piątek, 31 stycznia 2014

"American Hustle" - szwindel, łatwo powiedzieć

W 1978 roku FBI przeprowadziło operację ABSCAM mającą na celu zdemaskowanie korupcji na wysokim szczeblu - wśród kongresmenów i senatorów. Powołując do życia fikcyjną firmę, Abdul Enterprises agenci stworzyli także i jej właściciela: arabskiego szejka gotowego do natychmiastowego zainwestowania pieniędzy w Atlantic City, gdzie właśnie zalegalizowano hazard. A tam gdzie jest hazard - wiedzą już o tym przedszkolne dzieci - pojawiają się ludzie z tzw. mroczną przeszłością przy pomocy której pragną wykreować świetlaną przyszłość. 


Na motywach tej operacji powstał film “American Hustle”, w którym umiejętne połączenie autentycznych wydarzeń z dopasowaną do nich miłosną rozgrywką stworzyło mieszankę dopominająca się o oscarowe statuetki. Nim jednak gwiazdy filmu staną na czerwonym dywanie w oczekiwaniu na werdykt, warto uzmysłowić sobie, kto jest kim w najnowszym filmie Davida O. Russella.  


Powiem wprost: aktorsko wygrywa tu Jennifer Lawrence potwierdzając tym samym wielki swój talent, który objawił się w swoim czasie w obrazie “Do szpiku kości” (http://www.filmweb.pl/film/Do+szpiku+ko%C5%9Bci-2010-506388). 


Drugoplanowa rola w jej wykonaniu sprawia, że bledną troszkę wysiłki innych aktorów, choć pamiętać należy, że najwięcej nominowanych do oscarowego złota znajduje się na liście płac “American Hustle”. Miga też w filmie sylwetka Roberta De Niro, który z właściwą dla siebie charyzmą odegrał historyczną postać Vincenta Alo (w filmie Victor Tellegio), bliskiego współpracownika Mayera Lensky’ego i sprawił, że przez chwilę w zabawnym dość filmie zapanowała śmiertelna konsternacja. 
  

Ale do rzeczy: każdy zawodowy oszust wie, że lepiej oszukiwać niż być oszukanym. Oczywiście, świadomość taką posiada także Irving Rosenfeld (Christian Bale), jeden z głównych bohaterów “American Hustle”. Oprócz tego, że prowadzi sieć pralni w Nowym Jorku zajmuje się także działalnością z powodzeniem mogącą zainteresować niejednego agenta FBI: sprzedaje fałszywe obrazy oraz w zamian za opłatę manipulacyjną naciąga ludzi na fikcyjne pożyczki, w czym od pewnego momentu pomaga mu Sydney Prosser (Amy Adams).


Między parą doświadczonych oszustów dość szybko nawiązuje się romans i wydaje się, że już do końca filmowej opowieści żyć będą oni szczęśliwie i niepokojeni przez osoby ich zdaniem niepowołane.


Niestety, wbrew ich życzeniom na arenie wydarzeń pojawia się agent federalny, Richie DiMasso (Bradley Cooper), demaskuje poczynania sympatycznej dwójki przekręciarzy, a następnie proponuje im udział w pewnej operacji, której stawką ma być oddalenie wszystkich zarzutów oraz głowa nie tylko burmistrza Carmina Polito (Jeremy Renner).   


Zaczyna się gra w kotka i myszkę, przy czym warto podkreślić, że chwilami nie wiadomo, kto jest kim, nawet jeśli wydaje się to takie oczywiste.

“American Hustle” to przede wszystkim doskonały scenariusz opowiadający o gotowych na niemal wszystko spryciarzach, ale i też o zadziwiającym romansie, a właściwie: o kilku romansach rozgrywających się w dobie lat siedemdziesiątych nazywanych przez pewne pokolenie “szalonymi”. Oczywiście, nie można zapomnieć o policyjnej stronie filmu reprezentowanej przez Federalne Biuro Śledcze stworzone przede wszystkim, aby odnosić nagłaśniane przez media spektakularne sukcesy. Niezależnie od kosztów.   


czwartek, 30 stycznia 2014

Droga do Rzymu 2012. Cz. 2. Pod pistoletem

Przypomina mi się jedna z relacji podróżniczych opublikowana na łamach Świata Motocykli. Przygoda rozegrała się na zawiłych alpejskich podjazdach. Pod koniec Autor zaznaczył, że po powrocie po raz pierwszy od długiego czasu nie śniły mu się Alpy. Śnią mi się wciąż. I nie tylko one.

