środa, 30 lipca 2014

Tuńczyk Superstar

Wszyscy Grecy, jakich poznałem głośno pomstują na Stany Zjednoczone oraz na Niemcy i uznając te kraje za architektów swojej obecnej biedy. Głęboko się z nimi solidaryzując postanowiłem zerknąć w kalendarz i kiedy uświadomiłem sobie czas spędzony w Koryncie, natychmiast się spakowałem i pojechałem 500 km na północ, aby na campingu uroczej Kristi przyrządzić sobie coś do jedzenia. Najlepiej na biedno.
Oczywiście, całe moje współczucie i solidarność z narodem greckim służyć miała usprawiedliwieniu mojego skąpstwa, o czym wolę powiadomić od razu niż zostać uznanym za wojującego idealistę gotowego ruszyć na wojaczkę ze złem tego świata na sprytnym Yamahu YBR 250, który właśnie wdał się w pogawędkę z polskim samochodem zaparkowanym obok mojego namiotu. Mam wrażenie, że dyskusja zbyt prędko zeszła ze spraw pogodowych i ogólnych na tematy kultury jazdy w greckich miastach, ale póki co nie interweniuję.
Dobytek nomada (polskiego)
I siedzę oto pojedzony i popity nad Morzem Egejskim u stóp mitycznej góry Olimp, a cały świat interesuje mnie dokładnie tak jak wieczór grecki za 15 euro, na który się nie wybiorę nie tylko z przyczyn zawartych w jednym użytym tu już słowie, przeze mnie nazywanym jednak oszczędnością. Ostatnie siedem dni w Grecji zamierzam spędzić na plażowaniu, romantycznych i - co najważniejsze - darmowych spacerach brzegiem morza w stronę zachodzącego słońca, piciu piwka oraz rozważaniach o końcu świata, którego z niecierpliwością wypatruję wierząc, że w czynności tej nie jestem odosobniony.
Zanim jednak pójdę sprawdzić, gdzie można kupić piwko za maksymalnie 80 centów opowiem jak najprościej przyrządzić tuńczyka z kaszką kuskus à la ma kota.
To jest Spartan. 80 centów
Po pierwsze: należy zaopatrzyć się w polskim supermarkecie w kuskus oraz puszkę tuńczyka, a następnie udać się legendarnym Yamahem YBR 250 z Krakowa do Koryntu, aby po przebyciu 2000 km po raz kolejny zrozumieć, że jazda autostradami motocyklem ma tyle uroku, co kac z roku 2001, albo roku go poprzedzającego.
Po drugie po kilkutygodniowym pobycie w Koryncie należy podjąć decyzję o wyjeździe i następnie niespiesznie, bez pomocy autostrad dotrzeć do Paralii i zachwycić się piękną górską trasą wijącą się między Larisą, a Katerini po drodze mijając łażące po asfalcie żółwie.

Ciekawostka dla malkontentów
Niestety, żółwie nie chodziły tyłem grając na harmonijce ustnej, choć to byłoby dopiero coś!
Żółw pływający, ale latać nie potrafi
Po trzecie należy w Lidlu w Paralii zakupić ogórka, paprykę dodatkowo obciążając budżet solą morską oraz tekturowymi talerzami, których wcześniej najlepiej zapomnieć zabrać z Polski.
Efekt Superstar

Po czwarte należy obrać ogórka, spreparować paprykę, zagotować wodę, zalać nią kuskus, a kiedy kaszka będzie gotowa na talerzu wymieszać wszystkie składniki doprawiając solą do smaku. Pieprzu i innych przypraw nabywać nie należy, gdyż koszta przyrządzenia przyprawy będą za wysokie, a pamiętać trzeba, że jesteśmy w trawionej kryzysem Grecji i jakąś solidarnością wykazać się powinniśmy. Może i nad nami, biedakami z Polski w końcu kto łzę wyleje.

