niedziela, 27 kwietnia 2014

"Zamach" (2012) - eksplozja, masa, dziewczyna

Śmierć zawsze bywa tragedią. Tu czy tam. Najgorszą jej formą jest ta niezapowiedziana, pojawiająca się bez ostrzeżenia. Zmieniająca wszystko. Taka śmierć zdetonowała się w budzącej smutek katarsko-belgijsko-libańsko-francuskiej kooperacji filmowej zajmującej się jednak problemem dotyczącym bezpośrednio państwa Izrael oraz odwiecznego konfliktu skutecznie dzielącego mieszkańców Ziemi Świętej za czasów krzyżowców nazywanej także Zamorzem.   



“Zamach”. Produkcja z roku 2012. Mimo iż jej treść zostaje zdradzona już w pobieżnym opisie, mimo iż widz jest świadomy, czego może się spodziewać, bardzo prędko przekonuje się, że świadomość, a wiedza to dwa odrębne pojęcia.
Arabski lekarz Amin Jaafari (w tej roli jak zwykle doskonały Ali Suliman znany m.in. z “Drzewa cytrynowego” czy “Przystanku Raj”), którego talent chirurgiczny zostaje doceniony w jednym z lepszych szpitali Tel Awiwu prowadzi życie stabilne i pozbawione trosk. Z piękną żoną (Reymond Amsalem*) u boku udowadnia, że można z godnością być Arabem w Izraelu, czerpać wymierne profity z odnoszonych sukcesów i udowadniać, że przyjaźń między Żydami, a Arabami nie jest taką utopią, jak to wielu się zwykło wydawać.



Zamach samobójczy w jednej z restauracji, gdzie odbywały się dziecięce urodziny wprowadza w ustabilizowaną rzeczywistość doktora Jaafariego początkowo bardzo dużo pracy związanej z łataniem ofiar eksplozji, później krańcowy chaos. Okazuje się bowiem, że zamachu dokonała jego żona, w  co ciężko mu początkowo uwierzyć, choć wszystkie fakty za tym przemawiają.
Zaczyna się piekło, nie takie jednak, o jakim zwykło czytać się na kartach powieści grozy czy w słynnych poematach, lecz piekło rzeczywistości, która za sprawą wybuchu fiknęła solidnego kozła przewartościowując każdy element życia arabskiemu doktorowi.



Na przedsionku piekła jest uwłaczające godności przesłuchanie przez oficera Szin Bet (izraelska Służba Bezpieczeństwa Ogólnego), który w imieniu państwa Izrael usiłuje ustalić stopień zaangażowania doktora w dokonany zamach. W rozumieniu urzędnika jest niemożliwe, aby mąż nie wiedział o planach ukochanej kobiety, jednak prawda jest inna od jego przypuszczeń: Jaafari nie ma nic wspólnego z samobójczą misją. Wypuszczony ostatecznie na wolność doktor wraca do zdemolowanego domu, gdzie znajduje ostatnie słowa żony dobitnie potwierdzające jej udział w zamachu.
Znany mu świat przestaje ostatecznie istnieć...



Zrozpaczony, osamotniony, zagubiony ateista postanawia dowiedzieć się prawdy o kulisach śmierci jego żony i wyrusza do miasta, dokąd zdają się prowadzić wszystkie tropy - do Nablusu, o którym Wikipedia wspomina w takich m.in słowach:  “Czołowa pozycja miasta w ruchu oporu przeciw kolonializmowi i okupacji przyniosła mu miano „Góry Ognia” (arab. Jabal en-Nar)... od 1995 autonomiczne miasto palestyńskie, jednak otoczone nielegalnymi osiedlami żydowskimi i posterunkami izraelskiej armii, nękane licznymi inwazjami. Miasto jest zablokowane siedmioma posterunkami izraelskiej armii, tzw. checkpointami, z których najgorsza sławą cieszą się Beit Iba, Huwwara i Zaatara”.   



Niezwykłość filmowego “Zamachu” przejawia się nie tylko w szokującym jądrze scenariusza, lecz przede wszystkim w wirtuozerii libańskiego, podkreślam: libańskiego reżysera Ziada Doueiri, który przy pomocy niezwykle emocjonalnej kamery próbuje przeniknąć izraelsko-arabski konflikt, wierząc głęboko i mądrze, że pomimo jego potwornego wręcz skomplikowania, należy wyciągać go na światło dzienne.



