czwartek, 22 grudnia 2016

"Idol z ulicy" (2015) - Ja Jestem Głos

Bardzo dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma rzekami nieznany autor zaprezentował światu baśń o Kopciuszku, która później opowiedziana została wiele razy, także przez wielkich niemieckich bajarzy będących braćmi. Wiele lat później - a konkretnie w roku 2012 - ta sama historia została przybliżona raz jeszcze. Kopciuszek miał tym razem męskie imię Mohammad, a jej autorem było samo Życie, które w Gazie, miejscu stanowiącym środowisko geograficzne utworu może wyglądać troszkę inaczej niż we Frankfurcie nad Menem czy Myślenicach - z wielu powodów, o których można poczytać sobie w prasie krajowej, choć zdecydowanie lepiej sięgnąć po jej zagraniczną odmianę.
Nie minęło wiele lat, aby opowieść o męskim Kopciuszku opowiedział przy pomocy ruchomych obrazów Hany Abu-Assad, palestyński reżyser urodzony w Izraelu, znany z tak świetnych filmów, jak “Omar” (2013) czy “Paradise Now” (2005).  


A o co idzie? Wydawałoby się, że o niewiele. O to, co jest domeną człowieka. O niespełnienie i jego przeciwieństwo. O marzenia i twarde realia nierzadko brutalnie je przekreślające. O pasję i głód dokonania czynów ponadprzeciętnych, żeby nie powiedzieć: heroicznych. Wiedział o tym Billy Elliiot, pojmował to Eddie Edwards - obaj sfilmowani. Czuło to wielu i jeszcze więcej poczuje.  
Od najmłodszych lat urodzony w Gazie Mohammad śpiewał i w śpiewaniu widział wszystko, co mogło dać mu szczęście. Z początku jednak mało go doświadczył, choć można powiedzieć, że w pewnym momencie swojego nastoletniego życia utrzymywał się z muzyki, co dziś niełatwe jest dla choćby wielu rodzimych tuzów najróżniejszego grania.   


W dzieciństwie towarzyszyła mu siostra, wspaniała, rezolutna, pewna siebie dziewczynka, która nawet, kiedy dowiedziała się, że jej nerki nie są w najlepszej kondycji potrafiła na stwierdzenie kolegi: “Nigdy nie wyjdziesz za mąż” odpowiedzieć błyskotliwie i dowcipnie: “I dobrze. Wolę czyszczenie nerki niż czyszczenie domu”.


Kiedy okazało się, że wejście w dorosłość ogołociło Mohammada z ambicji, pojawił się marazm. A on nie sprzyja twórczości, bowiem jej pożywką jest aktywność. Ale i z tym uporał się Palestyńczyk i zrobił to, z czego poznał go cały cywilizowany świat, gdyż o jego niecywilizowanych stronach niewiele mogę powiedzieć.


Najpiękniejsza w filmie Abu-Assada jest naiwna szczerość oraz formalna prostota przy pomocy której została wyeksponowana. Porównywany - nie do końca zresztą słusznie - z “Milionerem z ulicy” Boyle’a palestyński obraz broni się bez żadnych porównań: pokazuje to, co w człowieku piękne i warte podkreślenia pamiętając, że czasem i piękno może ugiąć się pod jarzmem brzydoty. Ale tylko po to, by wstać i zawalczyć o swoje.   


PS. I proszę koniecznie obejrzeć po filmie piosenkę prawdziwego Mohammada Assafa, która dała mu laur zwycięzcy w konkursie, który wygrać chciało wielu.
https://www.youtube.com/watch?v=Aj-pyJF6ckU

środa, 14 grudnia 2016

"Namiętność w miejscu publicznym" (2008) - myśli osaczonego

Kiedy w roku 2008 ukazała się moja powieść “Namiętność w miejscu publicznym” publikacje elektroniczne - mimo iż obecne na rynku - cieszyły się popularnością równie wielką, jak wycieczki objazdowe po Korei Północnej, jednak pewne było, że sytuacja ta odmieni się, a papier, na którym przez stulecia człowiek zwykł unieśmiertelniać zarówno swoją mądrość, jak i głupotę, straci na dotychczasowym znaczeniu. Nie tylko dlatego, że nie można przy jego pomocy zapolować na Pokemona.


Dziś rynek publikacji elektronicznych jest tak szeroki, jak rynek zbytu Państwa Środka oferującego wszystko to, co potrzebne oraz to, czego nikt nie uznałby  za przydatne. Znalazło się nim miejsce także i dla “Namiętności w miejscu publicznym”. Żadna to, oczywiście, konkurencja dla mnogości dóbr zalewających sklepy i portale sprzedażowe. Nie tylko dlatego, że w powieść nie da się modnie ubrać, ani przyrządzić w niej dzika po serbsko-norwesku w sosie z astrachańskich jesiotrów doprawionym solą z wczorajszego oddechu antylopy i śmietanką uzyskaną z tak rzadkich, że prawie nieistniejących larw oto-oto.     
Powieść oferowana jest w formie zgodnej z ideą zawartą w nazwie polecającego ją serwisu: najpierw przeczytaj, a później - jeśli uznasz, że nie popełniasz błędu - zapłać, choć nie jest to warunek konieczny.
Pobrać można ją na stronie w najpopularniejszych formatach (pdf, epub, mobi):


O samej powieści pisałem już kilkukrotnie i gdybym miał dodać coś jeszcze, z całą pewnością zwróciłbym uwagę, że mimo nazbyt oczywistego tytuły rzecz nie do końca opowiada o namiętności, choć i ona również pojawia się między wierszami, lecz o dziwnym i głośnym świecie, który osaczając głównego bohatera, zdaje się jawić jeszcze bardziej absurdalnie, niż ma w zwyczaju. .   