niedziela, 20 lipca 2014

Córy Koryntu, a kino niemieckie

Psy greckie, choć nie są - w przeciwieństwie do tych żyjących w krajach islamskich - uznawane za nieczyste, w taki sam sposób oblegają słoneczne ulice, a ich właścicielom zupełnie to nie przeszkadza. A to pewnie dlatego, że właściciele nie istnieją.
Poza typowa
Taka myśl naszła mnie, kiedym wędrował do starożytnego Koryntu, aby tam nacieszyć się choć przez chwilę tym, co pozostawili po sobie dawni budowniczowie, którzy poprzez swoją pracę umożliwiali wykonywanie obowiązków służbowych innym. Dzięki temu świat antyczny mógł rozkwitać, bogaci bogacić się, a biedni w jeszcze większą popadać biedę, gdyż taka jest reguła życia, której obalić nie zdołali nawet najwięksi rewolucjoniści.
Po dziewięciokilometrowym spacerze stanąłem u celu, aby na własne oczy przekonać się, że biedak z Polski będzie musiał archeologiczne cuda - ze specjalnym uwzględnieniem świątyni Apollina - obejrzeć zza płotu, co jak się miało okazać chwilę później było interesującym doświadczeniem.
Świątynia Apollina
Poza tym doszedłem do wniosku, że kamienie tworzące ruiny starożytnego Koryntu niespecjalnie różnią się od tych, które po zakupieniu biletu wstępu widziałem na ateńskim Akropolu, co umocniło tylko węża jakiego mam w kieszeni do silniejszej obrony portfela.
I tak oto - posługując się mową polskich turystów - "zaliczyłem" kolejne miejsce uznane przez najwybitniejsze osobistości świata nauki oraz innych światów za obowiązkowe do odwiedzenia, co zostało uwieńczone na zdjęciach, którymi nie będę zamęczał znajomych.
Zanim jednak dotarło do mnie, że po raz kolejny w życiu udało mi się zaoszczędzić kilkanaście euro wpatrywałem się gorączkowo w warowny zamek, Akrokorynt usytuowany na górze ponad świątynią Apollina.
Widok na Akrokorynt
Oprócz tego, że fortyfikacje tą uznawano za niezdobytą istniała tam również świątynia Artemidy, gdzie pewne kobiety świadczyły pewne usługi, bowiem tego domagała się nich bogini, a z wolą bożą - wiedziały o tym nie tylko średniowieczne "czarownice" - lepiej nie zadzierać.
Wpatrzony w usytuowany w górze punkt próbowałem wyobrazić sobie setki pracujących tam w pocie czoła kapłanek, jednak zawsze kiedy zamykałem oczy widziałem obrazki z niemieckich filmów dla dorosłych. Oglądaliśmy je skrycie - tj. filmy niemieckie, a nie córy Koryntu - w wieku nastu lat wspólnie z kolegami przy pomocy magnetowidu marki Sanyo oraz tej samej marki telewizora w czym niewiele różniliśmy się od inych chłopców. Tak to już bowiem jest, że nastoletni młodzieńcy koniecznie chcą wiedzieć wszystko o życiu dorosłych czym bardzo różnią się od dziewczynek. Oprócz tych, które w wieku lat trzydziestu zostają babciami.
Ostatecznie wymyśliłem, że rzeczywistość przypomina czasem niemiecki film dla dorosłych i ruszyłem w powrotną drogę, a jako że znów do przewędrowania miałem dziewięć kilometrów w temperaturze 238 stopni Celsjusza posiliłem się najpierw pysznymi pomarańczami z farmy, gdzie mieszkam, pracuję i próbuję pisać.

