piątek, 22 grudnia 2017

"Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi" (2017) - tańczący z gwiazdami


Po dwóch latach oczekiwania ciężko bez emocji napisać o kolejnym epizodzie “Gwiezdnych Wojen” zwłaszcza, jeśli wychowało się na tym obrazie, podglądając go niezliczoną ilość razy w dziś nie istniejących już kinach. Jedno jest pewne: opracowana w Lucasowskich "laboratoriach" w  roku 1977 i kontynuowana dalej w latach 1980-83 scenariuszowa formuła została pomyślnie adaptowana i zaszczepiona w nowej erze ekranów dotykowych i portali społecznościowych. “Ostatni Jedi”, podobnie jak druga część tzw. starej trylogii ma w sobie zarówno sporą dawkę mroku, jak i akcji mogącej z powodzeniem ożywić bohaterów “Walking Dead”. Czy coś zatem nie wyszło? Nie. Wszystko jest na swoim miejscu.


Kontynuowany z rozmachem i w tempie chyba jeszcze większym spadkobierca idei “Przebudzenia Mocy” przenosi widzów do czasu i miejsc, gdzie zakończyła się ostatnia przygoda i pomyślnie rozwija porzucone dwa lata temu wątki, przy czym warto nadmienić, że wszystkie są tak samo ważne: nierozerwalnie ze sobą związane prowadzą do finału, choć warto pamiętać, że Wielki Finał zaplanowano na kolejną część gwiezdnej sagi.  
A zatem - jak się rzekło - Rey kontynuuje swoją misję na wyspie, gdzie schronienie znalazł sterany i chyba trochę rozczarowany życiem oraz ścieżką rycerza Jedi Luke Skywalker, Finn, Poe Dameron i reszta rebeliantów mierzą się w nierównej walce z Nowym Porządkiem zarządzanym przez postać odrobinę niejasną i ostatecznie rozczarowującą - Snoke’a.


Z zawrotną prędkością przenosi się widownia z jednej areny wydarzeń na drugą, a za każdym razem miażdżona jest lawiną wydarzeń, która nie zwalnia ani przez chwilę. Na jej fali znalazło się także miejsce na pojawienie się indywiduum zwanego DJ-em, w którego rolę wcielił się popisowo Benicio del Toro - szkoda, że tylko przez kilka minut.   
Podobnie, jak w “Imperium Kontratakuje” “Ostatni Jedi” rozsadza konflikt Ciemnej i Jasnej Strony i choć może nie jest on tak wyrazisty i dramaturgicznie kompletny, jak w scenariuszu z lat osiemdziesiątych, to zadowolić może niemal wszystkich tzw. prawdziwych fanów serii, o których coś tu się jeszcze wspomni. Wielka w tym zasługa Kylo Rena - z pewnością zmierzył się z krytyczną pulpą, jaka obsiadła go po “Przebudzeniu Mocy” i biorąc sobie do serca rady wszystkich internetowych anonimowych “życzliwych” stał się twardszy, mroczniejszy i bardziej wyrazisty niż w epizodzie siódmym.


Wysoko postawiona przez J.J. Abramsa poprzeczka została z gracją przeskoczona przez Riana Johnsona, kontynuatora jego zamysłów i dzieła, co w pełni powinno usatysfakcjonować tzw. szerszą widownię, bo - jak słychać z tej czy tamtej strony - tzw. prawdziwi fani serii mają wiele powodów do narzekań, co z pewnością zaowocuje licznymi konwentami, gdzie przebrani za Lordów Vaderów organizować będą panele dyskusyjne, a potem pić piwo, wino, czy co tam będzie pod ręką. W tym samym czasie J.J. Abrams przemieniać będzie w obraz scenariusz “dziewąteczki”, którego współautorem - podobnie, jak “Przebudzenia Mocy” - ma być Lawrence Kasdan, współtwórca scenariuszy “Imperium Kontratakuje” i “Powrotu Jedi”.    

poniedziałek, 27 listopada 2017

"Klient" (2016) - winny i grzeszny

O twórczości tego reżysera powiedziane zostało już wiele komunałów i z pewnością wypowiedzianych zostanie jeszcze więcej. Oprócz tego, że bez wątpienia jest twórcą wyjątkowym nie tylko ze względu na dwie oscarowe statuetki będące wiśnią na torcie jego biografii (a na pewno jedna z nich), bywa także Ashgar Farhadi eksplodująco namiętny. Bez wątpienia dał temu po raz kolejny wyraz w “Kliencie”.


