środa, 29 października 2014

"Phil Spector" (2013) - skrypt dla jednego aktora (z całym szacunkiem dla H. Mirren)

Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych – podobnie jak zresztą innych państw – muszą czymś żyć w czasie wolnym od spłaty kredytów. I żyją, och, jak żyją! Z wypiekami na twarzy śledzą strategiczne ruchy gwiazd tańczących na lodzie i bez lodu nie interesując się zupełnie – jakby chcieli niektórzy – niewidzącymi, choć dostrzegającymi tak wiele oczami Homera, geniuszem Szekspira czy fenomenem Becketta w środowiskach akademickich.
Zawiły i niejednokrotnie mroczny świat show biznesu podglądany zażarcie przez wszystkich tych, dla których nie znalazło się tam miejsca, wydał ze swych trzewi tysiące osobowości skłóconych z normami wypracowanymi przez ludzi uznających za szczyt sławy zdjęcie z rozgrzanej słońcem plaży w Sharm el Sheikh. Wiedząc o tym doskonale David Mamet – reżyser wyróżniający się dostrzeganiem odcieni szarości w kolorowym świecie hollywoodzkich snów – postanowił opowiedzieć historię troszkę już wyleniałego gwiazdora zaplątanego w zbrodnię, z której ciężko się wyplątać nawet przy pomocy najlepszych adwokatów obeznanych w procesie lawirowania między precedensami.
Z dużym dystansem, bez patosu, bez nachalnego moralizowania i najobiektywniej jak tylko to możliwe twórca "Nietykalnych" i "Hiszpańskiego Więźnia" zaprezentował w telewizyjnej produkcji wariację na temat Phila Spectora (Al Pacino) – człowieka, który zrewolucjonizował w swoim czasie muzyczny show biznes – oskarżonego o zastrzelenie w swoim domu aktorki Lany Clarkson.
Film koncentrując na przygotowaniach obrony do procesu nie próbuje rozstrzygnąć o winie Spectora, lecz ukazać dramat człowieka uwikłanego w sławę, w samego siebie oraz w tłum pragnący go ukrzyżować i dawno przekonany o jego niepodważalnej winie, co jest poniekąd zrozumiałe: tłum zawsze ogłasza werdykt jako pierwszy.
Swoim legendarnym, mocnym głosem wygłasza Pacino monologi o zbrodni, naturze ludzkiej, żądzy sławy oraz o samej sławie, przy czym warto dodać, że wydaje się być w tym oderwany od rzeczywistości, niczym bocian lądujący w Polsce w półmetrowym śniegu. Nie przestaje być przy tym ekscentryczny wywołując lekki uśmiech na twarzy swojej adwokat odgrywanej znacznie lepiej niż celująco przez Helen Miren.
Pacino jak zwykle swoją demonizującą osobowością zajmuje cały ekran, sprawiając, że bledną pozostałe postaci, a i scenografia jakby też zdaje się rozmywać, co tak naprawdę potrafi niewielu aktorów tego dziwnego świata. Lwia część zbyt zajęta jest reklamą pasztetu drobiowego i podpasek higienicznych, o co w istocie nie można mieć pretensji, bowiem żyć z czegoś trzeba, tak żeby później było za co umierać. 
Człowiekowi złożonemu w złotej trumnie rozkłada się przecież przyjemniej…

wtorek, 21 października 2014

"Zbaw nas ode złego" (2014) - szatan kontra

Jeśli w jednym filmie pojawia się policjant, ksiądz, opętany oraz sam diabeł, a w dalekim tle odmalowana została wojna w Iraku, emocje wydają się być zagwarantowane. I są. Także za sprawą przeważnie niezawodnego Erica Bany, który wcielił się w ponoć autentyczną postać, bowiem “Zbaw nad ode złego” w reżyserii Scotta Derricksona zrealizowany został na podstawie wspomnień nowojorskiego gliniarza, co - biorąc pod uwagę o czym film opowiada - wprawić może potencjalnego widza w niemal półgodzinną konsternację.  


Ciąg dziwnych zdarzeń, w których kluczową rolę zdaje się odgrywać były żołnierz piechoty morskiej Santino (Sean Harris) niegdyś zaprowadzający demokrację w Iraku intryguje detektywa Sarchie (Erich Bana). Podejmuje on trop prowadzący do porażającej prawdy, która objawiona zostaje w towarzystwie ujmującej muzyczki oraz zagrań kamery rodem z najbardziej rasowych filmów grozy. Bo po prawdzie “Zbaw nas ode złego” to split różnych gatunków - początkowo mamy kino wojenne, potem sugestywny thriller przemieniający się finalnie w horror. Nie jest to jednak zabawa w kino uprawiana z nieskrępowana radością przez pewnych reżyserów, a film jak najbardziej na serio, w którym zło bierze się za bary z dobrem, choć to drugie posiada pewne ubytki związane z nagannymi pod względem moralnym wydarzeniami z przeszłości.