wtorek, 15 lipca 2014

Na bazie greckiej

Kiedy nadszedł dzień, w którym wypełnić miał się mój los w kuchni na greckiej farmie i postawiono przede mną zadanie wykarmienia trzynastu gęb tradycyjną polską potrawą nie namyślałem się wiele, choć wiedziałem, że praca łatwa nie będzie.
Postanowiłem przyrządzić placki ziemniaczane.
O samej potrawie wiedziałem tyle, że jadłem ją wiele razy w życiu i że składa się głównie - jak wydedukowałby Sherlock Holmes - z ziemniaków. Dzięki czemu zawdzięcza swoją nazwę, mój drogi Watsonie, dopowiedziałby genialny detektyw i uznając sprawę polskiej kuchni za ostatecznie rozwiązaną skierowałby przenikliwy umysł na ścieżkę rozzważań nad odwieczną obecnością zła w ludzkich sercach.
Jeśli chodzi o podstawowy składnik potrawy nie miałem z nim najmniejszego problemu, gdyż codziennie zbieramy go na farmie w ilościach hurtowych, a nawet jeśli jakiegoś dnia koncentrujemy swój wysiłek na sałacie czy bakłażanach, jedno wydaje się pewne: ziemniaków tu nie zabraknie, nawet jeśliby trzeba było wykarmić armię jakiegoś nowego Napoleona nękanego regularnymi napadami manii wielkości.
Pozostałe składniki zakupione zostały w usytuowanym kilometr od gospodarstwa Lidlu, który tylko tym różni się od polskiego, że jest grecki i nie organizowane są w nim polskie dni promujące nasze produkty lokalne, podczas gdy w Lidlu polskim tydzień grecki jest celebrowany z iście niemiecką precyzją. Uważam to za wielce niesprawiedliwe i niebawem o tym fakcie poinformuję odpowiednie władze świeckie, a może i nawet kościelne.
Robota
Wcześniej jednak musiałem zetrzeć jakieś siedem kilogramów ziemniaków, dodać do te breji "na oko" mąki i tyleż samo jajek, cebuli, soli, czosnku i pieprzu, a następnie - nie odprowadzając zgromadzonej przy ścieraniu wody - wymieszać to wszystko w kotle czarownic i pomodlić się do Zeusa Gromowładnego, aby efekt finalny zachował pożądaną spójność podczas smażenia, co ponoć jest wielce istotne. A także smaczne.
Kiedym po czterech godzinach obierania, ścierania i mieszania przystąpił do smażenia ciężkie chwile przeżywało moje polskie serce, bo i przecież gęby już się domagały wykarmienia, a i ja najchętniej znalazłbym się w innym miejscu, gdyż - szczerze powiedziawszy - kiedy nie smażę w Grecji placków mam naprawdę wiele do zrobienia i zobaczenia.

Smażąc rozmyślałem o tym, jak w istocie proste - przy całym swoim ciężarze - jest życie na farmie: w jak fantastyczny regulowany przez naturę sposób zachodzą po sobie kolejne wydarzenia, a cykl ten jest długi, jak cztery pory roku i szeroki niczym bezkresne rzędy wykopanych potates. Absorbująca ciało praca fizyczna przy okazji znakomicie wyregulować potrafi skory do figli umysł i wprowadzić go w niezwykły stan, który niegdyś pewni ludzie nazywali uszlachetnieniem, aktualnie przez innych przemianowany z pewnością na: #coś tam, coś tam.
I zaserowowałem ostatecznie produkt finalny niecierpliwie zerkającym w stronę kuchni gębom, co zostało docenione wielokrotnie w języku angielskim, a naczynia w podzięce pozmywał wielce sympatyczny Ken z Hong-Kongu wraz ze swoją przemiłą, świeżo poślubioną małżonką.

niedziela, 13 lipca 2014

Kanał lewy, kanał prawy

Kiedy okazało się, że temperatura spadła z 237 stopni Celsjusza na 236,5, postanowiłem nie zwlekając dłużej zawędrować tam, gdzie zaplanowałem. Była sobota. Od morza szła miła bryza chwilami nawet udająca całkiem skutecznie bardzo silny wiatr wprawiający lazur morza w zachwycający ruch na wysokości dobrych kilku metrów. Grecy, jak to Grecy siedzieli w kafejkach nad kawą serwowaną w różnych wersjach. I jak zwykle żywo gestykulując próbowali zamknąć otaczający ich świat - oby nie był to sąsiad z naprzeciwka - w naprędce wymyślanych teoriach, w czym nie różnili się specjalnie od przedstawicieli innych nacji.   