Kiedy do zajmowanego wcześniej przez kobietę najlżejszych obyczajów wprowadza się aktorskie małżeństwo biorącego intensywny udział w przygotowaniach do premiery “Śmierci komiwojażera” Artura Millera miejsce ma pewien incydent. Przez przypadek do domu aktorów wpuszczony zostaje były klient poprzedniej lokatorki i w wyniku szarpaniny rani aktualną właścicielkę mieszkania.  


Aktorka trafia do szpitala z ranami na ciele i duszy. Jej mąż, mimo iż nie zgłasza sprawy na policję, nie godzi się z tym, aby pozostała nierozwiązana. Przeprowadza prywatne śledztwo, które dość szybko przynosi spodziewane rezultaty...  
W mikroświecie Farhadiego każdy popełniony uczynek musi napotkać konsekwencje i od tej reguły zdaje się nie być wyjątku.Niczym gniew boży w filmie dość często przywoływane jest publiczne upokorzenie, które w Iranie zdaje się mieć odrobinę inny wymiar i charakter, niż w krajach europejskich.  
Jest stronniczy irański reżyser, bowiem z całą stanowczością buduje słuszność racji pokrzywdzonego. Nie stara się dociec pobudek grzesznika - “uległem pokusie”, oto całe wyjaśnienie, jakie wciska mu w usta - ale brutalnie osądza go i wydaje wyrok, przeciw któremu nie ma kto zaprotestować.  
“Klient” jest niczym rozprawa sądowa, w której namiętnie, z niemalże pasyjnym gniewem przemawia wyłącznie oskarżyciel. Na kameralnej scenie zabrakło miejsca dla adwokata, a przecież powinien on sekundować w sprawie nawet najcięższych grzechów i zaniedbań.   


To przede wszystkim opowieść o zbrodni i karze, a zwłaszcza o tej drugiej. Daleko jednak perskim rozważaniom do psychologicznej głębi Dostojewskiego.  
Farhadi zdaje się niemal obsesyjnie przekonywać, że za każdy niegodziwy postępek człowiek winien być osądzony z całą stanowczością i bez litości, co redukuje jego utwór do rangi czarno-białego, a przecież zdawać by się mogło, że świat - nawet jeśli mowa o mikroświecie reżysera - ma do zaoferowania znacznie więcej kolorów.  

poniedziałek, 6 listopada 2017

"Soy Nero" (2016) - Stany lękowe

Aby powiedzieć cokolwiek o nowym filmie irańskiego reżysera Rafii Pitsa, należy przypomnieć jego ostatnią produkcję. Zrealizowanego w smogu Teheranu “Myśliwego”, gdzie samotny, zatruty życiem, rzeczywistością, sytuacją polityczną outsider i były więzień wyraża rozpacz przy pomocy strzelby na tle przyglądającego mu się z obojętnością wielomilionowego miasta. To kino powolne, surowe, namiętnie rozpaczliwe i gniewne...  


W “Soy Nero” porzucił Pitts egzystencjalne rozważania na tle krajowym i przeniósł się na pogranicze dwóch światów: Meksyku i Stanów Zjednoczonych, gdzie wspólnie z rumuńskim scenarzystą, Razvanem Radulescu zawiązał losy Nero Maldonado, młodego Meksykanina.
Kim jest, skąd przybywa i dokąd zmierza Maldonado? Ano, osiemnastolatkiem pragnącym dostać się wbrew woli prezydenta Trumpa na teren USA, gdzie wstąpić mógłby do armii - Maldonado, nie Trump - i przy pomocy siły mięśni oraz ołowiu załadowanego do karabinu maszynowego wymierzonego we wrogów demokracji, zasłużyć na zieloną kartę. Dzięki niej zaś mógłby wreszcie wyśnić - podobnie jak miliony przed nim - amerykański sen, wedle którego wszystko jest możliwe, ale wyłącznie dla pewnej grupy ludzi.   