Pistolet przygraniczny
Nawet się nie obejrzałem, a autostradowy przelot wyborną węgierską autostradą doprowadził mnie z Siofok do przejścia granicznego w Letenye. Halt! Halt! Zatrzymało mnie groźne wykrzyczenie. Posłusznie stanąłem w miejscu, pośpiesznie wrzuciłem luz i z rękami na głowie na kolana padłem. Przecież oni tam mają pistolety… A pan gdzie?!, usłyszałem groźne zapytanie. Jak to gdzie, panie oficerze, do Chorwacji, do wody przejrzystej, do delfinów, bo to piwo wasze to chyba nie do picia się nadaje, podobno… Wszystko jasne, odparł przedstawiciel prawa i sprawiedliwości, ale dlaczego przy władzy węgierskiej pan się zatrzymał, a przy chorwackiej już nie chciał? Rzeczywiście, okienka są dwa, a ja z nich jedno bezczelnie zrobiłem i po formalności węgierskiej chciałem już pognać ku dalszej Przygodzie, zapominając, że Chorwatowi też muszę udowodnić, że jestem tym, za kogo się podaję.
A okolica piękna, przednia, rozsłoneczniona, wprost wymarzona, żeby zamieniła się w zostawioną za plecami…
Pośmiał się pan oficer, palcem żartobliwie pogroził i orzekł w końcu: jedź no, Polak, do tych delfinów swoich, a i piwka skosztuj, jak ochota najdzie... Życząc mu zdrowia oraz wszelkiej pomyślności, ruszyłem dalej, przez co należy rozumieć przystanięcie kilka metrów za przejściem, pod pobocznym daszkiem, gdzie dwie młode Holenderki zostawały poddawane procedurze skrupulatnego przeszukania. Miały, moim zdaniem, po dwadzieścia dwa lata, co już przecież było podejrzane, bo młodość przecież zawsze bliższa jest nielegalności niż walcząca z nią odwiecznie dojrzałość. Z pewnością w bagażniku samochodu próbowały ukradkiem wwieźć produkty oficjalnie negowane przez lokalnych hodowców i wytwórców, mimo z pewnością olbrzymiego, choć nieoficjalnego nimi zainteresowania.
Kiedy zastanawiałem się ile czasu zajmie podejrzanym narodowości holenderskiej pozbieranie się po granicznym kipiszu, trzech słowackich motocyklistów na bawarskich GS 1200 w kolorze srebrnym przystanęło obok mnie i po zmianie odzieży na bardziej letnią, pognało w sobie znanym kierunku, który z całą pewnością nie mógł być inny od południowego.

CIEKAWOSTKA
Jeden ze Słowaków miał wąsa i jechał, jako drugi. Dyskryminacja?

Pod Rozhukanym Tunelem
Do Zagrzebia się sunęło. Niziny sprzyjają Yamahowi, a on, jakby tego świadom, wykorzystywał ich potencjał wesoło świszcząc sobie pod reflektorem. Przestałem jechać kilkadziesiąt kilometrów za chorwacką Stolicą, a to za sprawą górskiej autostrady do Rijeki rozciągającej się pomiędzy Górami Denarskimi i Alpami Julijskimi: dumnymi i majestatycznymi jak to tylko góry być potrafią, skutecznie przeszkadzającymi mojemu wiernemu słudze i przyjacielowi w demonstracji możliwości 10 koni mechanicznych drzemiących w półćwiartkowym silniku znanym z tego, że ciężko go zamordować, choć ze zmordowaniem, szczególnie wysoko nad poziomem morza, problemów większych nie ma.
Przesuwałem się do przodu.
Pies, gdybym go posiadał, biegłby przede mną wesoło merdając ogonem wyrażającym zadowolenie z wydzierających sercu setki westchnień okolic, a nawet ten żółw, którego rok wcześniej nie udało mi się na Krecie zobaczyć, też nie zostałby w tyle.
W jednym z tuneli ciągnących wydawałoby się w nieskończoność odnotowałem, że kierowca za mną przy włączonym kogucie komunikuje się ze mną przy pomocy sygnału dźwiękowych. Byliśmy jedynymi użytkownikami ciemności, zatem „gadał” do mnie. I ten kogut. Pewnie ma broń, pomyślałem z trwogą…
Za tunelem posłusznie przystanąłem i wdrożyłem w życie znaną mi już procedurę: na kolana padłem i ręce do góry uniosłem. Kierowca – jak się okazało – furgonetki pomocy drogowej zwalniając przy mnie jeszcze jednym sygnałem dźwiękowym do mnie przemówił. Ale po cóż on do mnie gada, dumałem, skoro ja na kolanach, z rękami w górze? Szykany jakieś chorwackie? Wtedy do tyłu zerknąłem i znów stwierdziłem, że plecak tak wydawałoby się fachowo przytroczony, odmówił współpracy z sakwami rowerowymi. Tym razem zgubiłem pewną ważną dla mnie książkę… Czy to znak jakiś, zwróciłem się z pytaniem w kierunku rozpromienionych słońcem Niebios, jednak, jako, że przez trzy do pięciu minut nie doczekałem się odpowiedzi, pomknąłem dalej wypełniony poczuciem straty kilka lat wcześniej otrzymanego prezentu.
Nie wiedziałem, biedny, co mnie jeszcze czeka…
Smagany wiatrem z przodu, z tyłu, z boków, dość często na czwartym, a nawet nie zapominając o biegu trzecim, pokonywałem wyznaczonymi dla słabeuszy dodatkowymi pasami autostrady kolejne wzniesienia, przełęcze, tunele, wiadukty, ale już na fragmentach zbliżonych do poziomych utrzymywałem stałą prędkość 80 km/h, dzięki czemu trochę ponad 400 kilometrów udało mi się stosunkowo łatwo pokonać i około godziny szesnastej zameldować się na Campingu Preluk w Opatiji, którego cena przez znających się na swoim fachu dyplomatów zostałaby określona, jako „wzbudzająca uzasadniony dyskomfort psychiczny teoretycznie mało sprzyjający dalszym praktycznym czynnościom turystycznym, których do popełnienia jeszcze trochę pozostało”.  Rozumiem dziesięć euro za camping. Nawet dwanaście. Osiemnastu pojąć nie potrafiłem, choć cena była mi już znana w Macierzy, gdzie przecież wszystkie postoje dokładnie zaplanowałem przy jednoczesnym wytyczeniu trasy, z której zawsze mogłem odbić ku nieznanemu, co wielokrotnie z przyjemnością praktykowałem.
Wiedzieć, a poznać… o!, to spora różnica.