Lazur
Po blisko dziesięciokilometrowym spacerze, a to wiejską drogą, a to centrum Koryntu czy nadmorską promenadą dojrzałem pierwsze bunkry, choć szczerze mówiąc w pierwszej chwili bardziej spodziewałem się spotkać spartańskich wojowników zmierzających do Termopil. Kilka jednostek czasu musiało upłynąć, nim udało mi się - a temperatura wzrosła do 238 stopni - z trudem domyślić, że przecież oni tutaj, kiedyś, w latach czterdziestych ubiegłego wieku, jeden do drugiego, jeden na jednego, wszyscy przeciwko wszystkim, że jakiś ołów w powietrzu, jakaś krew na kamieniach i gardłowe okrzyk, bo ktoś musiał zwyciężyć, aby w ten sposób pozwolić komuś innemu poczuć się przegranym…

Ofiary wojny
Zostawiłem jednak śmierć za sobą i zająłem się życiem reprezentowanym przez Andreasa Sygrosa, którego firma w roku 1893 ukończyła pracę nad Kanałem Korynckim - on to bowiem był celem mojej wycieczki (tj. kanał, nie Sygros) -,dzięki czemu Morze Jońskie wedrzeć mogło się w Morze Egejskie, choć może było zupełnie odwrotnie.

Kanał Koryncki
Zaskoczony byłem nie tylko widokiem znanego mi do tej pory ze zdjęć kanału, ale faktem, że historia jego budowy sięga czasów sprzed naszej ery, a nawet zahacza o cesarza rzymskiego nie zaliczonego przez senat w poczet bogów, który podobno spalił Rzym i przeszedł do historii, jako wielki szkodnik, co pewni historycy uważają za niesprawiedliwe, a nawet krzywdzące (Richard Holland, Neron, okrutny zbrodniarz rozgrzeszony).

Na wysokości
Postałem przez chwilę na moście, którego wysokość zawieszenia nad morską taflą nie podobało mi się zbyt specjalnie, gdyż w pewnych sytuacjach wolę być bliżej ziemi niż dalej i wciąż ośmielam się twierdzić, że latanie powinniśmy zostawić zwierzętom do tego przez ewolucję przystosowanym. 

Statek na pilota
Kiedy wracałem niewielki statek wraz z pilotem wpływał właśnie z Zatoki Korynckiej do kanału, a jego armator z pewnością po raz kolejny wyrażał publicznie zadowolenie, że dzięki niewielkiemu przesmykowi wyrwanemu przemocą litej skale statki nie muszą opływać Penolopezu. A to oszczędność liczona w setkach kilometrów, precyzując, w czterech setkach.

czwartek, 10 lipca 2014

Sjesta: kiedy Słońce bywa Bogiem

Dzień w Grecji różni się nie tylko tym od polskiego, że rozgrywa się w zupełnie innej długości i szerokości geograficznej, ale i sposobem jego celebracji. Tutaj zmuszony jestem podkreślić, że jeśli polskie święcenie dnia powszedniego przebiegać może w atmosferze sprzyjającej rozwojowi chorób układu nerwowego, tak w Grecji nie dość, że niewiele o psychofzycznych dolegliwościach zdaje się rozmawiać, to w dodatku nie za bardzo wiadomo, kiedy jest dzień, a w którym momencie nastaje noc.
Odnoszę jednak coraz śmielsze wrażenie, że Grecy zarówno dzień, jak i noc traktują tak samo i potrafią sprawić, że noc nagle bardziej żywa jest od dnia, a pracować nad tym i przy tym wcale nie trzeba. Wystarczy zasiąść z nimi przy jednym stole wieczorową porą, aby przy specjałach kuchni śródziemnomorskiej, z której tak są dumni, nabrać niepodważalnego przekonania, że w żyłach ludów północnych zamiast lawy - jak to bywa na południu - płynie perfekcyjnie zmrożona czysta wódka, dzięki której iluzorycznej mocy człowiek północy na chwilę - do czasu wystąpienia choroby poalkoholowej - poczuć się może roześmianym południowcem. Następnego dnia celebrując święto powszedniości bardzo szybko zapomni, że jeszcze kilka godzin wcześniej w zadku miał kierownika, szefa i brygadzistę w czym pomogą mu chętnie nagle wyłażący z przywołanej tu już części ciała przedstawiciele wyższej kadry menedżerskiej. I tak oto farbowany czterdziestoma procentami południowiec znów  zakwalifikowany zostaje do ludów północy, choć nie sądzę, aby miało to jakikolwiek wpływ na dalsze losy Hellady.
W tej chwili jednak nie o problemach zimnokrwistych nacji chciałbym się wypowiedzieć, ale mając dobrze w pamięci to, co w Polsce wielokrotnie słyszałem, zmuszony jestem odnieść się do krzywdzących Greków opinii, jakoby byli oni ludźmi wyjątkowo niechętnie nastawionymi do jakiejkolwiek pracy, a czas przepędzać potrafią jedynie tańcząc Zorbę z koszykiem oliwek w jednej ręce, w drugiej dzierżąc pięć butelek ouzo, każdą przywiązaną do jednego palca.
Z moich obserwacji nieodwracalnie wynika, że ludzie z wielką dumą mówiący o wiekopomnych osiągnięciach swojej cywilizacji reprezentowanej nawet przez tych, których zmuszeni byli otruć, wielką wagę przywiązują do obowiązków zawodowych, co więcej, pracowitość ich tym bardziej warta jest podkreślenia, że operować im przychodzi w części świata, gdzie przez wiele miesięcy jest cieplej niż w Lechistanie.