Mierzy się zatem Pitts - niczym wyjęty z jakiegoś komiksowego szablonu Irańczyk, jakim przecież nie jest - z USA: z Wielkim Szatanem nieustannie, niemal manifestacyjnie wyciągniętym palcem wskazującym wytykając jego przywary. Przedstawia Stany Zjednoczone, jako wielką, nieczułą na nic maszynę istniejącą nie dla ludzi, ale przeciw nim. W każdej chwili gotową do ataku. Nie potrafiącą zrozumieć. Nie wybaczającą i okrutną.To z jednej strony.


Z drugiej opowiada irański reżyser historię zwykłego chłopca nie marzącego nawet - jak zwykle bywa to w baśniach - o czynach heroicznych, lecz za złapaniu swojego skrawka szczęścia. A szczęście jego nazywa się USA. Pomocna zaś w jego osiągnięciu będzie zielona karta uprawniająca do tego, do czego nie uprawnieni są wszyscy, którzy jej nie posiadają. Najprościej uzyskać ją można wstępując do armii amerykańskiej, gdzie jako mięso armatnie można walczyć w obronie demokracji, licząc, że działania, jakich dopuści się pozostając przy życiu, bądź przy nim nie trwając, pomocne okażą się w formalnościach niezbędnych przy dążeniu do szczęścia, o jakim coś tu się już napisało.  


“Soy Nero” zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami: licznymi deportacjami Meksykanów próbujących służbą w armii “dorobić” się amerykańskiego obywatelstwa, z pewnością wyraża protest przeciw pewnej kulturze, ale i też zaznacza, wyraźnie, że dla wielu ludzi owa krytykowana kultura jest wszystkim, w co wierzą. A za stanie się jej częścią, gotowi są zapłacić bardzo wysoką cenę. I to jest z pewnością paradoks.

wtorek, 24 października 2017

"Mindhunter" (2017 - ) - żeńcy z Disneylandu

Wysoko oceniana jest w szerokim świecie twórczość Davida Finchera. Podobny los spotkał jego ostatnią pełnometrażową produkcję “Zaginiona dziewczyna” (2014). Nie gorzej czuje się kreator “Podziemnego kręgu” w świecie seriali, co poświadcza donośnie spektakularny sukces serialu o ludzkiej niedoskonałości i skłonności do popadania w przesadę z Kevinem Spacey w roli głównej. W oczekiwaniu na kolejną produkcję fabularną i w oparciu o książkowy przepis autorstwa Johna Douglasa zgotował Fincher swoim fanom kolejną serialową ucztę.


Tym razem w realiach lat siedemdziesiątych pozwolił odnaleźć się agentom FBI oraz seryjnym mordercom, z których istnienia Stany Zjednoczone Ameryki Północnej zdają się szczycić i doktoryzowały się wielokrotnie, licząc naiwnie, że pomoże to ujarzmić reprezentowany przez nich problem. Ludzki umysł - zwłaszcza ten wielokrotnego mordercy - nie daje się jednak kontrolować.


Siłą “Mindhunter” jest idea. Zaczerpnięta z książki dokumentującej działania specjalisty sekcji behawioralnej FBI zajmującego się profilowaniem autorów seryjnych makabr wciąż poraża, mimo iż temat wielokrotnych morderców w kulturze popularnej wałkowany był często z najróżniejszym skutkiem. Idea, wedle której to, co dla jednych jest przestrzenią publiczną, dla innych terenem polowania. Miejscem, gdzie zdobyć można trofea, wypełnić wolę niepoprawnego głosu z dna duszy nakazującego cierpieniem odpłacać za doznane cierpienie, przemocą odpowiadać na przemoc.
Mrozi krew w żyłach owa idea nie tylko ze względu na swoje okrucieństwo, lecz przez wzgląd na niezwykłość z jaką wtargnęła ona w zwykłą, zdałoby się klarownie uporządkowaną rzeczywistość ludzi ceniących spokój, grę w golfa oraz wszystko, co wiąże się z amerykańskim snem.  


