miasteczek jest noc przemianowująca rozleniwione upałem ulice w tętniące życiem, licznymi wydarzeniami oraz zapachami bodaj wszystkich cudów świata unoszącymi się z restauracji. Tu królowały ryby, którym – podobnie jak oliwie i winu – poświęconych jest kilka majowych dni, kiedy to niczym nieskrępowana wyobraźnia kucharzy wyczarowuje potrawy, o jakich śni się przez cały kolejny rok. Do następnego rybiego święta…


"Droga długa jest"
Z Izoli ruszyłem na Triest, gdzie rodzi się „wstęga szosy” SS14, o której coś się tu jeszcze powie, wiodąca nierzadko tuż przy samym Adriatyku domagającym się nieustannych pieśni pochwalnych, jakie mu naprędce nuciłem licząc na jego przychylność w przyszłości. Wiadomo, z morzem nie pożartujesz.  
Naprawdę z Polski jedziesz?, zapytał na światłach sennego Tessera niedaleko Wenecji włoski motocyklista. Obejrzałem się na wszystkie strony i po upewnieniu się, że pytanie kierowane jest do mnie, odpowiedziałem twierdząco. Na to on luz wrzucił, z motocykla zszedł (er6n od Kawaskiego), pochwycił mnie mocno i razem z motocyklem do góry mnie podniósł. Ja też podróżnik, powiedział z entuzjazmem, przez Włochy zmierzam do Włoch i dalej na Włochy zamierzam jechać, kilka lat na sprzęta zbierałem, a skoro już uzbierałem to jeżdżę do Włoch przez Włochy, a jak już jeżdżę to i zatrzymać się nie mogę… A ty, Polako, na blachach z Polski, tutaj, od kraju swego oddalony… brawo, Polako, brawo!
Dość dziwnie się poczułem, kiedy on tak mnie w górze trzymał, więc kiedy skończył, także z motocykla zsiadłem i również ku górze go z trudem wzniosłem, mówiąc: ta podróż to moje wielkie marzenie było, bo jak na razie podróżowałem przez Polskę do Polski i dalej na Polskę się kierowałem ze specjalnym uwzględnieniem jej południowych rewirów, a teraz horyzonty poszerzam w Italii pięknej.
Ja też kiedyś z Włoch, przez Włochy do Polski się udam, odpowiedział bardzo miły południowiec i tam razem będziemy przez Polskę do Polski jeździć.
Będziemy!
Włoska SS14 przy całej swojej malowniczości ma jedną, zwłaszcza dla motocyklistów, wadę: jest prosta niemal na całej swojej długości. Tak, wiele jest takich dróg, ale ta wydała mi się wyjątkowa. Jadąc w upale odnosiłem chwilami dziwne wrażenie, że ta trasa wiedzie w najdalsze i najbardziej tajemne rejony świata. I nigdy się nie skończy. Błogosławieństwem były dość liczne ronda, z których usług korzystałem poprzez kilkukrotne ich objeżdżanie.


CIEKAWOSTKA
Byłem prawdopodobnie jedynym użytkownikiem włoskiego ruchu drogowego komunikującym się na rondach kierunkowskazami. Nie używały ich kobiety, panowie z wąsem i bez. Brodaci brali z nich przykład. Młodzież nie włączała nawet świateł mijania. Nie tylko młodzież, gwoli ścisłości. Może tam nie trzeba…
W Lido di Savio, ostatnim przystanku przed celem Podróży na campingu pobrano ode mnie 15 euro i 50 centów. W tej cenie zaoferowano mi basen pełen dziecków, piwo chłodzone w campingowym markecie za 2.50 (ciepłe „stało” 1.20). Uznając warunki tu panujące za zbyt komfortowe, żeby nie powiedzieć: idylliczne wczesnym rankiem ruszyłem dalej.
Jakże miałem później, nieszczęsny, do tego ciepełka tęsknić!  