Ci zaś Czytelnicy, którzy sugerując się tytułem szukać będą łatwego czytadła, gdzie jest on, ona i ich nieśmiertelne pragnienia zawiązania srogo się zawiodą, bowiem powieść nie jest łatwa w odbiorze nie tylko ze względu na język, choć śmiem twierdzić, że jej dynamika i rytm wpaść może w “ucho” tym, dla których literatura to coś więcej niż najnowsze dzieła - dajmy na to - bardzo popularnego amerykańskiego autora powieści grozy próbującego z niesłabnącym uporem zbliżyć się do dorobku Barbary Cartland.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

"Cartel Land" (2015) - kraina chemią płynąca

Donkiszoteria, to raz. Meksykańskie kartele narkotykowe, dwa. Nonsens istnienia, trzy. Tak najprościej wyłożyć temat dokumentalnego filmu “Cartel Land” w reżyserii Mathew Heinemana przybliżającego kulisy walki obywatelskich bojówek w USA i Meksyku próbujących na własną rękę przy pomocy automatycznej broni palnej rozwiązać problem, którego żaden rząd rozwiązać nie może. I prawdopodobnie nie rozwiąże.


Kartele narkotykowe - nie trzeba posiadać dyplomu z socjologii, ani żadnego innego - istnieć będą zawsze. Po to, aby stojący na ich czele mogli posyłać swoje dzieci na prestiżowe uniwersytety, pracujący dla nich podnosić stopę życiową swoich rodzin, a ludzie z lękiem spoglądający na rzeczywistość mogli od niej uciekać przy pomocy choćby metaamfetaminy hurtowo produkowanej na meksykańskiej ziemi. I po to, aby policja mogła wykazać się w ich zwalczaniu oraz ustanawiać nowe rekordy w korupcji: dyscyplinie, która w Meksyku popularniejsza jest ponoć od futbolu, choć trudno w to dać wiarę.
W swoim przyprawiającym o dreszcze obrazie Heineman ukazuje perturbacje dwóch liderów bojówek: Jose Manuela Mirelesa Varvele stojącego na czele meksykańskiej Autodafensa oraz Tima Foleya przewodzącego amerykańskiej Arizona Border Recon.


Pierwszy z nich, lekarz medycyny, plantator, charyzmatyczny lider pokrzywdzonych przez działalność karteli odwołując się do emocji powołał do istnienia organizację społeczną, której idee oraz intencje - jak każdej takiej komórki - wydawać się mogły godne poklasku oraz powielenia. Drugi, człowiek wielu zawodów ogarnięty pasją prawości i z pewnością mężczyzna o wielu twarzach z pomocą kilku, później kilkunastu zapaleńców zajął się patrolowaniem amerykańsko-meksykańskiej granicy w poszukiwaniu nielegalnych imigrantów oraz kanałów przerzutowych narkotyków niezwykle potrzebnych do funkcjonowania pewnej grupie ludzi, która czy to w USA czy Sosnowcu ma wobec rzeczywistości jedno tylko oczekiwanie - aby zniknęła przy pomocy chemii i najlepiej nigdy już nie wracała.  


Wszystko to brzmi pięknie i doprasza się chwilami nieskromnie o pieśń, której moc poruszyłaby wieczność i nie pozwoliła zapomnieć, że kiedyś żyli ludzie, którzy nie bacząc na śmiertelne zagrożenie podjęli ryzyko, zgodzili się zapomnieć o rodzinach i uciechach doczesnego świata - choć nie o tej jednej, o której powiedzieć wiele może dr Mirales - i postanowili odrąbać łeb hydrze.   


I może warto byłyby pieśń ułożyć, gdyby bohaterowie wydarzeń, szczególnie zaś ich meksykańskiej wersji nie byli zwykłymi ludźmi, nie reprezentowali gatunku, który przy pomocy pięknych słów opowiadać potrafi o ładzie, porządku i sprawiedliwości, a posiłkując się ołowiem szerzy chaos, cierpienie i śmierć. Tak, właśnie. Pieśni opiewają herosów. Heineman zanucił piosenkę o ludziach.
Jako, że powiedziało się tu już coś o ideach i intencjach warto dodać, że w przypadku meksykańskim legły one w gruzach szybciej niż dokumentujący je reżyser zdążył zmienić cyfrową taśmę we wszędobylskiej kamerze. Z kolei punkt widzenia amerykańskiej Arizona Border Recon wydaje się bronić do końca, mimo iż jej członkowie przypominają o regularnym podważaniu konieczności ich istnienia przez agencje rządowe z niechęcią wypowiadające się o paramilitarnych bojówkach działających w przygranicznych terytoriach, gdzie - jak twierdzą ich nieoficjalni obrońcy - prawo nie istnieje, a oni są jego ostatnim bastionem. Z współpracą nie jest chyba tak źle, skoro w filmie został przedstawiony moment przekazania nielegalnych imigrantów stanowemu patrolowi granicznemu.