Refleksje nad minionym, choć wciąż obecnym
Do centrum Opatiji prowadził piękny zjazd. Przełęcz Salmopolska mogłaby się od niego kilku sztuczek nauczyć. Ten jeden wielki zawijas, który później rekreacyjnie pokonałem wielokrotnie tam i nazad dostarczył mi czternastu do dwudziestu wzruszeń i muszę przyznać, że ostatnie nim zjazdy i podjazdy wychodziły mi już z klasą, którą – gdybym nagle w napadzie manii wielkości nazwał się murowanym kandydatem do zwycięstwa w przyszłorocznej Gymkhanie – określiłbym pretendującą do europejskiej.
Plaża  
Wieczorem na camping przyjechała policja. To chyba taki południowy zwyczaj, bo w Słowenii panowie z pistoletami także zaznaczyli swoją obecność. Ale o tym w swoim czasie. Na wszelki wypadek na kolana padłem. Nie zapomniałem podnieść rąk do góry. Nie do mnie jednak władza przyjechała. Ani nie nawet do moich sąsiadów z Polski od lat karmiących się chorwackimi widoczkami. Zamieszanie o prawdziwie bałkańskim zabarwieniu i ekspresji wywołane przez lokalne siły ciemności dość szybko zostało spacyfikowane. Znów zapadła ta specyficzna campingowa cisza, przez którą rozumieć należy jedyny w swoim rodzaju hałas.
Ranek
Szczęśliwy i jakby tym szczęściem osłabiony pozwoliłem sobie odebrać aparat fotograficzny pozostawiony w zapomnieniu na minutkę przy jednym ze stolików campingowego hot spotu. Żal mi do dziś tego w Południowej Korei zaprojektowanego towarzysza podróży i choć przez chwilę wydawało mi się, że zostawiłem go gdzieś po drodze. Okrutność banału: żalu długo jednak nie oszukasz.    

Wieczór spędziłem nad plażą. Piwa pić się nie dało. Piłem jednak, tęskniąc za polską goryczką. Morze w odwiecznym procesie komunikowało się ze mną przy pomocy fal opowiadając historię Dioklecjana, który na starość osiadł w stosunkowo niedalekim od miejsca mojego postoju pałacu w Splicie, rozumiejąc chyba coraz dobitniej – w czym niezwykle pomocna była mu uprawa jarzyn, jakiej namiętnie się oddawał – że jego boskość (wywodził się, jak mówił, od samego Jowisza, jednak Senat po jego śmierci tej uzurpacji nie potwierdził i Dioklecjana nie deifikował) za słabą jest wobec nieuchronności stojącej już u jego wezgłowia Śmierci. Zaszczyty. Splendor. Dworski blichtr. Zwycięskie kampanie. Czymże to jest wobec Końca? Możesz zawiadować największym z Imperiów, jakim Rzym za czasów Tetrarchii Dioklecjana, Maksymiana, Galeriusza i Konstancjusza Chlorusa z pewnością był, aby ostatecznie… Cóż, kolej rzeczy ma to do siebie, że pozostaje nieubłagana.

O świcie ponurkowałem trochę z fajką w warunkach zbliżonych do tych, jakie rok wcześniej zastałem na Krecie: w przejrzystości znanej milionom turystów, gdzie w całkiem niedalekich głębiach spotkać można stwory najpiękniejsze i najbrzydsze, najdziwniejsze i te najbardziej oczywiste, wszystkie jednak żywe, żywotne, barwne, ale i nie barwne, różne, wdzięczące się do potrafiących ten fakt odnotować, skore do figli i harców.
Pozachwycałem się windsurfingowcami napędzanymi przez podmuchy sprzyjającego wiatru zatoczki, przy której Camping Preluk posiadał swoją plażę, lecz przede wszystkim strwożony jakby coraz bardziej windującymi się w górę cenami oraz perspektywą Starożytności, ku jakiej przecież zmierzałem, uszedłem z Chorwacji w kierunku słoweńskiej Izoli, gdzie wszechobecna w starym mieście weneckość miała wprawić mnie w euforyczny nastrój. W przeciwieństwie do piwa.

Czekał mnie niby krótki, siedemdziesięciokilometrowy przelot. Krótki, a jednak…

piątek, 24 stycznia 2014

"Witaj w Klubie" - śmierci trudne początki

W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia świat zelektryzowany został pojawieniem się nowego wirusa bezwzględnie niszczącego ludzki układ odpornościowy. Początkowa bezradność medycyny wobec niezachwianej potęgi choroby wydawała się być encyklopedyczna. W tym samym czasie teksański elektryk, homofob i hedonista, Ron Woodroof (Mathew McConaughey, do którego należał będzie ten rok także za sprawą zapowiadającego się genialnie, hipnotyzującego serialu “Detektyw”*) dowiaduje się, że dzieli szpitalną salę z równie śmiertelnie chorym na AIDS transwestytą (Jared Leto). I co mówi? “Wypierdalaj przebierańcu, bo ci gębę przemaluję”.


Wiele osób nie podniosłoby się już po rozmowie z lekarzem, podczas której zostaje wydany wyrok: najwyżej 30 dni do końca, proszę uporządkować swoje ziemskie sprawy. W końcu wieczność to nie taka głupia sprawa. Wiele osób, ale nie Woodroof, tak wielkim bowiem był egoistą, tak silna była jego wola i tak potężny był jego instynkt przetrwania, prawdopodobnie największy z egoizmów panoszących się po całej ziemi w każdej możliwej sferze łańcucha pokarmowego.  