Nadrzędnym jednak w filmie jest zło pierwotne wywodzące się - jak mniema ksiądz Mendoza (Edgar Ramirez) pomagający Sarchiemu w śledztwie - od plugawego boskiego oponenta, szatana, który przejmując kontrolę nad najbardziej podatnymi duszami próbuje wywierać swą moc na amerykańską rzeczywistość złożoną w znacznej mierze z hamburgerów i coca coli.


Ważny jest także czas przeszły, bowiem główni bohaterowie związani są z nim nierzadko potwornymi wypadkami, o których zapomnieć trudno nawet po butelce whisky.
“Zbaw nas od złego” to opowieść nie tylko o odwiecznym konflikcie dobra ze złem, ale także przypomnienie, że odnosząc ową walkę do sfery globalnej nie wolno zapominać, że rozgrywa się ona także w mikroskali - w każdym człowieku. Bo przecież nie ma takiej osoby, która oprócz największych pokładów dobra nie pielęgnowałaby w sobie zła od czasu do czasu pozwalając mu ujść na zewnątrz.


I choć nie ma w “Zbaw nas ode złego” takiego poziomu kondensacji napięcia, jak chociażby w hitach kina grozy ostatnich lat (“Obecność” Jamesa Wana, czy “Sinister” także w reżyserii Derricksona ) to dwugodzinne posiedzenie nad amerykańską produkcją śmiało uznać można za rozrywkowo spędzony czas, który na dodatek przeanalizować można przy użyciu cytatów nawet z profesora Tatarkiewicza.

piątek, 10 października 2014

"The Iceman" (2012) - Polak, Żniwiarz, Mąż i Ojciec

Tematem obrazu człowiek, precyzując: człowiek polski, choć biegle władający językiem angielskim oraz w podobny sposób wykorzystujący zimną krew niezbędną mu do odtransportowywania wyselekcjonowanych osobników na drugą stronę Styksu. Richard Kukliński: notoryczny morderca, śmiercionośny biznesmen, ale także kochający mąż i ojciec. 
Na początku warto zaznaczyć, że stosunkowo mało znany reżyser, Ariel Vromen, nie zabawił się w "Icemanie" w wizualizację drastyczności, nie wypunktował kamerą najbardziej mrożących szczegółów owianego legendami życiorysu, nie zbrutalizował “cyngla”, lecz odtworzył przebieg jego kariery, a przynajmniej najbardziej jej interesujące epizody z chłodnego dystansu, którego nabawił się prawdopodobnie od głównego bohatera swojego dzieła zasługującego, aby określić je wielkim, a nawet wybitnym. 


Co najistotniejsze: zrobił to tak, że widz pod koniec projekcji zaczyna czuć autentyczny żal nad pełną bezpardonowego okrucieństwa drogą kontraktowego mordercy polskiego pochodzenia, który realizując konsekwentnie wolę mocodawcy zdawał się “iść na rekord” w dyscyplinie honorowanej - w zależności od stanu - zastrzykiem, komorą gazową, bądź milionem lat więzienia. 
Jak zostaje się płatnym mordercą? Można domniemywać, że selekcja na to podobno niezbędne w pewnych kręgach stanowisko musi być doprawdy... zabójcza, jednak skoro zapotrzebowanie na tego typu usługi istnieje, trudno znaleźć powód, aby nad tym rozpaczać, czy próbować to zmieniać. Bo przecież wyeliminowanie z życia publicznego Richarda Kuklinskiego nie zamknęło drogi innym entuzjastom zarabiania pieniędzy przy pomocy broni palnej, białej, ładunków wybuchowych oraz własnego ciała, które ponoć potrafi być najbardziej morderczą bronią. 


Może do przejścia na ciemną stronę wystarczy tylko furia rodzica znajdująca ujście na ciele małego chłopca przy pomocy kija? Niewykluczone. Mocno prawdopodobne jest to, że dziecko bite, kumulując w sobie agresję, obojętnieje na przemoc, bo to jedyna droga, aby od niej uciec. Po pewnym czasie agresja fizyczna nie różni się od chleba powszedniego. A razy kija wciąż spadają na plecy dziecka, tak jak padać potem będą ofiary działalności mężczyzny, który nie zapomniał, że ból można uleczyć ból zadając.