Wspomniało się tu też coś o nonsensie i absurdzie, bowiem mało który dokument tak łopatologicznie prezentuje ułomność natury ludzkiej, jej skłonność do grzechu oraz transformację, jaką przechodzi ona na drodze: idee - realizacja - rzeczywistość. Przy czym o tej trzeciej wielu mieszkańców USA czy - dajmy na to - Sosnowca zapomnieć chciałoby przy pomocy chemicznych wzorów regularnie przybierających fizyczne formy w Meksyku, o jakim trochę się tu powiedziało.


poniedziałek, 5 grudnia 2016

"Anthropoid" (2016) - tak, nie, może..

W historii kina wiele kadrów poświęcono zbrodniczej organizacji, jaką była Trzecia Rzesza Niemiecka wraz ze swoimi upiornymi zawiadowcami i kiedy wydawać by się mogło, że w tej materii nic nowego dodać już nie można, brytyjski reżyser Sean Ellis podjął temat do tej pory podjęty połowicznie: zamach na wysokiego rangą oficera SS, konstruktora cierpień ludu Izraela, Reinharda Heydricha.  


Kiedy 27 maja 1942 roku czechosłowaccy żołnierze wyszkoleni w Londynie i stamtąd samolotem przetransportowani na teren Czechosłowacji przeprowadzili udany zamach na Rzeźnika Pragi - takiego bowiem przydomku doczekał się w szybkim czasie Heydrich - świat zmienił się z całą pewnością. Zanim jednak do tego doszło wielu pytało o konsekwencje radykalnego działania. Najwięcej wątpliwości w filmie wyraża oficer ruchu oporu Ladislav Vanek (Marcin Dorociński), który od samego początku niechętnie słucha ambitnych i śmiałych planów wykluczenia Heydricha poza nawias rzeczywistości.    


To co jednak zostało zaplanowane, zostało zrealizowane pod komendą Jozefa Gabcika (Cillian Murphy) i Jana Kubisa (Jamie Dornan), których odwaga i bohaterstwo są bezdyskusyjne. Raniony Heydrich nie umiera jednak od razu, lecz dopiero kilka dni później zawierza się bogom Trzeciej Rzeszy w jakich - jako gorliwy nazista - z pewnością musiał wierzyć. Zszokowany spektakularnością akcji świat wstrzymuje oddech. Nerwowo oddychają wyłącznie Niemcy robiąc to, czego obawiał się najbardziej Vanek - przeprowadzając masowe akcje odwetowe, łącznie z najgłośniejszą, boleśnie dotykającą mieszkańców miejscowości Lidice, którzy doczekali się filmowego pomniku w roku 2011 ("Lidice", reż. Petr Nikolaev). 


Z perspektywy czasu wydaje się, że podjęta akcja - oprócz swojego rozmachu z pewnością komentowanego po obu stronach barykad przez szereg miesięcy - nie odmieniła oblicza wojny, a jedynie zbrutalizowała ją w wyniku czego najbardziej ucierpiała cywilna ludność, bo tak to już jest w historii, że gdzie dwóch się bije, tam obrywa trzeci, najczęściej najsłabszy. Znamy i z naszego podwórka próby zamachów nieudanych (Wilhelm Koppe, Kraków, 1943) oraz udanych (Franz Kutschera, Warszawa, 1944) oraz cenę, jaką trzeba było za nie zapłacić.


Obraz Sean Ellisa wiernie oddając ducha epoki oraz punkt po punkcie przybliżając śmiałe działanie czechosłowackich bojowników zmusza widza do refleksji nad pytaniami, jakimi przekrzykują się bohaterowie opowieści. A dotyczą one sensu, bądź bezsensu wydarzeń zaplanowanych w ciszy londyńskich gabinetów przy filiżance herbaty i szklaneczce czegoś mocniejszego.  

piątek, 25 listopada 2016

"Uczciwa Kobieta" (2015) - fakty, mity, chaos

“Uczciwą Kobietę” najlepiej chyba traktować w kategorii czerni i bieli, dwóch wykluczających się nawzajem przeciwstawieństw, przy czym znamienne jest, że jedno nie może obyć się bez drugiego. I być może w tym tkwi sedno problemu ukazanego w serialu. A problemem tym - w szerszej perspektywie, bowiem produkcja posiada także perspektywy węższe - jest istnienie w niebezpiecznej odległości dwóch społeczeństw: izraelskiego i palestyńskiego, które podobnie, jak przywołane wcześniej kolory wykluczają się wzajemnie.


Najczęściej następuje to dzięki odwołaniu się do pomocy nierzadko wyrafinowanej broni, bądź materiałów domowej produkcji mogących poczynić znaczne szkody po jednej i drugiej stronie Jordanu, w którego wodach przed tysiącleciami kąpali się mężowie mający odmienić losy świata.
Ośmiogodzinny serial opowiada historię baronowej Nessy Stein, córki człowieka, który zginął z rąk zamachowców w czasie, kiedy określany był dumnym mianem “Miecza Izraela” nie wiedząc, że śmiercią swoją nie zamknie dzieła swojego życia, lecz przekaże je w spadku dzieciom, aby we właściwej chwili mogli przy pomocy zgromadzonej przez ojca fortuny nieść wsparcie małemu państwu na Bliskim Wschodzie. A jest ono przecież otoczone przez wrogów i zaledwie od kilkudziesięciu lat cieszy się niepodległością.