Nie poddał się Woodroof, nie ukląkł i nie zaczął szukać pomocy w transcendentalnych wymiarach: konsekwentnie, krok po kroku zaczął walczyć o każdą kroplę swojej toczonej śmiertelnym wirusem krwi w czym niezwykle pomocne okazało mu się naciąganie prawa, a konkretnie obowiązujących przepisów regulujących kwestie handlu lekarstwami oraz Rayon, która urodziła się chłopcem, mimo iż miała inne plany.


Ten zupełnie nieprzystający do siebie duet nie tylko desperacko zabiega o swoje życie, niesie pomoc innym pocałowanym przez śmierć, ale także próbuje zdyskredytować farmaceutyczną politykę państwa, która ich zdaniem nadaje się tylko na śmietnik, choć i to za mało powiedziane.


“Witaj w klubie” kanadyjskiego reżysera, Jeana-Marca Vallée z urzekającą konsekwencją próbuje zaprezentować - w oparciu o znane fakty, gdyż historia w filmie opowiedziana rozegrała się swego czasu w Dallas - wycinek życia człowieka, który czerpał z jego źródła wielkimi garściami. 


Co najważniejsze, nie ma w tym filmie żadnego moralnego bełkotu na temat życia Woodroofa, które dyplomatycznie ujmując “można było tylko zaliczyć do kontrowersjnych i skłaniających do poważnych rozważań nad kondycją współczesnego człowieka”’. Jest za to kronikarska suchość podlana pozwalającym na głębszy dystans poczuciem humoru oraz tym niezłomnym przekonaniem, że każdy los swój - niezależnie od okoliczności - pochwycić może we własne ręce. Choćby się miało polec.  
Rozważając o “Witaj w klubie” nie można zapomnieć o Mathew McConaughey'u, którego niebawem chyba zacznę określać najwybitniejszym aktorem współczesnym.


wtorek, 21 stycznia 2014

O swoich powieściach: “Archipelag Rynek” - twórczość młodzieńcza, cz. 1.

Pamiętam dokładnie dni, kiedy knajpiany archipelag Krakowa nabierał realnych, choć - jak dowodzili niektórzy - zbyt dosadnych kształtów, ale pamięć ta nie ma wpływu na świadomość, że dziś napisałbym tę powieść zupełnie inaczej. Nie zajmuję się jednak słaniem przypuszczeń i tworzeniem alternatywnych wersji swojej przeszłości, która - podobnie jak przeszłość innych oraz całej tej dziwnej cywilizacji, jakiej jestem częścią - nie jest podatna na modyfikacje. Może kiedyś, ale to już mnie raczej nie będzie dotyczyć.


Ci, którzy chcieliby wszystko uprościć i mieć podane na złotej tacy inkrustowanej brylantami czy innymi tam diamentami z pewnością domagaliby się - gdyby tylko starczyło im energii - abym możliwie jak najprościej opisał “Archipelag Rynek”, zatem tak właśnie na początku uczynię: to opowieść o piciu piwa, wieczornym zmaganiu się z nonsensem świata, o kilku znajomych, którzy w swoich samotnościach coraz dosadniej rozumieją, że miłość, jakkolwiek piękna w literaturze i w filmie, w rzeczywistości jest czymś jednak bardziej zagmatwanym.
Moi bohaterowie: wieczni chłopcy zawieszeni gdzieś między rzeczywistością niejednokrotnie dużych korporacji, a drobnymi i większymi pijaństwami coraz bardziej brutalnie poddawani presji dorosłości mimo wszystko trzymają się swojego chłopięctwa, cenią je znacznie wyżej niż bycie zdrowo naoliwionym trybem maszyny, której nie chcą być częścią, a mimo wszystko są i będą, bo tak już ten świat został zorganizowany i żaden bunt tego nie zmieni, ani żadna literatura nie przewartościuje.
Tym, którzy z kolei często zadają pytanie “dlaczego” odpowiem, że “Archipelag Rynek” jest moim właściwym debiutem - mimo iż realny debiut miejsce miał troszkę wcześniej - naiwno-sentymentalną twórczością młodzieńczą, pełną szczeniackich prawd, dekadenckich refleksji, zmagań się z odwiecznie zadawanymi w pewnym momencie życia pytaniami, na które odpowiedzi, jakkolwiek banalne, nierzadko wydają się być poza granicą pojmowania. Nie jest to jednak - jak sądzili niektórzy - próba sportretowania pewnej generacji, gdyż uważam, że nigdy żadnych generacji nie było, że są wyłącznie ludzie, którzy się rodzą, dojrzewają i umierają przy okazji przyglądając się zmieniającej się technice, bo człowiek od wieków nie ewoluował i nie sądzę, aby fakt ten miał podlec jakiejkolwiek zmianie.  
“Po latach”, tak zatytułowałem dodatek do drugiego wydania “Archipelagu Rynek”, jeszcze chyba bardziej melancholijny i rzewny, literacko znacznie bardziej precyzyjny i spójny. Znów zabrałem czytelnika w przechadzkę po wieczornym Krakowie, gdzie wszystko jest możliwe i niemożliwe zarazem i dziwiąc się temu, bądź owemu spróbowałem utrwalić chwilę, która w swoim dobrym zwyczaju ma to, że jest, aby zaraz przestać istnieć.  