W zdawałoby się sielankowej, rozświetlonej słońcem rzeczywistości lat siedemdziesiątych zdominowanej przez to, co pozostało po wojnie w Wietnamie znalazło się miejsce także i dla mrocznych instynktów: dla zdeformowanych najczęściej w rodzinnych domach mentalnych odszczepieńców pragnących przy pomocy siły fizycznej i okrucieństwa odreagować stres życia. Stres, o jakim pojęcia nie mają ludzie nie myślący o rodzinie, jako o największym zagrożeniu, o rodzicach zaś, jako o wrogach numer jeden, z jakimi należy rozprawić się przy pomocy wszystkich dozwolonych metod.


Tropem ludzi inaczej rozumiejących zasady regulujące społeczeństwem podążą dwóch agentów federalnego biura: Holden Ford (Jonathan Groff) i Bill Tench (Holt MacCallany). Wizjoner i pragmatyk. Początkowo błądzą w ciemnościach, jednak rozświetlają je żądzą poznania i zrozumienia. I o tej żądzy - stojącej w opozycji do żądzy zabijania - opowiada serial “Mindhunter”.  

 

poniedziałek, 16 października 2017

"Suburra. La serie" (2017 - ) - witajcie w Rzymie!

Po raz kolejny Włosi udowodnili, że nie tylko oliwki i szynkę parmeńską posiadają na wysokim poziomie, lecz także przestępcze organizacje o charakterze zbrojnym oraz filmowców zajmujących się przekształcaniem ich dziejów w barwne opowieści, jakie nawykliśmy oglądać z wypiekami na twarzy. I tu także po raz niezliczony nasuwa się pytanie, co takiego sprawia, że z takim zachwytem podglądamy zło na ekranach telewizorów, a błagalnie zwracamy się do bogów, kiedy nawet nie puka do naszych drzwi, a jedynie przechodzi obok?
Tak czy inaczej - po genialnej “Gomorrze”, nad którą wyczerpująco rozmyślałem ubiegłego lata (Gomorra, Homole i maść z konopii), zdecydowali się italscy twórcy rozwinąć fabułę filmu "Suburra" i przekształcić go w serię z nadzieją, że będzie równie dobra, jak pełny metraż.


Historia opowiedziana w “Suburrze” koncentruję się nadmorskich ternach w Ostii, które odkupić z rąk watykańskich zamierzają sycylijskie rodziny mafijne, aby wybudować tam port - w czym podobne są do cesarza Klaudiusza - mający docelowo stać się miejscem dostawy kokainy potrafiącej noc przemienić w dzień, a kieszenie jej dystrybutorów wypełnić w niewyobrażalnym stopniu.
Procesem przejęcia terenów (zastraszaniem i korumpowaniem wpływowych osób i decydentów) zajmuje się rzymski gangster zwany Samurajem i można odnieść wrażenie, że swoją osobą budzi nie mniejszy strach niż wojownicy, których wspomnienie pseudonim przywołuje.


Z kolei w krąg interesów Samuraja na drodze zbiegu okoliczności wpadają trzy postaci i jeśli o dwóch z nich, o Auralianie i Spadinie powiedzieć można, że całym sobą przynależą do przestępczego świata, tak Gabriel, jako syn policjanta kończący wyższą uczelnię i przy okazji drobny diler, wydaje się unosić nad nimi. Cóż z tego, skoro bardzo prędko przestaje się od nich odróżniać, tak że chwilami ciężko nadążyć za prędkością jego metamorfozy.


W “Suburrze” za małymi wyjątkami nie ma ludzi dobrych. Każdy w ten czy w inny sposób związany jest tajemnymi nićmi ze światem występku i jedno zdaje się być pewne: kto raz przekroczył granicę i znalazł się po tamtej, złej stronie, nie jest w stanie zawrócić, choćby bardzo tego pragnął. Nierozerwalne więzy, jakimi skrępował się w dążeniu do zaspokajania własnych potrzeb za wszelką cenę wpijają się w ciało z mocą, jaką śmierć może tylko rozwiązać.