Cóż z tego, skoro obok małego państwa istnieje ziemia, której mieszkańcy za wszelką cenę i wszelkimi możliwymi sposobami pragną zostać uznani za państwo i głośno przekonują cały świat, że mają do tego święte prawo, a gnębiący ich okupant powinien zapłacić cenę najwyższą za swoje niezliczone winy.   
Bledną wobec tego serialu nagłówki doniesień prasowych, medialnych dyskusji, głosy ekspertów i “ekspertów”, gdyż skala problemu poruszonego w serialu - a dotyczy ona życia i śmierci, istnienia i niebytu, wolności i niewoli, zagrożenia i poczucia bezpieczeństwa, sensu i nonsensu - w swoim ogromie wymyka się wszelkim definicjom.


Paradoksalne jest również to, że najbardziej mętne spojrzenie na konflikt izraelsko-palestyński mogą mieć osoby przyglądające mu się niejako odgórnie, z perspektywy sunącego w przestworzach drona, dzięki czemu widzieć i wiedzieć powinni lepiej i szerzej. Zamiast tego wikłają się jednak w węższe problemy w nadziei, że w odpowiednim czasie uda się je poszerzyć i nadać większej wagi.  
Czy zatem lepiej sytuację konfliktu widzą jego uczestnicy? Także nie. Konflikt ten bowiem wydaje się być najczystszą formą chaosu, o czym świadczyć może ilość graczy teoretycznie udzielających się po tej samej stronie, a reprezentujących jednak odmienny punkt widzenia. Wystarczy wspomnieć tu o Al-Fatah i Hamasie. O brytyjskich i amerykańskich służbach wywiadowczych. I tak dalej i dalej...
Najpiękniejsza w filmowej opowieści Hugo Blicka jest jego podręcznikowa wręcz bezstronność w ukazywaniu głównych graczy konfliktu, wyzbycie się z sympatii, przekonań i uporczywa próba spekulacji nad najrozsądniejszymi wyjściami dla rozładowania napięcia w jednym z najbardziej zapalnych zakątków świata.


W wyniku tych działań, a zwłaszcza bezstronności uważny widz - gdyż wyłącznie do takich serial jest adresowany - zastanawiał się będzie czy czerń rzeczywiście jest czernią i czy biel najczęściej kojarząca się z niewinnością rzeczywiście ją symbolizuje.


poniedziałek, 14 listopada 2016

"Omar" (2013) - strzały donikąd

Aby lepiej zrozumieć palestyński film Hany Abu-Assada, “Omar” (2013) warto zapoznać się ze skomplikowaną sytuacją na Zachodnim Brzegu Jordanu, gdzie rozgrywa się opowieść - nic nie jest tam pewne, proste, ani oczywiste. Dawny teren, gdzie przed wiekami istniały historyczne krainy Judei i Samarii, dziś jest strefą tysiąca i jednego konfliktu, przy czym nierzadko przybiera on formę zbrojną. Palestyńscy bojownicy potrafią strzelać równie dobrze, jak izraelscy żołnierze, a końca tej ołowianej przepychanki nie widac i nie słychać.


Ale tam, gdzie toczy się wojna musi znaleźć się miejsce na miłość, której źródła w niespokojnych czasach biją zawsze najmocniej prowadząc - jak to nierzadko w życiu, ale i również w filmowych opowieściach bywa - do tragedii. Bez niej przecież - jako stymulatora najróżniejszych działań - świat byłby pustynią.  


Tragedię jednak najczęściej poprzedza sielanka. I tak dzieje się w opowieści Hany Abu-Assada: jest palestyński młody piekarz, tytułowy Omar (Adam Bakri), którego serce bije mocno dla pięknej Nadji (Leem Lubany) w nadziei, że jej serce poczuje i odwzajemni rytm miłosny. Nadja jest także siostrą Tareka (Iyad Hoorani), a ten z kolei walczy z bronią w ręku o wolną Palestynę i wspólnie z Omarem oraz Amjadem (Samer Bisharat) planują zastrzelić izraelskiego żołnierza, co w ich rozumieniu ma sprawić, że Palestyna będzie bardziej wolna, niż przed chwilą oddania strzału.


Sytuacja gmatwa się. Splot okoliczności działając na niekorzyść Omara sprawia, że ląduje on w izraelskim więzieniu, gdzie początkowo jest torturowany, a potem podstępnie nakłoniony do przyznania się do winy, co w oczach izraelskiego prawa wystarcza, aby skazać go na blisko sto lat więzienia.
Nie może sobie na to pozwolić, bowiem szaleńczo kocha Nadję, chce być kochanym i zrobi wszystko, aby poczuć smak jest ust. W tym miejscu zaczyna się tragedia...
O konflikcie palestyńsko-izraelskim napisano już wiele: życie jednak dopisuje dalsze rozdziały powstałych już nierzadko krwawych opowieści. Kręci się zatem karuzela przemocy: łatwo przecież pociągnąć za spust, a potem przy pomocy wielkich słów usprawiedliwiać najokrutniejsze czyny mieszając z polityką siły boskie, których nikt o zdanie nie pyta czy pragną stać się stroną niekończącego się sporu.