Czytaj fragment powieści:


Kup powieść:

PS. Dwa wydania “Archipelagu Rynek” sprzedały się niemal w całości. Powieść wciąż jest dostępna na rynku księgarskim, choć w salonach Empik - jak sprawdziłem - na chwilę obecną posiada status niedostępnej. Proszę pytać i szukać, bądź zamawiać na mojej stronie. Ebook ukaże się w swoim czasie.    

piątek, 17 stycznia 2014

Droga do Rzymu: w Balaton Wstąpienie 2012

Samotna podróż – przyznaję, tylko takie mnie interesują – różni się od tych grupowych, których znaczenia nie chcę, uchowajcie Dobrzy Bogowie, umniejszać. Umysł koncentruje się wyłącznie na eksploracji poszerzanej z każdym upływającym kilometrem przestrzeni, na skutecznym oddzielaniu się od tego, co pozostało w tyle i wnikliwym wypatrywaniu tego, co nastąpi. Na zachwycie nad miejscami widzianymi do tej pory na zdjęciach. Nad historią płynącą z kamieni je tworzących. Na tęsknocie za krajowym piwem… I tak, panie, dalej. Samotna podróż sprzyja refleksji. Mimo iż wypełniona dźwiękiem, a niejednokrotnie hałasem jest ciszą domagającą się należytej atencji. Nowym wdzierającym się w stare. Nocą spędzoną w towarzystwie przeżytego dnia. Potrafi wyzwolić w człowieku nieznane dotąd pokłady energii i empatii. Nakłonić do tęsknoty (za polskimi browarami). Wydrzeć ciału krew i łzy. Jest szczęściem, choć potrafi być jego zaprzeczeniem. Ano. Czasem wydaje się ciągnąć bez końca, kiedy indziej mija z kalejdoskopową prędkością. Potrafi ubarwić w istocie mało barwną rzeczywistość nierzadko oblężoną przez rutynę, powtarzalność i szewskość poniedziałków. Samotna podróż… jest. Niestety, zawsze też poszukuje swojego kresu i ostatecznie go znajduje. Zaraz, zaraz. Najpierw przecież jest Wielkie Rozpoczęcie!