Bardzo bym chciał, aby dzieło Doueiri’ego sprzeciwiając się głośno i otwarcie językowi nienawiści dotarło do osób, do których dotrzeć powinno, choć nie jestem aż takim idealistą, żeby dać wiarę w tak wielką siłę oddziaływania ruchomych obrazków na radykalny światopogląd.

* Imię Reymond może wydawać się męskie, jednak istnieją w Izraelu imiona nadawane zarówno kobietom, jak i mężczyznom.

niedziela, 20 kwietnia 2014

"Konserwator" - nie idźcie wszyscy do lamusa!

W niepamięć odchodzi epoka drobnych warsztatów i rzemiosł, które niegdyś przynosząc przyzwoite dochody, dziś pozwalają wyłącznie na skromne życie, choć może to i za wiele powiedziane. Renowacja mebli, naprawa obuwia, krawieckie impresje… w dobie prężnie zarzucającego świat mniej lub bardziej wyszukanymi kopiami Państwo Środka skutecznie podważa istnienie drobnych naprawiaczy, którzy - jak to zazwyczaj bywa - niewiele mogą w tej sytuacji zrobić, a nawet gdyby mogli, prawdopodobnie wykazaliby się bezczynnością, gdyż ciężko zmieniać świat na starość. 

  
Kiedy wszystko toczy się utartym, rutynowym torem, a życie nie zwykło przynosić większych niespodzianek nieoczekiwaną śmierć biznesowego partnera z powodzeniem zaliczyć można do zajść krańcowo niepożądanych. Tym bardziej, jeśli to nieboszczyk kreował rzeczywistość interesu, a skryty w cieniu wspólnik wykonywał w milczeniu obowiązki, zdając sobie sprawę, że przez swoją mrukliwość nie wygrałby żadnych zawodów w skutecznym marketingu. 


W starym warsztacie zajmującym się renowacją dawno już zapomnianych mebli i instrumentów rozgrywa się akcja wpędzającego w melancholię izraelskiego filmu “Konserwator” wyreżyserowanego przez Yossiego Madmoni. Nie chodzi tu wyłącznie o melancholię przywołaną śmiercią, przemijaniem, lecz bezwzględnością losu, z którego wyrokami można pogodzić się z wyprostowaną sylwetką lub paść przed nimi na kolana i nigdy już nie powstać.    
W głównej roli - stojąc prosto i dumnie wobec zachodzących wydarzeń - brawurowo popisał się iracki aktor Sasson Gabai (pisałem niedawno o filmie “Kiedy świnie mają skrzydła, gdzie również wystąpił na pierwszym planie: http://drogiszerokie.blogspot.com/2014/03/kiedy-swinie-maja-skrzyda-wzruszajaco.html), do którego w filmie wszyscy zwracają się Pan Fidelman. To właśnie jemu zmarły wspólnik pozostawił wiele zgryzot związanych z prowadzeniem podupadającego warsztatu, a w czynności tej przeciwny mu wydaje się niemalże cały świat, łącznie z jego synem.


Pomimo kiepskich prognoz podstarzały Pan Fidelman decyduje się brnąć w prowadzenie interesu w czym wielce pomocny mu jest jego pracownik, uciekający przed poważnymi kłopotami, Anton zalecający się przy okazji do żony syna swojego pracodawcy.

W tej wielopokoleniowej konstrukcji znalazło się miejsce na wszystko: na wielką rozpacz i odrobinę uśmiechu, na zakazaną czułość oraz prawowitą zażyłość, na tchórzliwe dezercje i bohaterskie próby walki, a wszystko to w cieniu warsztatu pamiętającego czasy, które zwykło nazywać się lepszymi.
Pomimo wspomnianej i bezdyskusyjnej melancholii snującej się kadr po kadrze w “Konserwatorze” daje się też dostrzec budującą ducha nadzieję wyrażaną przez niezłomność tytułowego bohatera, przez przywiązanie i szacunek do tradycji, gdyż bez niej człowiek byłby z pewnością kimś innym. Może drzewem eukaliptusowym?


      

   

środa, 16 kwietnia 2014

"Lęk przed Bogiem" - analiza dobra, jako przyczółku zła

Istnieje wiele rodzajów samotności i każda z nich - w zależności od osobowości korzystającego z jej usług - może być wytchnieniem, bądź utrapieniem. Błogosławieństwem, ale i przekleństwem.  
Być może jednak najwyższą formą samotności jest ta wobec Boga, jakkolwiek brzmiało będzie Jego imię, gdyż wobec jej potęgi blednąć wydaje się wszystko inne, a tak przynajmniej myśli wielu.