Porażająca w obrazie Abu-Assada jest osaczenie i niemożność ucieczki identyczna dla każdej ze stron konfliktu, którego nikt nie potrafi uniknąć, a którego genezy wypatrywać można w czasach dużo starszych od chwili ustanowienia państwa Izrael.
Wikłają się więc młodzi ludzie pokroju tytułowego Omara w miłość oraz w śmierć, co poniekąd zgodne jest z naturą człowieka, choć z pewnością najlepiej kochać długo, a umierać krótko. Stają w obliczu tych, których nakazuje się im nazywać wrogami i pozbawia ich życia, wiedząc, że pozostawić w spokoju tego nie sposób, a każda wystrzelona kula zostanie poddana intensywnemu dochodzeniu.
“Omar” przy pomocy realizmu nie mającego nic wspólnego z magicznym opowiada - choć nie jest jasne czy takie właśnie były intencje reżysera, bowiem pamiętać należy, że film jest palestyński, reżyser także i nie trzeba być słynnym detektywem, aby dostrzec po której szali postawił ciężarki w ocenie izraelsko-palestyńskiego konfliktu - o nonsensie bezpardonowej walki, w której każdy chwyt jest dozwolony, nie ma granic dla żadnego, choćby najbardziej krwawego działania, a wszystko to odbywa się pod egidą nacjonalizmu: największej i niestety, nieuleczalnej choroby świata, która niczym złośliwy tumor atakujący ośrodek mózgowy nie pozwala dostrzec innego, inaczej niż przez pryzmat swojego, własnego.

poniedziałek, 7 listopada 2016

"Niewidzialny Wróg" (2015) - I Am The Reaper

Twórcy legendarnej gry komputerowej “Fallout” przekonują, że wojny się nie zmieniają. Teza ta jest jak najbardziej słuszna, jeśli przyjmiemy założenie, że konflikt zbrojny to zwycięzcy i pokonani. Kiedy jednak uwzględnimy rozwijającą się technikę, nagle zrozumiemy, że pole walki wczoraj i dziś różni się w sposób łatwo zauważalny, mimo iż aktorzy wojennych teatrów schodzą ze sceny - tak samo, jak dawniej - nierzadko w wielu kawałkach, nad którymi później w podniosłych ceremoniach roni się łzy, pozwala powiewać flagom i wygłasza mowy o wolności oraz zniewoleniu.


I właśnie o odmienionym polu walki opowiada “Niewidzialny Wróg”, znakomity film Gavina Hooda, autora niezapomnianego “Tsotsi”, gdzie proces zabijania: odhumanizowany i bezduszny wywołuje namiętną dyskusję na najwyższych szczeblach władzy, a od jej przebiegu zależy wiele, a już na pewno życie małej dziewczynki, która znalazła się w miejscu, gdzie zetrzeć musiały się dwie rację, aby jedna z nich mogła skapitulować i dać się porwać wiatrom historii.


Z początku jednak sytuacja w brytyjskim obrazie rysuje się klarownie - są poszukiwani terroryści namierzeni w jednym z domów afrykańskiego kraju, piloci krążącego na niebie drona uzbrojonego w dwa pociski zdolne zrobić większa krzywdę niż kibice drużyn piłkarskich na wyjeździe, a także brytyjscy i amerykańscy oficjele zawiadujący akcją, której początkowym celem miało być pojmanie poszukiwanych terrorystów, później zaś ich nieplanowana, spontaniczna eksterminacja przy użyciu samolotu bezzałogowego.    


Wszystko idzie zgodnie z planem do chwili, gdy na arenie wydarzeń, precyzując: w bezpośredniej bliskości celu ataku zatrzymuje się mała dziewczynka i zaczyna sprzedawać chleb wypiekany przez jej matkę w dzielnicy kontrolowanej przez bojówki Al-Shabab, które z  miłości do wyznawanej przez siebie religii czynią nienawiść zwłaszcza wobec tych, którzy miłują innych bogów, bądź do kwestii teologicznych podchodzą mniej fanatycznie niż oni.


I zaczyna się żarliwa debata o sensie likwidacji terrorystów przygotowujących kolejnych męczenników wiary oraz bezsensie tego posunięcia, gdyż jego efekt z dużym prawdopodobieństwem narazi na szwank małą dziewczynkę, której być może nie uśmiecha się sprzedaż chleba w dzielnicy islamskich radykałów, ale na pewno nie spieszno jej przywitać się z Bogiem zdającym się rządzić w jej rodzinnym kraju przy pomocy karabinów maszynowych radzieckiej konstrukcji, publicznych egzekucji oraz samobójczych ataków...   


Racje zwolenników i przeciwników ataku ważą się w ogniu kontrowersyjnych spekulacji. Pojawia się przerzucanie odpowiedzialności ze stołka na stołek. Nie brak też twardych głosów za i przeciw. Atmosfera staje się duszna. Nie ma w tu miejsca na akademickie spory mające stać się pożywką dla środowisk naukowych. Czas płynie. Taki ma już zwyczaj...    
“Niewidzialny wróg” udowadnia, że bez pomocy wielkich nakładów finansowych i nawet niezbyt porywającej gry aktorskiej głównych bohaterów (nie przekonuje ani Helen Miren w roli chłodno myślącej pułkownik brytyjskiej armii ani Aaron Paul, jako szarpany wątpliwościami porucznik armii amerykańskiej) - ale może w owej stonowanej ekspresji, żeby nie powiedzieć: w jej braku tkwi cały sekret.