Trasa

Złe miłego początki
19 sierpnia o szóstej rano po skrupulatnym i ostatecznym sprawdzeniu wszystkiego, co sprawdzenia wymagało udałem się krakowską Zakopianką ku swojej Wielkiej Południowej Przygodzie. Entuzjazm towarzyszący pierwszym przelecianym kilometrom pęczniał stając się dodatkowym, ale jakże miłym i pożądanym bagażem. Wszystko za mną zostawało w tyle. Minimalizował się Kraków i moje w nim codzienne życie. Byłem wolny od wszystkiego, wiedząc, że w chwili powrotu ta jedyna w swoim rodzaju wolność, jaką daje motocyklowanie zostanie mi brutalnie odebrana. Tym na razie jednak się nie przejmowałem, wspinając się na kolejne wzniesienia przybliżające mnie do granicy polsko-słowackiej, a właściwie do tego, co z niej pozostało.
Na wysokości Chyżnego pozwoliłem się wypluć ciągnącej się przez kilka kilometrów mgle i pragnąc przegnać delikatne zmarznięcie, spreparowałem na przejściu granicznym zieloną herbatę na kuchence gazowej, o której niekwestionowanej przydatności trzeba będzie ułożyć kilka pieśni pochwalno-dziękczynnych.
Wracały chłopaki i dziewczyny ze słowackich, a może i dalszych szlaków. Kończyli to, co ja dopiero zaczynałem. Zazdrościłem im szczęśliwego powrotu, oni z pewnością podobnym uczuciem obdarzali moje pierwsze kroki w kierunku południowego, skąpanego w upale świata.
I wszystko szło dobrze, żeby nie powiedzieć: doskonale. Miasteczka i wioski. Pola i lasy. Błękit nieba uświetniony żółcią życiodajnej kuli… W takich chwilach Los, ten, który od wieków uwielbia płatać figle, postanowił zagrać mi na nosie i wspomnianą przed chwilą idyllę przemianować w konsternację kilka kilometrów przed Dolnym Kubinem sprawiając ze znaną od wieków finezyjną precyzją, że to, co zostało przeze mnie przyczepione, odczepiło się i zostało na poboczu. Odnotowałem ten fakt przy pomocy słowackiego kierowcy, który sygnałem dźwiękowym podpartym kilkoma wymownymi gestami zaznaczył, że nie wszystko jest tak, jakbym sobie tego życzył. Przytroczony do bardzo pojemnych sakw rowerowych, z których korzystam w podróży, odczepił się najwyraźniej nie do końca fachowo zamocowany plecak oraz materac. Ten pierwszy dość szybko zlokalizowałem, z utratą drugiego musiałem się po nierównej walce z pobocznymi krzakami pogodzić. A kiedy tak za zagubionym jak ćma w poszukiwaniu światła podążałem, minęła mnie piękna kolumna polskich motocykli zmierzająca w sobie znanym kierunku i widok ten, który bardzo lubię, któremu zawsze kibicuję, skutecznie pozwolił mi zapomnieć o tym drobnym incydencie. Powietrze z materaca, dokładnie to, które tak podobno rewelacyjnie sprawdza się na kaca, miało posłużyć komuś innemu. I niech służy. Na zdrowie! 
Poleciałem dalej drogą krajową odnotowując legendarną i przykładną przepisowość słowackich kierowców w poruszaniu się w terenie zabudowanym. Żeby tak, choć 52 km/h... Co? Wykluczone! Pięćdziesiątka była jechana ze szwajcarską precyzją i tylko czasem jakieś polskie blachy wyprzedzały leniwie kontemplujący domy i gospodarstwa peleton, ale to pewnie dlatego, żeby na urlopowym miejscu – czy gdzieś tam – zameldować się czternaście minut wcześniej przed "Zygą" i "Bananem", którzy frajerząc po dziadkowemu turlali się zgodnie z wymogami ku zadowoleniu słowackiego wymiaru sprawiedliwości oraz innych wymiarów.
W poszukiwaniu zaginionych świateł
W Banskiej Bystricy minąłem rozkraczonego Gold Winga od Hondiego najwyraźniej domagającego się czynności serwisowych mających z pewnością zostać oszacowanych na jakieś 20000 euro. Piękne jednak było to turystyczne zwierzę nawet w niedomagającym stanie. Ciekawe, że asfalt, na którym spoczywanie – dajcie Dobrzy Bogowie, żeby nie wieczne – znalazł olbrzymi Japończyk, także dopraszał się remontu, choć w jego wypadku należałoby mówić o kapitalnym. Żal się mojemu Yamahowi zrobiło kolegi po kole, a i mnie jakoś się tak ciężko i boleśnie westchnęło, co z pewnością przyczyniło się do pobłądzenia. Tak, właśnie za tym Gold Wingiem pogubiłem się w drodze do Sahy jak szczenię we mgle, mimo iż słońce wypalało mi blendę: zamiast za najbliższymi światłami w prawo, prosto i beztrosko pojechałem, aby ostatecznie po kilku kółeczkach dobić do prawidłowej drogi i pozwolić się jej ponieść do wymarłego przejścia granicznego, gdzie w restauracji schronienie znajdują polscy kierowcy autokarów oraz towarzyszący im piloci wycieczek próbujący wmówić tęskniącym za krajem turystom, że to właśnie tu jedzenie najlepsze jest w całych Węgrzech, ceny sprzyjające, a pięćdziesiąt centów opłaty za toaletę jest czymś normalnym w drodze powrotnej i należy się z tym faktem bezdyskusyjnie pogodzić, a jeśli już koniecznie godzić się nie chce, to… no właśnie, alternatywy nie było. Krzaki wycięte, a te pozostawione, szczelnie płotem ogrodzone. 
CIEKAWOSTKA
Kierowcy polskiego autokaru wąsów nie mieli. Posiadali je natomiast trzej węgierscy weterani, którzy przetoczyli się obok odpoczywającego jednośladowego turysty z Polski – jakim z pewnością byłem i miałem pozostać jeszcze przez kilkanaście dni – na ubarwionych na czopperową modłę 150-kach od MZ-etiego. Jedna z nich nawet jakieś wstawki z tygrysiej skóry miała! Po kilku minutach minęli mnie ponownie i pomknęli z powrotem ku Węgrom. Przelot sentymentalny? Biorąc pod uwagę fakt, że ta wdzięczna trójka razem ze swoimi motocyklami liczyła jakieś 348 lat, nie mogłem tego wykluczyć.  
Po konsumpcji targanej z domu ćwiartki kurczaka oraz wchłonięciu cyjanowodoru,formaldehydu i fenolu w podwójnej dawce ruszyłem w kierunku autostrady mającej zaprowadzić mnie bezpośrednio do Budapesztu, a czynności tej wdzięcznie towarzyszyły panie rozsiane przy poboczu, które przy pomocy znanych sobie technik nawoływały, a nawet wręcz kusiły kierowców nie tylko tirów do zatrzymania się przy nich i powierzeniu im banknotów o raczej wysokich nominałach w zamian za dopuszczenie do czynności wchodzących w poczet tego, co przez dawne podręczniki do biologii (a może i także obecne) nazywane było „życiem płciowym”. 
Węgierski sprint
W Budapeszcie, przez gówniarskie pogubienie się za Banską Bystricą, o którym coś się tu już powiedziało znalazłem się około godziny 18, aby tam, wśród ulic i mostów zagubić się jeszcze raz na jakieś 15 do 20 minut i następnie pozwolić węgierskiemu skuterzyście wskazać mi właściwy pas mający poprowadzić mnie do miejscowości Siofok nad Balatonem, gdzie zaplanowałem pierwszy postój.
Piękny był ten stukilometrowy przelot asfaltem doskonałej jakości. Szczęśliwy Yamah wiózł mnie z rzadko przeze mnie używaną prędkością 100km/h i pod koniec nie okazywał najmniejszych oznak znużenia, a nawet, jak tylko to on potrafi, docinał mojemu zmęczeniu i potrzebie rozlokowania się na jednym z campingów, których nad Balatonem doskonale pamiętającym lata komunizmu, komunizmem jakby jeszcze podszytego, nie brakuje i jak się zdaje, brakować nie będzie.
Zostałem tam dwa dni.
Pękło pierwszych 530 kilometrów (30 zagubienia). 
Balaton od wczesnego dzieciństwa wydawał mi się Rajem, do którego z wielu względów nie miałem dostępu. Marzyłem więc o nim jak tylko dziecko to potrafi i oto znalazłem się w jego kojących strukturach nawiedzonych przez prawdziwe tłumy międzynarodowych turystów ze zdecydowaną przewagą tych lokalnych, z którymi to ponoć do szabli i do szklanki mamy taką samą drogę. A skoro już tam byłem, wtopiłem się w hałas odnajdując w nim ciszę i z zawziętością naukowca próbującego odnaleźć antidotum na ostateczność, jaką zazwyczaj bywa śmierć, podglądałem sunące leniwie życie odmierzane przedgrillem, grillem i pogrillem, jednym i drugim piwkiem, pogawędkami na temat, choć najczęściej bez tematu oraz całej tej beztroskiej wakacyjnej atmosferze, którą każdy z turystów próbuje zatrzymać najdłużej jak tylko to możliwe.   
Camping
Drugiego dnia wyplażowany, podładowany tradycyjną węgierską potrawą przywiezioną z kraju, Flaczkami Wołowymi oraz węgierskim piwem jakby nie pasującym do Raju z moich wyobrażeń, złożyłem swoje żywe jeszcze zwłoki w niewielkim namiocie, aby w nim ostatecznie odpocząć przed oczekującym mnie autostradowym przelotem do Chorwacji, do Opatiji znanej mi z licznych opowieści znajomych, kuszącej nawołującym do nurkowania Adriatykiem oraz widokami uznawanymi przez nie tylko koneserów za niezapomniane i skłaniające do jesiennej wspominkowej zadumy…
PS. Zdjęć z tego etapu jest mało z jednego powodu, który zostanie przedstawiony w części drugiej. Tekst ten był już publikowany gdzie indziej, ale postanowiłem go przypomnieć.  