W tego rodzaju samotności pogrążony jest Muharrem, główny bohater filmu Özera Kiziltana, “Lęk przed Bogiem”, człowiek niezwykle pobożny i poczciwy, którego na samym początku podpatrujemy podczas codziennych rytuałów: pracy w sklepie, modlitw samotnych oraz wspólnych, aby później zobaczyć więcej, przy czym warto podkreślić, że hipnotyczność jednej z początkowych sekwencji wspólnych modlitw poraża intensywnością balansującą niemalże na pograniczu religijnej ekstazy, jakże obcej na chłodno kontemplującej Boga Europie.


Skromność i dobre serce Muharrema przykuwają uwagę imama Bractwa Muzułmańskiego, który proponuje mu objęcie posady skarbnika odpowiedzialnego w głównej mierze za zarządzanie licznym majątkiem Bractwa, przez który rozumieć należy głównie nieruchomości.


Lękając się czy podoła nowym i odpowiedzialnym obowiązkom, podejmuje się Muharrem nowej roli i sumiennie zaczyna je wypełniać dla dobra swojej społeczności, w której zaczyna odgrywać coraz ważniejszą rolę.  


Nowe wyzwania mają to do siebie, że niosą ze sobą nowe problemy, a świat znany Muharremowi wyłącznie z opowieści, świat materii i zepsucia leży nagle w zasięgu jego pokornych dłoni znających się jak dotąd wyłącznie na ablucyjnych rytuałach i prostej fizycznej pracy.
Dodatkowo gnębią go też erotyczne marzenia uznawane przez niego za grzeszne i niepożądane. Rozdarty między dawnym spokojem, a nowymi obowiązkami kradnącymi spokój ducha, Murrahem sam musi odnaleźć właściwą dla siebie ścieżkę...


“Lęk przed Bogiem” to fascynująca podróż po ludzkim sercu poddawanym surowym próbom i podszeptom samego şeytana (tur. szatan), podróż w której rozdygotane dobro widać tym więcej, im bardziej próbuje przeniknąć je zło. To również piękny portret współczesnej Turcji, gdzie świecka nowoczesność od wielu lat bierze się za bary z religijnymi tradycjami, jednakże portret namalowany przez bezstronnego reżysera próbującego wyłącznie opowiedzieć pewną historię, wszelkie morały z niej płynące pozostawiając widzom.   


czwartek, 10 kwietnia 2014

"I Am Soldier" - bieg z przeszkodami

Wiem, że są miejsca, których nie zobaczę, podobnie jak sytuacje, w jakich nie będę uczestniczył, choć świadomość ta chwilami czyni mnie szczęśliwszym. Nie jestem bowiem przekonany, że chciałbym zostać poddany morderczej selekcji odbywającej się w brytyjskich jednostkach specjalnych SAS, którą pomyślnie kończy nikły procent kandydatów marzących o dołączeniu do wojskowej elity świata.


Opowiada o tym brytyjski film “I Am Soldier” i mimo iż nie wynika z niego jakiś większy morał prócz tego, że trzeba być odpornym bardziej niż inni, a nawet jeszcze bardziej, zamierzam opowiedzieć o tym obrazie kilka słów nie zgadzając się zupełnie z niską średnią oceną internetową, gdyż film ten zasługuje na lepszą laurkę.


Kiedy dwóch młodych żołnierzy dociera do miejsca, gdzie dostąpić mają zaszczytu bycia sponiewieranym na najrozmaitsze, nierzadko bardzo wymyślne sposoby, o czym na wstępie zostają uprzedzeni, wszystko wydaje się proste: selekcja na modłę wojskową nie różni się specjalnie od tej naturalnej - słabsi mają mniejsze szanse, a siła mięśni, jeśli nie idzie za nią odpowiednia praca szarych komórek, nie zawsze wystarcza.


Krok po kroku - przy czym warto podkreślić, że krok niejednokrotnie ze względu na obciążenie waży kilkadziesiąt kilogramów - rozpoczyna się mierzyć dwustu żołnierzy z własnymi słabościami, a bardzo prędko okazuje się, że dwustu zamienia się z stu sześćdziesięciu, a potem w siedemdziesięciu. Morderczość selekcji daje o sobie znać już na samym początku, a jej eskalacja potrafi sprawić, że widz wręcz cieszy się, że w żadne SAS-y się nie pchał i posiada wygody fotel oraz pyszne piwko pod ręką, które pomagają mu znieść to, co wiele ludzi w Wielkiej Brytanii znosi w rzeczywistości.  