To meteorologiczne uwarunkowanie sprawia, że - biorąc pod uwagę pierwszy lepszy przykład z wartkiej rzeki moich sjestowych roztrząsań, w których towarzyszy mi kotek - teraz, czyli o godz. 16 lokalnego czasu ciężko byłoby zbierać ziemniaki z wypalonego słońcem pola. Datego też - świadomi, że w Polsce "leń" będzie najłagodniejszym słowem w jakim zostaniemy zamknięci - czekamy, aby przedwieczorową porą sprawnie zrobić, to co powinno zostać zrobione. A następnego dnia pracę znów rozpoczniemy o 7.30, aby o 11 zejść na sjestę, którą każdy zagospodaruje według własnych upodobań. Byleby nic do tego nie mała policja. Albo Amnesty International.

środa, 9 lipca 2014

Kalimera! Na żywo z Koryntu

Niewiele mam do powiedzenia o samej podróży podczas której zmierzyłem się z dwoma tysiącami kilometrów, ale to pewnie dlatego, że nie z podróżą miałem do czynienia. Czterodniowy przelot autostradowy znanymi do bólu drogami nie dość, że pozwolił mi się zaopatrzyć w pyszne macedońskie papieroski (ok. 90 centów za paczkę) to jeszcze zaoferował możliwość lepszego zapoznania się z właściwościami jezdnymi niebieskiego Yamaha, który aktualnie - kiedy gryzmolę te kulfony - sforuje bez litości skuterową 125-kę od Piaggiego dowodząc wyższości ręcznej skrzyni biegów nad automatyczną. A wszystko to dzieje się na pewnej farmie w Koryncie, do którego mieszkańców w swoim czasie pouczające listy pisał św. Paweł podobno z całkiem niezłym skutkiem, choć osobiście nie mogę tego potwierdzić, ani nie znam też nikogo, kto mógłby o tym zaświadczyć.

Pierwsze, co przyszło mi na myśl, kiedym stawiał debiutanckie kroki w centrum miasta to fakt, że kryzys, który prawym sierpowym niemal powalił na matę życia urokliwą Helladę, wciąż nie daje o sobie zapomnieć. W sezonie miasto tętni gwarem, jednak wraz z jesiennymi chłodami - jakże innymi od tych polskich - zamiast ludzi wiatr pałęta się po wyludnionych ulicach, jednak nie zamawia on frappe, ani piwka, którego sztuki warzenia greccy browarnicy powinni nauczyć się od polskich.
Mieszkam na farmie Konstandisa i żony jego, Alexandry, gdzie w zamian za zakwaterowanie i wyżywienie świadczę przez kilka godzin dziennie usługi rolnicze, co wielce mi odpowiada, gdyż zbieranie ziemniaków bardzo usprawnia kreatywne myślenie niezbędne mi przy pracy nad powieścią historyczną, o której opowiem w swoim czasie. Będąc aktywnym uczestnikiem zachodzących tu wydarzeń wypada mi odnotować, że wszyscy bardzo zadowoleni są z odgrywanej roli, a jako, że nam, ludziom, najczęściej chodzi o własne zadowolenie, uważam, że sprawy idą w dobrym kierunku. Psom i kotom dzielącym z nami trudy upalnych dni także powodzi się nieźle, mimo iż nie obserwuję, aby któreś z nich dla dobra swojego gatunku próbowało rozszczepić atom, lub udoskonalić broń biologiczną wielce pomocną w chwalebnym dziele masowej eksterminacji.