środa, 26 października 2016

"Narcos" (2015 -) - Pablo, Bóg i reszta świata

Od tysiącleci człowiek zwykł pytać nie tylko samego siebie co zrobić, aby zostać zapamiętanym, wspominanym, aby imię jego nie przepadło gdzieś wśród podobnie brzmiących imion, aby pieśniarz z tej czy tamtej epoki mógł przy pomocy swojego kunsztu unieśmiertelnić je i nadać barwnych znaczeń.


Niektórzy mierzyli się z matematycznymi wzorami popadając przy tym w obłęd. Inni zapuszczali się w głąb dziczy próbując wydrzeć jej wszystkie tajemnice. Byli też tacy, którzy zakładali kartele narkotykowe. Np. w Kolumbii. Precyzując: w Medellin. Posługiwali się na chrzcie danym imieniem, Pablo. Po ojcu zaś z dumą przedstawiali się Escobar nie wiedząc u progu życia, że w swoim czasie policyjne akta oznaczone tymi danymi osobowymi ważyć będą nie mniej niż przeciętny przerzut kokainy do Miami.  
Dramatyzując na potrzeby serialu życie jednego z najbrutalniejszych bandidos w historii nie tylko Kolumbiii, ale i całego świata twórcy “Narcos” zrealizowali jeden z lepszych seriali telewizyjnych w historii gatunku. Nie bawiąc się w łagodne wstępy od razu przeszli do sedna i tkwiąc w nim przez dwadzieścia odcinków dwóch sezonów wysoko ocenianego w rankingach serialu obiecali, że dwa kolejne sezony skrupulatnie zaprezentują działalność, od której nie odprowadza się podatków do skarbu państwa.
Wiele mówić można o filmowym Escobarze, w którego wcielił się brazylijski aktor Wagner Moura znany m.in. z doskonałych dwóch części “Elitarnych” (2007, 2010) przedstawiających niełatwą działalność BOTE, specjalnej jednostki policji zajmującej się zwalczaniem przestępczości w fawelach oraz z przejmującego obrazu - (“Śmieć”, 2014) - głośno opowiadającego się przeciw korupcji drenującej Brazylię. Jedno powiedzieć trzeba na pewno - Moura stworzył kreację doskonałą, genialną: przejmującą i elektryzującą, wzbudzającą grozę samą tylko artykulacją, nieobliczalną i jakby nie mieszczącą się w kadrze, dominującą wszystkich i także każdego dotykającą.     


Odcinek po odcinku ukazane zostało barwne, ale i także szare - o tej szarości za chwilę - życie Pablo Escobara, który pragnął być wszystkim, tak bowiem wielka w nim była świadomość, że urodził się nikim. Niczym starożytny rzymski dyktator obrał jeden cel, do którego prowadziły drogowskazy oznaczone odpowiednio: bez skrupułów, bez litości, bez przebaczenia oraz najważniejszy z nich; po trupach, którym Escobar kierował się nadzwyczaj chętnie, o czym świadczyć mogły ślady z ludzkiej tkanki, jakie pozostawiali wierni mu sicarios realizujący pomysły swojego padrone.


Przeciętny widz w oszałamiającym, ociekającym całą paletą barw serialu, w którym krwistoczerwony odgrywa niepoślednią rolę dostrzec może - i jest to niewątpliwie pułapka - rozmach i wielkość jednostki. A także swoje urzeczywistniające się materialne marzenia. Mieć i móc wszystko. Być ponad tymi, którzy są ponad wszystkim. Nad lśniącymi lazurową wodą basenami spijać nektar zakrapianych najlepszym alkoholem drinków. Wozić się i nosić. Być i bywać. Choćby i przy pomocy ołowianych kul, detonujących się bomb, rozrywanych pociskami samochodów. Ale to tylko iluzje, które prędko rozwiewają się, kiedy serialowa lokomotywa nabiera prędkości i pokonując stacje kolejnych odcinków najwierniej jak tylko się da przypomina to, o czym przed laty wielu mieszkańców Kolumbii pragnęło zapomnieć.    


Ale obok barw - jak się rzekło - pojawia się także szarość...
Szarość życia Escobara najdobitniej ujawniła się w całej swojej perfidii w chwili, gdy narkotykowy baron zaszczuty i zmuszony do nieoczekiwanej zmiany miejsca zamieszkania musi zadbać o komfort swoich dzieci przy pomocy banknotów o wysokich nominałach, którymi pali w piecu, aby zbawienne ciepło mogło przeniknąć członki ukochanych pociech. Szarość luksusowych więzień, jakimi w istocie były wszystkie jego hacjendy. Szarość człowieka posiadającego wszystko, a jednak nie mogącego niczego.