“I Am Soldier” ująć potrafi przede wszystkim surową formą i ostrą, niemal wykłuwającą wzrok potęgą gór południowej Walii, z którą zmierzyć się muszą i pokonać ją wszyscy marzący o kopaniu tyłków złym ludziom tego świata, mimo iż należy pamiętać, że zło różne ma oblicze i w różnych krajach potrafi się je odmiennie definiować.



Nie mam nic do powiedzenia o taktyce walki elitarnych formacji, jednak ich członkowie niezmiennie budzą mój podziw, choć nie dzieje się tak ze względów związanych z jakąkolwiek ideologią: uważam, że na swoim polu są arcymistrzami, a zdolność do poświęceń - nie mówię tu o klasycznie pojmowanym heroizmie, mimo iż na taki ich stać, o czym świadczą napisy na grobach oraz filmy fabularne i dokumentalne - i silna motywacja w dążeniu do perfekcji sprawiają, że jestem w stanie zrozumieć, że profesja ta warta jest bliższej eksploracji, o czym świadczy obraz Ronnnie’go Thompsona..  

niedziela, 6 kwietnia 2014

"Cztery lwy" - pospieszni do Raju

Religie świata, pomimo całej swojej głębokiej duchowości wielokrotnie stawały i wciąż stają się przyczynkiem najróżniejszych konfliktów, przy czym warto podkreślić, że swoją wybuchowością potrafią znacznie przewyższyć spory na innym tle.


Islam - podobnie jak chrześcijaństwo - to religia niewątpliwie miłująca i wielbiąca pokój, jednak jeśli zachodzi taka konieczność, a zachodzi nieustannie, jego wyznawcy potrafią sięgnąć po środki określane przez media całego świata “drastycznymi”.


W sposób bezkompromisowy opowiada o tym brytyjska produkcja z roku 2010 “Cztery lwy” Christophera Morrisa, w której dramat przenikając się z groteską tworzą ogromny materiał do przemyśleń istotnych nie tylko dla osób uznających się za wojowników wiary.
Proszę sobie wyobrazić paczkę czterech kumpli, z których przynajmniej trzech jest troszkę więcej niż mniej rozgarniętych oraz ideę, a właściwie Ideę, jaką marzy się im wprowadzić w życie ku chwale swojego Boga: Jihad, który w ich umysłach wydaje się być czymś wyjątkowym i wzniosłym, choć w rzeczywistości nienawiść nie rodzi nic więcej prócz nienawiści, tak jak złość przyciąga wyłącznie złość, a ignorancja, ignorantów.  


Zupełnie serio główni bohaterzy filmu pragną obwieścić zgniłej, skorumpowanej zachodniej cywilizacji, że najwyższa pora, aby umrzeć bez godności, a pomóc im w tym mają materiały wybuchowe domowej produkcji, dzięki którym - jak to sobie mówią - łatwiej i szybciej będzie im dotrzeć do Raju.


Zamiar swój urzeczywistnić mają podczas londyńskiego maratonu, choć początkowo jeden z nich, Barry (Nigel Linsday) ) główny cel upatruje w meczecie, gdyż w jego rozumieniu taki incydent sprowokuje muzułmańską społeczność do powstania przeciw uciskowi i aparatowi represji.


Kamera podpatruje ich raczej w sytuacjach przygotowań do zbrojnego wystąpienia, konsekwentnie pomijając - za wyjatkiem Omara (Riz Ahmed znany także z “Uznanego za fundamentalistę, o którym już kiedyś pisałem: http://drogiszerokie.blogspot.com/2013/12/uznany-za-fundamentaliste-historia.html ) - ich życie prywatne. Czas mija “mudżahedinom” na kontestacji chaosu zachodniego stylu życia oraz wygłaszaniu radykalnych przemówień przed kamerą video. I jakkolwiek w ich przyszłości daje się wyczuć dramat, tak teraźniejszość jest raczej zlepkiem wywołujących śmiech scenek, bo przecież ciężko troskać się, kiedy jeden z “bojowników”, Faisal (Adel Akhtar) instaluje w ramach testu środki wybuchowe na tresowanym kruku, o ile takie w ogóle istnieją.