Pracują tu bowiem i mieszkają ludzie z Kanady, Hong-Kongu, Anglii, Węgier, Grecji, a przyjechać ma ich jeszcze więcej, co w pewien sposób budzić może skojarzenia z komuną w starym hippisowskim stylu, choć nikt tutaj hippisem nie jest, ani być nie próbuje.

Na razie jednak wpatrzony w górę usytuowaną ponad ruinami dawnego Koryntu próbuję sobie wyobrazić, jak ciężką pracę wykonywały niektóre z cór tego starożytnego miasta ku chwale swoich bogów i ku niewątpliwej uciesze jego synów, o których z pewością istotnych dokonaniach mówi się jakby mniej.

Ps. Więcej zdjęć niebawem. Aktualnie mogę zamieścić tylko te wykonane tabletem.

piątek, 4 lipca 2014

Powieść w odcinkach, podróż też

Podczas pisania “Najdłuższej nocy” oprócz dostarczenia rozrywki czytelnikom nie przyświecała mi żadna inna idea. Oczywiście, wieczorami nachodziła mnie chęć wypicia pysznego piwka, którą w dobrej wierze spełniałem, wiedząc, że w niczym mi to nie szkodzi, gdyż wieczorami nie piszę. Nie znaczy to, że nie pracuję, bo pisząc książki w pracy jestem cały czas, choć pisania wolałbym nie nazywać pracą, a po prostu… pisaniem.
Stawiając kulfony mające ostatecznie przemianować się w wartką powieść sensacyjną opartą na brudach sięgających przeszłości schowałem do szuflady wszystko, co wiązać mogłoby się z moją twórczością istotniejszą, sygnowaną prawdziwym, nie fikcyjnym nazwiskiem. Przypuszczam, że ktoś z pewnością mógłby dopatrzeć się czegoś “głębszego” w umiejscowieniu akcji w Krakowie ogarniętym ciemnością nocy, podczas której w Rzymie umierał Jan Paweł II i pod żadnym pozorem w takie interpretacje wtrącał się nie będę.



Założenie było proste: po mocnym wstępie, przejść do jeszcze gwałtowniejszej akcji, która - jak tytuł wskazuje - trwać miała jedną noc pełną dramatycznych wydarzeń odmieniających całkowicie istnienie Jakuba Sybieja, głównego bohatera powieści, a przy okazji naczelnego redaktora jednego z brukowych dzienników wypełniających codziennie kolorową breją przydomowe rynsztoki.  

CIEKAWOSTKA
W powieści nie występuje żaden motocyklista.
Znalazło się jednak miejsce dla pięknej kobiety.

Powieść pierwotnie miała ukazać się w pewnym wydawnictwie, jednak, mimo iż z matematyki zawsze miałem słabe oceny, zacząłem liczyć i kalkulować. Dzięki tej nieudolnej arytmetyce przypomniałem sobie o istnieniu pojęcia “alternatywa”. Wyszedłem jej naprzeciw i uznałem, że czas - nie ja pierwszy na świecie, jako autor będę działał w taki sposób - na internetowy eksperyment na moim nowym blogu wodcinkach.blogsopot.com, a konkretnie na powieść w odcinkach. Przy czym dobrze, abym podkreślił, że każdy odcinek kosztować będzie 1 złoty polski, który przelać będzie można na konto bankowe nie znajdujące się, niestety, na Kajmanach. Nie muszę dodawać, że opłaty tej nie nazwę obowiązkową.
Odcinki publikował będę w piątek, a będzie ich w sumie dwadzieścia osiem - krótszych i dłuższych - za co bardzo przepraszam, gdyż w żaden sposób nie udało mi się zamknąć całości w dwudziestu. Wiem, jak bardzo musi boleć wydawanie co tydzień jednej złotówki, gdyż jestem świadomy, jak bardzo płakałbym i biadał przeżywając taki dramat.
Ciekawostką niech będzie fakt, że początkowo historia ta znajdowała się w sferze fikcji, była swoistego rodzaju żartem: jej pierwszy rozdział umieściłem na końcu mojej powieści “Namiętność w miejscu publicznym” w odpowiedzi na zapytanie pewnych moich znajomych, które brzmiało: czy mógłbym napisać coś mniej artystycznego?
Wszystko to dzieje się jednak w cieniu mojej kolejnej podróży, którą rozpoczynam już w sobotę. Wspomniałem o niej na innym blogu:
Tym razem przez ponad trzydzieści dni mierzył się będę nie tylko z moją nową, powstającą powieścią, ale… O tym opowiem niebawem. A widzi mi się, że będę miał o czym pisać.  