Kim był naprawdę Pablo Escobar? Politykiem kupującym w początkowej fazie działalności głos biedoty mający zagwarantować mu miejsce w parlamencie, w którym był raczej osobą niepożądaną? Mężem podobnie jak wielu innych uwikłanych w wyniesioną na piedestał rodzinę oraz oddającą mu każdą cześć ciała kochankę? Nienasyconym watażką pragnącym za wszelką cenę pozostać na szczycie łańcucha pokarmowego, skąd wszystko widać i słychać najlepiej, a i samemu jest się równie dobrze widzianym i słyszanym? Żywą legendą Medellin?
Grał każdą z tych ról. I przepadł na scenie, którą stworzył. Światła zgasły. Ale serial trwa i trwać będzie nadal.

poniedziałek, 10 października 2016

"Płomień" (2014) - chcę, mogę, w nic nie wierzę

Naród, który wydał na świat pogromców perskiego Króla Królów Ksereksesa musi wiedzieć czym jest okrucieństwo. Świadomy jego potęgi wydawał się być także Syllas Tzoumerkas, kiedy w roku 2014 postanowił opowiedzieć bezpardonową historię rozkładu i rozpadu jednostek na tle upadającego, trawionego kryzysem państwa, gdzie nic nie jest pewne, gdyż pewność została już wykupiona przez obce siły, a to co zostało, nie pozwala nawet być niepewnym, więcej: z trudem przyzwala żyć. Ale cóż to za życie…


Niczym karabinowe wystrzały oddane z broni radzieckiej produkcji przez niewprawionego w boju islamskiego bojownika: prędko i chaotycznie pędzi akcja przyspieszającego bicie serca dramatu “Płomień”. Bełtają się w scenariuszowej brei losy głównych bohaterów, zazębiają, a nawet - używając terminologii weterynaryjnej - mnożą się, parują, jednak nie zmienia to niczego: pustka ich otaczającą plus ich własne pustki oraz pustka postępującego kryzysu ekonomicznego to zbyt dużo do udźwignięcia nawet dla najsilniejszych. A silną osobowością jest z pewnością Maria (w tej roli znakomita, znana z “Kła” Aggeliki Papoulia), która zmaga się nie tylko z własnym życiem i wynikającymi z niego perturbacjami, ale zaczyna także rozważać - niczym dawni greccy mistrzowie myśli - nad sensem istnienia, niestety, nie znajdując go, ani w sobie samej, ani w rodzinie.  


A pętla życia zaciska się nieubłaganie: piętrzą się nieopłacone podatki, upadają firmy, kurzem porastają wezwania do spłaty kredytów, zwielokrotnia się nonsens, którego nie udaje się przepędzić nawet w chwilach nazwanych wyżej przy pomocy słownictwa nieobcego lekarzom przywracającym zdrowie zwierzętom.  


Najbardziej potworna w obrazie Tzoumerkasa jest bezwyjściowość gnębiąca głównych bohaterów upiornego widowiska, którego nie rozjaśnia nawet lazur Morza Egejskiego, ani promienie słoneczne próbujące pieścić dusze Greków przez średnio trzysta dni w roku. Co ma być, być musi, a to, o czym się marzy, pozostaje w sferze być może najpiękniejszej, ale i także okrutnej: w sferze niespełnienia.
Nie opowiada się w “Płomieniu” o niczym nowym, nie formuje się tu oskarżeń wobec rzeczywistości w sposób nad wyraz wysublimowany. Robi się po prostu to, co od zarania dziejów zwykł robić człowiek: wali się głową w mur, a kiedy ten okazuje się trwalszy od czaszki, wali się w niego jeszcze mocniej w nadziei, że ta drastyczna metoda wyda jakiekolwiek owoce. Choćby i śmiertelnie trujące.  

poniedziałek, 3 października 2016

"Pociąg do Pusan" (2015) - żywią, nie bronią

W ostatnich latach popkultura wypowiedziała się wielokrotnie w temacie nieumarłych na wszystkich możliwych polach. Sprytni producenci na podstawie słupków danych dostarczonych im przez wyspecjalizowane firmy - choć na dobrą sprawę obyłoby się i bez nich - zgodnie stwierdzili, że to, co zrobił George Romero w roku 1968 reżyserując czarno-białą wizję ekspansji zombich sprzedaje się dziś równie dobrze, mimo iż zamiast wojny w Wietnamie media komentują tę rozgrywającą się w Syrii.


W Korei Południowej sprytni producenci przebiegłością nie ustępują amerykańskim i zgodnie z tym, co powiedziały im wspomniane słupki, postanowili zrealizować spektakularną wizję walki o przetrwanie rozgrywaną między tymi, którzy dar życia otrzymali od swych rodziców, a pokąsanymi przez śmierć popaprańcami, dla których życie nie przedstawia żadnej wartości.
Niech chowa się przy tym Hollywood wraz ze swoją ostatnią i średnio udaną wielką bitwą z nieumarłymi przedstawioną w “World War Z” (2013) Marca Fostera z Bradem Pittem w roli głównej.


O co idzie? O to, co zwykle. Są nieżywi i żywi. Pierwsi uciekają, drudzy ich gonią. Wirus odpowiedzialny za mutację przeniknął do atmosfery za sprawą złej korporacji. Wśród głównych bohaterów znaleźli się ojciec zaniedbujący swoje obowiązki względem swojej sześcioletniej córki, małżeństwo oczekujące narodzin potomka, drużyna bejsbolowa ze specjalnym uwzględnieniem cheerleaderki i jej chłopaka oraz jeden wyjątkowo paskudny typ, być może bardziej odrażający od hordy perfekcyjnie zwizualizowanych nieumarłych.


A wszyscy oni znaleźli się w tytułowym pociągu do Pusan, gdzie tuż przed odjazdem udało się przedostać pokąsanej przez zombich dziewczynie, która szybko mutując domaga się tego, czego pozostali żyjący inaczej.  
Zachwyca w filmie ruch i dynamika: obraz Sang-ho Yeona zdaje się od nich eksplodować, a niezwykle ekspresyjny sposób poruszania się tych, którzy nie mogąc już żyć, pragną przeobrazić w zombie innych budzi - jak powiadają niektórzy recenzenci “autentyczną grozę”.