Superstrada do Super Rzymu
Od Lido di Savio do drogi międzynarodowej E45 transformującej się kilkadziesiąt kilometrów przed Rzymem w płatną autostradę A1 nie było daleko. Dystans obsiany licznymi kierunkowskazami, których w Italii jakby więcej niż w Polsce pokonałem bez zbędnego turystyce pośpiechu, napawając się zapachem rozsianego tu i ówdzie obornika, jednoznacznie kojarzącego się mi się z wakacjami spędzanymi na wsi u Dziadków w czasie głębokiego szczenięctwa.
Apeniny pojawiły się stosunkowo szybko. Okraszone kasztelami, zameczkami, tunelami, groźnie wypinającymi się na świat skałami oraz wietrzykiem nieustannie bratającym się z porywistym wiatrem zwłaszcza na otwartych przestrzeniach wzbudzały respekt dopraszając się o fotograficzne udokumentowanie. Zdjęcia pstrykałem i licząc mijające mnie na jednym z postojów motocykle znalazłem nawet ciastka czekoladowe: nowe, nieużywane, italskie, pyszne…   


Exit number 5
Na stacji benzynowej za autostradowymi bramkami uprzejmy Włoch poinformował mnie, że do interesującego mnie campingu prowadzi zjazd numer 5. GPS mówił to samo, ale z człowiekiem rozmawia się jakoś inaczej. Wyłączyłem elektronikę. Skorzystać z niej miałem dopiero we Wiedniu.  
Camping Tiber ulokowany, jak nazwa dosadnie wskazuje: nad rzeką pamiętającą czasy Pięciu Dobrych Cesarzy oraz wielu innych Pierwszych Obywateli i Ojców Ojczyzny, którym władza nierzadko pootwierała drzwi do szaleństwa zwieńczonego okrucieństwem oraz wyrafinowaniem trudnym do zrozumienia nawet przez współczesną psychiatrię. Niósł prąd miejscami niemalże lazurowej rzeki opowieści o czasach bezpowrotnie minionych, a wiatr rozwiewał te barwne historie na wszystkie strony nakłaniając do słuchania. Tak, chłonąłem je z rozdziawioną gębą – po to przecież tu przyjechałem…  
Camping Tiber oprócz czternastu kilometrów do centrum Rzymu, ociekających świeżością, tętniących muzyką sanitariatów oferował także miłą polską recepcjonistkę, basen oraz towarzystwo starszych Włochów, którzy nie omieszkali w swoim, a nie rozumianym przeze mnie języku przypomnieć o Papieżu Polaku niezapomnianym w tym rejonie świata oraz w innych rejonach. A to wszystko za 18.50 euro, przy czym muszę zaznaczyć, że pogawędki w języku polskim z recepcjonistką oraz z włoskimi turystami w języku migowym były zupełnie gratis.
Po skorzystaniu z prysznica, ale i też z towarzyszącej mu muzyczki wydobywającej się ze sprytnie rozmieszczonych głośników pozwoliłem powieść się campingowemu autokarowi na stacyjkę kolejową Prima Porta, skąd pociąg dostarczył mnie do Flamino. Chwilę później spacerowałem Via del Corso.
Znalazłem się w sercu miasta z moich snów…


*Napój gazowany zakupiony w campingowym sklepiku. Na mieście kosztował – w zależności od sklepu – 40, bądź 50 centów.
** Nigdy nie czułem tam żadnego smrodu, nawet w najbardziej zapuszczonych uliczkach. Co najwyżej czasem pojawiały się jakieś zapaszki, od których miasto tak rozlokowane, portowe nie może się uchronić. Malkontenctwo to straszna choroba. Boję się nią zarażonych i po prostu unikam.
*** W Wenecji byłem dwa razy i zawsze widząc wspomniane reklamówki robiłem zakłady sam ze sobą stawiając spore sumy na Polaków. Zawsze wygrywałem. Nie wiem, kiedy ten drugi to wszystko spłaci.