“Cztery lwy” to film w sposób mistrzowski łączący w sobie płacz ze śmiechem i z wielką gracją stąpający po cienkiej linie rozgraniczającej te dwa pojęcia. Mimo iż słychać w tym wszystkim huk eksplozji, że wydarzeń następujących po sobie za nic nie da się określić optymistycznymi, można jednak wysnuć jedno, choć bardzo konkretne domniemanie: zawsze pozostaje nadzieja, że człowiek w swoim działaniu odwołać się może do analitycznego i racjonalnego umysłu, który w przeciwieństwie do działającego zawsze pod wpływem emocji serca, potrafi - czasami w wielkich bólach - uzmysłowić sobie to i owo. Z przewagą tego drugiego.



piątek, 4 kwietnia 2014

Ja to lubię

Kilka dni temu na portalu polakpotrafi.pl wystartował mój projekt, którego celem jest zebranie funduszy na motocyklową wyprawę do Izraela oraz dalsze kontynuowanie jej dookoła Turcji. 
Doskonale zdaję sobie sprawę, że znacznie lepiej byłoby mi uzyskać pożądaną kwotę, gdybym wybierał się kogoś ratować, przeciw czemuś protestować, z czymś walczyć, coś okupować, ewentualnie: zbawiać i nawracać, lub przekazywać i dodawać czy też udostępniać i wzmacniać.  
Niestety, koncentrując się na swojej pracy, a konkretnie na zebraniu materiałów na zbiór reportaży “Izrael w oczach” będę miał czas tylko i wyłącznie, by napisać i to w dodatku o kraju, którego popularność w szerokim świecie podlega najróżniejszym dyskusjom, choć w ubiegłym roku Izrael odwiedziła rekordowa liczba 3.5 mln turystów. 
Gdyby jechał pan, no… powiedzmy, do Afryki… usłyszałem podczas jednej z rozmów z potencjalnymi sponsorami…


Póki co, proszę Państwa, jadę w zupełnie innym kierunku, choć do Afryki z Bliskiego Wschodu jest zarówno blisko, jak i daleko. Geograficzną bliskość można uznać za pewnik. Mentalną odległość również - proszę sobie poczytać, co radykalne odłamy egipskiego, a zatem afrykańskiego Bractwa Muzułmańskiego wypisują w ostatnim czasie w Internecie: ciężko znaleźć tam słowa zachęty do odwiedzenia interesującego kraju, jakim Egipt wydaje się być od wieków. 
Tak, to jest paradoks. Być tak blisko Egiptu i nie móc zobaczyć najsłynniejszych zabytków Starożytności, nie zachłysnąć się zgiełkiem Aleksandrii czy Kairu i tak dalej i dalej. A przecież wystarczy tylko przekroczyć izraelsko-egipską granicę w Tabie nad Morzem Czerwonym, co dla motocyklisty - jak i dla pieszego oraz rowerzysty, a nawet pasażera autokaru - nie jest żadnym problemem. Tzn. teoretycznie, gdyż praktycznie lepiej tego w tym niespokojnym czasie nie robić.  
Dodatkowym czynnikiem kładącym się ciemniejszych światłem na moim projekcie na polakpotrafi.pl jest moja ściśle wypracowana filozofia na temat popularnych portali społecznościowych, na których udzielam się bardzo mało, a zatem w myśl obowiązujących reguł nie mogę liczyć tam na jakiejś większe poparcie, co w pełni akceptuję, gdyż sam jestem kowalem i architektem zaistniałej sytuacji. I nie zamierzam tego drastycznie zmieniać, gdyż taka jest moja wola, która - w myśl założycieli polakpotrafi.pl - jest błędem. 
Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć i obiecać, że zbiór reportaży “Izrael w oczach” z pewnością będzie pozycją kompletną: przemyślaną, dość w moim rozumieniu oryginalną, formalnie bazującą gdzieś pomiędzy reportażową suchością, a powieściową narracją, między jednym zakrętem, za którym czeka nieznane, a prostą, na której z pewnością spotkam wiele wojskowych checkpointów…
Szczegóły projektu znajdziecie na stronie: 
Zdaję sobie sprawę, że przyszło mi żyć w czasach, kiedy pojedyncze zdjęcie czy komunikat niezależnie od swojej treści może mieć tysiące zwolenników, komentujących i udostępniających, jednak w takich chwilach nachodzi mnie jedna refleksja odnośnie sytuacji w jakiej się znalazłem, czyli osoby wzdrygającej się przed nadmiarem treści portali społecznościowych próbującej przy pomocy narzędzi społecznościowych (polakpotrafi.pl) pozyskać fundusze na konkretny i moim zdaniem, podkreślam: moim zdaniem bardzo ciekawy projekt: gdybym na pewnych portalach udzielał się kilka godzin dziennie, byłoby mi łatwiej. A może się mylę?
Tym bardziej wdzięczny będę za poparcie i wsparcie mojej podróżniczej inicjatywy. 
Dzięki!