Nie mniej prawdziwy strach zdają się budzić także same ofiary zmasowanego ataku, które w walce o swoje życie - nie pierwszy raz w historii swojego gatunku - potrafią zamienić się w monstra znacznie bardziej paskudne, niż wielokrotnie tu przywoływane, wykrzywione bólem pokraki żerujące bezmyślnie na ludzkich organizmach.
I to chyba jest sedno koreańskiego filmu, bowiem “Pociąg do Pusan” to nie tylko opowieść o hordzie oszalałych nieumarłych i nastawionych na konsumpcję pasożytów, ale także wnikliwa “adoracja” ludzi, którzy - jak to już niejednokrotnie bywało - ludziom zgotowali nie najlepszy los. A także pomnik dla tych, którzy stojąc w opozycji do poczynań "złych kolesi" zdolni są do najwyższych poświęceń.   

poniedziałek, 19 września 2016

"Stranger Things" (2016 -) - Coś na rzeczy

Historia opowiedziana w ośmiu odcinkach pierwszego sezonu doskonałego serialu rozgrywa się w czasach, kiedy Stany Zjednoczone Ameryki Północnej zwane dalej Ameryką z elitą rządzących na czele szykowały się na śmiertelne bój ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich zwany dalej Ruskimi. Prężyły się w silosach ruchomych i nieruchomych pociski międzykontynentalne zwieńczone głowicami jądrowymi gotowymi zgotować los, jaki przypadł w udziale nieszczęśnikom z Nagasaki i Hiroszimy.


Niektórzy z Amerykanów eksperymentowali, a tak przynajmniej twierdzą bracia Duffer, twórcy serialu “Stranger Things”, który dla wszystkich przeżywających dzieciństwo w cudownych latach osiemdziesiątych w towarzystwie “Gwiezdnych Wojen”, “Indiany Jonesa”, “Goonies”, “Obcego”, horrorów klasy A i B z przewagą tych drugich oraz muzyki Johna Carpentera, a także jego obrazów z “Coś” na czele powinien być produkcją co najmniej obowiązkową.    
Bo po prawdzie - choć Ruscy w serialowym tle zdają się odgrywać niepoślednią rolę - o Coś się w serialu rozchodzi…


A jest ono mroczne i tajemnicze, odległe, a jednocześnie bliskie, namacalne, ale także nie dające się dotknąć: szydercze i kpiące, potworne w swej nienasyconej istocie, wdzierające się w życie kilku gimnazjalistów zafascynowanych grami fabularnymi, Tolkienem i “Gwiezdnymi Wojnami”, czyli tym czym w latach osiemdziesiątych zajmowało się mnóstwo nastolatków.
A kiedy Coś zaistniało w życiu dzieciaków lawina wydarzeń zmiotła ich dotychczasowe wyobrażenie o rzeczywistości, wywróciła je na drugą stronę, za którą prawda objawiła się w swojej najstraszliwszej i budzącej grozę formie.  


Od pierwszego odcinka - jak to powiadają niektórzy recenzenci - “nie ma miejsca na nudę”: zaginięcie Willa Byersa (Noah Schnapp) wytrąca z utartych szlaków nie tylko jego rodzinę ze specjalnym uwzględnieniem matki, Joyce (niezwykle w tej roli dramatyczna i niemalże teatralnie histeryczna Winona Ryder, której gwiazda być może znów zajaśnieje mocniej na firmamencie aktorskiego nieba), ale i miejscową policję pod wodzą surowo doświadczonego przez życie komendanta Jima Hoppera (David Harbour).


A potem jest - jak często mawiają recenzenci - “już tylko lepiej”. Tzn. gorzej dla mieszkańców małego miasteczka, gdzie rozgrywa się serialowa opowieść, bo za wszystkim, co się dzieje mogą stać przecież nieobliczalni Ruscy, o których już coś się tu przebąknęło.  
Wiele może się w “Stranger Things” podobać, a już na pewno to, że specjaliści od castingów zrezygnowali z typowo hollywoodzkiej urody i koncentrując się na postaciach charakterystycznych wysupłali z tłumu juniorów serialowych Mike’a (Finn Wolfhard), Dustina (Gatten Matarazzo) i Lucasa (Caleb McLaughlin), którzy w perfekcyjny sposób oddali ducha dziecięcej solidarności, przyjaźni, strachu przed Ruskimi i przynależności do amerykańskiego narodu uwielbiającego wysoko łopoczące flagi usiane gwiazdami.


Jak się rzekło: zafascynowani światem fantasty i science-fiction, grami fabularnymi chłopcy nie mają pojęcia, że zło, z którym tak chętnie walczą bohaterowie ich dzieciństwa oraz oni sami w fikcyjnych światach czai się za przysłowiowym rogiem i jest nie mniej groźne, a może i nawet groźniejsze niż Demogorgon z “Dungeon & Dragons”. Jednocześnie - wraz z pozostałymi bohaterami “Stranger Things” - zdają się potwierdzać, że zrobić z wyświechtanych filmowych kalek trzymające w napięciu widowisko to naprawdę duże Coś.