środa, 15 stycznia 2014

"Zniewolony" - przygoda niechciana

Bardzo nie mam pojęcia, czym jest niewola i jestem przekonany, że nie chciałbym się dowiedzieć, ale - tak to już przecież bywa - niczego nie mogę wykluczyć. Podobno  dziś także wykorzystuje się człowieka wbrew jego woli i są instytucje donośnym głosem świadczące o powadze problemu.
W 1841 roku Stany Zjednoczone wciąż były… a zresztą, jakie były, można się wywiedzieć samemu. Z pewnością nie sprzyjały Salomonowi Northupowi, który będąc wolnym człowiekiem w Waszyngtonie nagle i nieoczekiwanie stał się niewolnikiem na południu. Dlaczego? Bo ktoś mógł na tym zarobić. Po co? Żeby mógł napić się chociażby dobrej whiskey, bo nie od dziś wiadomo, że dobra lepsza jest od gorszej, a już zwłaszcza od najgorszej.  


Podczas dwunastu lat niewoli - film Steve’a McQueen jest ekranizacją wspomnień Northupa - biedny Salomon oderwany od swojej żony i dwójki dzieci przeszedł piekło zgotowane przez ludzi różniących się od niego kolorem skóry, choć dla niego samego oraz dla wielu innych nie była to różnica.  
Największe piekło, piekło piekieł, chciałoby się powiedzieć, spreparował mu niejaki Edwin Epps (Michael Fassbender), którego niewyczerpane pokłady mentalnego i fizycznego okrucieństwa wzbudzają w widzu wstręt zmieszany ze lękiem i obrzydzeniem, co nie zmienia w istocie faktu, że wszystko to samo czuł biedny Salomon w czasach, kiedy człowiek zdawał się być bardziej cywilizowany od swoich jaskiniowych protoplastów. Prawda, zdawał się być...

 
Dni zmieniały się w tygodnie, te stawały się miesiącami zastępowanymi przez kolejne bezwzględne lata, a zniewolony Samuel rzucany przez złośliwy los od jednego do drugiego pana nie potrafił dostrzec kresu swojej zdecydowanie niepożądanej wędrówki. Podczas dwunastu lat widział i przeżył wiele, a bezlitosny bat napędzany w ruch przez bezlitosnych dozorców zapisał się na jego ciele krwawymi głoskami, o których pamiętać miał już do końca swojego życia wypełnionego walką z niewolnictwem i wszystkimi za nim się opowiadającymi.


“Zniewolony” to kolejny doskonały obraz po choćby "Lincolnie", “Django” czy “Kamerdynerze”, w którym naród amerykański - w tym przypadku przy pomocy angielskiego reżysera (Steve McQueen) - zostaje skonfrontowany ze swoim historycznym odpowiednikiem skłonnym do wybuchów agresji, rażącej niesprawiedliwości, wojny secesyjnej oraz maniakalnej wręcz, lecz zupełnie niepotrzebnej nienawiści do ludzi charakteryzujących się innym kolorem skóry.

czwartek, 9 stycznia 2014

"Lone Survivor" - widokówka z Piekła

W 2005 w Afganistanie miały miejsce wydarzenia, które doczekały się ekranizacji. W ramach operacji Red Wings amerykańscy Navy Seals mieli wykreślić z ewidencji żyjących jednego z przywódców talibów, Ahmada Shaha i tym samym przeszkodzić mu w dalszym mordowaniu marines. Operacja zakończyła się fiaskiem o czym brawurowo opowiada film Petera Berga ("W księżycową jasną noc", "Cap Land", "Zakładnik") “Lone Survivor”, którego tytuł jest jednocześnie nie rzutującym na całość spoilerem.


Historia przedstawiona z perspektywy jedynego ocalałego rozpoczyna się wręcz fantastycznie: przyjacielską atmosferą w bazie lotniczej w Bagram w Afganistanie. Komandosi z elitarnej jednostki, której kilka lat później przypadnie udział w wysłaniu do Raju największego wroga Stanów Zjednoczonych dowcipkują, prowadzą na odległość dialog z rodzinami i zdecydowanie nie wyglądają na spiętych.