Czy Ariel Vromen usprawiedliwia Kuklinskiego w swoim obrazie? Z całą pewnością. Szkicując dwa portrety: family mana zaangażowanego w życie rodzinne, stawiającego sobie najbliższych ponad wszystkim innym na świecie oraz bezwzględnego, ziejącego lodem całej Arktyki zabójcę nie sili się na porównanie. Opowiada celująco swoją wersję wydarzeń, podszeptując, że czasem nie wszystko, co czarne zawsze należało do świata ciemności, a najprościej i najmniej sprawiedliwie jest przekreślić kogoś jednym słowem. 
Czy istnieje w ogóle forma, która pozwoliłaby przy pomocy ruchomych obrazów oddać całą prawdę i tylko prawdę o człowieku? Mało prawdopodobne. Ale jeśli się pojawi, z pewnością będzie warto się z nią zapoznać.

piątek, 3 października 2014

"On death row" (2012) - z Herzogiem w celi śmierci

Niezmienność dyskusji o karze śmierci jest powszechnie znana. Jej przeciwników jak i zagorzałych entuzjastów oddziela mur idei i przekonań. Gdzieś pomiędzy nie znajdującą kresu debatą są ofiary zbrodni oraz ich sprawcy. Zdaje się, że to dlatego właśnie Werner Herzog, jako zadeklarowany wróg choćby i najbardziej humanitarnego pozbawiania życia wedle orzeczenia Wysokiego Sądu, postanowił zaprezentować światu historię kilku osób, których los za sprawą dramatycznych wydarzeń przez nich poniekąd sprokurowanych odmienił się, sprawiając, że wolność została im odebrana, a wygoda własnego domu ustąpiła miejsca dyskomfortowi celi śmierci. 


Mimo iż śmierć usankcjonowana prawem egzekwowana jest w 34 stanach Ameryki Północnej, ostatnio wykonuje się ją w stanach 16, przy czym do niedawna jeszcze w Utah można było stawić czoła plutonowi egzekucyjnemu – tego widz dowiaduje się na początku. 
Potem atmosfera się zagęszcza… 
Kogo niemiecki reżyser przepytuje? Hanka Skinnera i Lindę Anitę Carty uparcie przekonujących o swojej niewinności, wzbudzającego niechęć Jamesa Burnsa, prawdopodobnie encyklopedycznego psychopatę, mordercę i gwałciciela oraz dwóch członków tzw. teksaskiej siódemki, grupy więźniów, która w dość spektakularny sposób i bez rozlewu krwi wyzwoliła się, ku udręce stanu Teksas, z więzienia John B. Connaly, aby ponownie powrócić w kajdany z martwym policjantem dopisanym do długiego rejestru popełnionych przez nich zbrodni: inicjatora eskapady George’a Rivasa i Josepha Garcię skazanych przed ucieczką na wielokrotne dożywocie za napady rabunkowe z bronią w ręku i na 50 lat za morderstwo.


Precyzyjne, zadawane z wywołującym uśmiech niemieckim akcentem pytania reżysera spotykają się z żywą reakcją oczekujących egzekucji. I opowiadają zza szyby historie swojego życia, przedstawiają własną wersję wydarzeń, głośno liczą na apelacyjny cud, precyzyjnie opisują świat marzeń sennych, jedyną odskocznię od brutalnej realności złowrogich ścian celi, sięgają do pamięci, przytaczają fakty, wykazują bezsens teksańskiego prawa (George Rivas objaśnia precyzyjnie, że stan Teksas za jednego wziętego zakładnika podczas napadu – nawet, jeśli nie spadnie mu włos z głowy – ma jeden wyrok: dożywocie, natomiast Joseph Garcia skazany na śmierć za morderstwo policjanta zastrzelonego podczas ucieczki przez George’a Rivasa wylicza, że kiedy padały śmiertelne strzały, nie było go w pobliżu, co jednak nie przeszkodziło stanowi Teksas wymierzyć mu najwyższy wymiar kary, podobnie jak i pozostałym zbiegom uczestniczącym w tym incydencie).


Najbardziej jednak uderzające jest to, że większość z nich, mimo iż nie zawsze mówią o tym wprost, usiłuje przedstawić się, jako ofiary wrogiego jednostce bezdusznego systemu prawnego. Ich ofiary są daleko, zdaje się nawet, że poza zasięgiem ich postrzegania, choć przecież skazani mówią o żalu i pokucie. Wyjątkiem jest Burns, który – licząc prawdopodobnie na przedłużenie swojej egzystencji rasowego psychopaty – wyciąga z kapelusza przeszłości jeszcze dwie zbrodnie mające skutecznie oddalić go od nieuniknionego. 

Ten ponad trzygodzinny dokument, przy wyraźnie podkreślonym stosunku twórcy Stroszka do kary śmierci, nie jest zdecydowanym wobec niej protestem. W miarę obiektywna kamera wspomagana suchym głosem reżysera próbuje wydobyć z dna duszy ludzi w przeciwieństwie do nas znających datę swojej śmierci trudno dające się zaakceptować prawdy konkretnie i wyraźnie jednak wpisujące się w człowieczeństwo, które osadzeni w celi śmierci także przecież reprezentują.