 

wtorek, 1 lipca 2014

"Czas nosorożca" (2012) - zabij mnie jeszcze raz, Irańczyku!

Powiadają, że poeta obrosły w tłuszcz mieszczańskiego życia jest zdolny co najwyżej wyprodukować jakiś kicz na zlecenie w zamian za order i tytuły. Mówią też, że tylko twórca zmagający się z uciążliwością losu w sposób graniczący z ekstremum zdolny jest do popełnienia dzieł, które po śmierci ich autora staną się fundamentem kultury narodu przez niego reprezentowanego, mimo iż nieboszczyk wolałby wdzięcznością narodu cieszyć się już za skromnego życia. 
Za siedmioma lasami, za siedmoami górami i za siedmioma morzami żył sobie raz irański poeta, Sahel Farzan, który pisał wiersze, kochał z wzajemnością, jednak na swoje nieszczęście nie był prorokiem i nie mógł przewidzieć, że Islamska Rewolucja zgotuje mu los, o jakim nie chciałby śnić nawet w najmroczniejszych koszmarach.
Sprawcą tragedii poety – oczywiście oprócz ajatollaha Chomeiniego – był jego kierowca, Akbar Rezai, który nie był wprawdzie artystą, ale skromnym donosicielem związanym z rewolucjonistami i na dodatek szaleńczo zakochanym w żonie Sahela, Minie.
I oto dzieje się, co następuje: Islamska Republika Iranu skazuje poetę na 30 lat więzienia za publikację wrogich politycznych wierszy, zaś jego żonę na lat 10 z tej prostej przyczyny, że była jego żoną i wiedziała, co za potworności wystukuje na swojej maszynie. Aby dopełnić tragedii jeden z moich ulubionych reżyserów, Bahman Ghobadi, twórca m.in. doskonałego Nikt nie rozumie perskich kotów, inspirując się faktami – bo na nich oparta jest filmowa opowieść – finguje śmierć Sahela, a żonę jego po opuszczeniu więzienia rzuca w wir wielkiego Stambułu, gdyż nie od dziś wiadomo, że traumatyczną przeszłość, od której uciec się naprawdę nie da, można ułagodzić zmianą otoczenia.
Po 30 latach poeta opuszcza więzienie i udaje się do Stambułu odnaleźć Minę…
Przedstawiciele władz skazujących Sahela mogli między sobą mówić, że ten który traci wszystko przestaje być człowiekiem, jednak z pewnością nie przewidzieli tego, co historia represjonowanych potwierdziła wielokrotnie: nie da się człowiekowi zabrać wszystkiego, choćby w nie wiadomo jak potworne wpędzić go piekło. 
Film Ghobadiego to oniryczna wędrówka po przeszłości, teraźniejszości i abstrakcyjnej krainie poezji pozwalającej przetrwać największe nawet potworności, przy czym koniecznie należy podkreślić, że okrucieństwo bijące z przeszłości Sahela wydaje się być niczym wobec wyroków, jakie przygotowała dla niego teraźniejszość. 
Czasie Nosorożca pada niewiele słów, a mówią za to – krzyczą nawet – obrazy wbijając się w serce niczym zdradliwa igła nasączona trucizną. Tu nic nie kończy się dobrze, każdy jest wielkim przegranym, a zwycięsko z tej opowieści wychodzi prawdopodobnie tylko Stambuł, miasto, które przetrwało zarówno intrygi snute w sułtanowym seraju przez żądnych władzy eunuchów, oblężenie sułtana Mehmeda II, który dokonał to, czego nie udało się jego przodkom, jak i miliony drobnych dramatów i tragedii od jakich niewolne jest przecież każde życie.