Mordercze szkolenie, jakie przeszli w przeszłości daje im wielką pewność siebie oraz śmiałe poczucie wyjścia bez szwanku z każdej niemalże opresji. Ich niekwestionowana i legendarna solidarność oraz poczucie braterstwa zostały w filmie należycie wyeksponowane, jednak nie ocierają się o przesadę praktykowaną nagminnie w Hollywood przy okazji tego typu produkcji.  
Aż ostatecznie przychodzi 27 czerwca 2005 roku i grupa czterech Seals zostaje dostarczona na miejsce, którego niekwestionowana górzystość ma stać się areną bezpardonowych wydarzeń. Po dość szybkim zlokalizowaniu celu rajdu żołnierze przyczajają się i koncentrują na opracowaniu strategii działania.


Do feralnej chwili, kiedy odrobinę pijany Los zsyła wprost na nich kilku afgańskim pasterzy doglądających całkiem przyjaźnie nastawionych kóz, wielce cenionych w tamtych rejonach świata.
Zaczyna się dramat…


Bardzo dużo małych chłopców, wśród których zdarzają się - jak się okazuje - także dziewczyny marzy o wojskowej karierze ostrzeliwując się w krzakach z plastikowych karabinów. Oczywiście, część z nich zakłada mundur, jednak większość z nich w dorosłym życiu najbardziej lubi zarabiać pieniądze w warunkach komfortowych, o jakie dość trudno na polu walki. Ci gotowi nieść oręż przeciw wrogom swojego kraju z pewnością nie wiedzą na co się decydują. Wojenną rzeczywistość znają z mniej lub bardziej udanych filmów, a te mimo największych chęci życiem nigdy nie będą, co jedynie mogą się o nie otrzeć.   


“Lone Survivor” to wybuchowa mieszanka czystej, stuprocentowej rozpaczy i heroizmu zrealizowana kamerą nieskorą do radykalnych przejaskrawień, kamerą ostrą jak poranna zaprawa, zdyscyplinowaną jak jeden z teamów Navy Seals. 

File:Navy SEALs in Afghanistan prior to Red Wing.jpg

To nie kolejna część Rambo, a wywołująca dreszcze wędrówka po umyśle żołnierzy elitarnej jednostki wystawionych na najcięższą i - jak mówi tytuł filmu - ostateczną próbę w swoim życiu.  

niedziela, 5 stycznia 2014

"Out of the Furnace" - wyjście ponad wszystko

Istnieją na świecie miasta, gdzie jedna, oczekująca na zamknięcie fabryka stali o wiele droższa od fabryk chińskich zapewnia byt większości mieszkańców. Rozrywek nie ma tam wiele, a nawet jeśli są, bardzo szybko przestają być rozrywkami. Kapłani w kościołach mówią to samo co w dużych miastach, jednak tylko garstka chce tego słuchać. Większość marzy o życiu statecznym, a nie duchowym. Niektórzy z nich próbują nawet żyć godnie... 
Za wszelką cenę.  


Scott Cooper w swoim przejmującym obrazie portretującym hermetyczną społeczność niewielkiego miasteczka gdzieś u podnóża Appalachów odrzucił typowy dla filmu o zemście efekciarski płaszczyk… ale zaraz, zaraz: napisałem “o zemście”? Ale przecież to nie jest film o zemście, choć też i jest, gdyż pierwszoplanowa postać Russella Baze’a wyraża przede wszystkim kosmiczną wręcz samotność, a miasto dające mu schronienie i pracę w fabryce, podobnie jak jego umierającemu ojcu oprócz miejsca na cmentarzu i kieliszka w pubie nie ma niczego więcej do zaoferowania.  


Dawno nie widziałem w amerykańskim filmie postaci tak tragicznie doświadczonej przez los jak Russell Baze: życie jego, pozornie ustabilizowane, monotonne, dzielone wspólnie z Leną Taylor (Zoe Saldana) odmienia się pewnego feralnego dnia, kiedy prowadząc samochód pod wpływem uderza w wyskakujący nagle pojazd sprawiając, że małe dziecko w środku zostaje poważnie pokrzywdzone. Sąd widzi tylko jedno wyjście z tej sytuacji, co doskonale rozumie naczelnik zakładu penitencjarnego, jak i leczący tam swoje dusze i wzmacniający ciało osadzeni.


Nie więzienie, które ostatecznie opuści jest największym problemem Russela Blaze, lecz jego brat, Rodney Baze (Casey Affleck). Po czterech turach w Iraku zdradza ewidentne objawy bezgranicznego zagubienia oraz stuprocentowej niemożności. Nad nimi zdaje się unosić złowrogo Harlan DeGroat (Woody Harrelson), typ spod najciemniejszej gwiazdy uwikłany w narkotyki, nielegalne walki oraz w samego siebie, co wydaje się najgroźniejsze w tej budzącej trwogę kombinacji.


Niespiesznie prowadzi Cooper akcję do wywołującego dreszcze punktu kulminacyjnego: pałęta się na oczach widza kadr po kadrze, a wraz z nim spływa zrozumienie dla tej konwencji, dla powolnego sportretowania głównych bohaterów próbujących przy pomocy znanych sobie metod wiązać koniec z końcem w miasteczku, gdzie wydaje się to niemożliwe, a fabryka - niczym von trierowski szpital w “Królestwie” - zdaje się niepodzielnie władać wszystkim i wszystkimi.


“Out of Furnace” jest jednym z tych obrazów zapisujących się w pamięci nie tylko ze względu na scenariuszową precyzję, reżyserską wrażliwość, trafność wyboru agentów od castingu oraz z pewnością nie żałujących centa producentów: z rozmachem zaprezentował Cooper światu nonsens istnienia, jego porażającą, mityczną niemalże doskonałość, nonsens wobec której jedynym wyjściem wydaje się całkowite zatracenie. Nieważne w czym.