“Suburra” to mocna, wyrazista produkcja pełna barwnych postaci z doskonale zawiązaną i prowadzoną narracją opowiadająca - nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni - o świecie, jakiego nie dostrzegamy na co dzień, a jaki jednak istnieje nieustannie poszerzając swe wpływy i raz na jakiś czas będąc pokazowo aresztowanym, nie przejmuje się osadzeniem, dalej robiąc to, na co ma ochotę. A świat ten apetyt zawsze ma na jedno - na bogacenie się za wszelką cenę.

niedziela, 24 września 2017

"Po tamtej stronie" (2017) - stamtąd do tutaj

Od wielu lat zajmuje Aki Kaurismaki istotną rolę w kinie europejskim. Podobną rolę - choć być może nie od tak długiego czasu - zajmują na gruncie Starego Kontynentu uchodźcy z rejonów świata, o których przeciętny Europejczyk niewiele może powiedzieć. Oprócz nieprzeciętnych robotników fabryk gotowych w każdej chwili, jako komentarz wystawić całą swą wiedzę przy pomocy najwyszukańszych inwektyw.  


Postanowił więc fiński reżyser zabrać głos w dyskusji, w jakiej od pewnego czasu pogrążona jest Europa, a jako twórca niezależny prawdopodobnie od nikogo, zrobił to po swojemu: statycznie, lirycznie, melancholijnie. I mimo iż w głównym wątku filmu widz zajmować się będzie człowiekiem młodym, nie zapomniał o przemijaniu - czy też Przemijaniu - obsadzając je w jednej z ról drugoplanowych.  


Historia “Po tamtej stronie” rozpoczyna się w chwili, kiedy główny bohater, Khalid, uchodźca z trawionego bombami Allepo po morderczym, pieszym rajdzie przez pół Europy, zagubieniu siostry gdzieś na Węgrzech, ląduje na fińskiej ziemi w nadziei na lepszy los. Marzy dokładnie o tym samym, co sprzedawca używanych opon ze Skierniewic doprowadzający w Londynie - w roli uchodźcy ekonomicznego - angielski system socjalny do ruiny przy pomocy żony oraz siedmiu szwagierek rodzących w Albionie dwadzieścia osiem pociech, prawdziwych już Brytyjczyków, za których zasiłki najczęściej pobierane są w Polsce, bo funt w kraju przodków znaczy więcej niż, gdzie indziej.


W tym samym czasie niezadowolony z pożycia Wikstrom odchodzi od żony zbyt często próbującej odmienić swoje życie przy pomocy kieliszka, sprzedaje firmę i postanawia odnaleźć siebie na nowo na drodze inwestycji w kolejny biznes. A jest nim restauracja “Złoty Kufel”, gdzie świetność i dobrobyt z pewnością kiedyś stacjonowały, ale pracownicy nie pamiętają kiedy, ani w jakich okolicznościach.
Drogi tych dwóch bohaterów przecinają się w sposób zarazem piękny, jak i tragiczny...


Niech schowają się wielokolumnowe artykuły gazetowych intelektualistów z jednej strony mówiące o “wielkich zagrożeniach”, z drugiej zaś “o potrzebie rozwiązania”, o “trudach adaptacji” oraz “dzieciach pod gruzami”. Niech przepadną spekulacje i symulacje, śniadaniowe debaty i wieczorne fakty!
W prostej, oszczędnej formie, w sposób nie pozbawiony ciepła, ale i ironii opowiedział Kaurismaki historię syryjskiego wędrowca, który przez niemal pół świata szedł, aby znaleźć to, czego szukają ludzie na całym świecie - poczucia stabilności i bezpieczeństwa w każdej sferze życia.  
Uczłowieczył fiński reżyser tę wielką masę nazwaną powszechnie uchodźcami, zminiaturyzował ją do jednej, prostej historii. Tym samym sprawił, że to, co wcześniej było wielkim, postrzeganym z oddali tłumem, zyskało twarz pojedynczego człowieka. Bo o człowieka w opowieści Kaurismakiego chodzi. Nie Syryjczyka, nie Fina.
“Po tamtej stronie” to piękna opowieść o ludziach zwykłych, którym przyszło żyć w zwykłym czasie i robić to, co ludzie robią od wieków: podejmować wybory i mierzyć się z ich konsekwencjami.

niedziela, 27 sierpnia 2017

"4 Blocks" (2017) - kryminał tango

Na początku z pewnością był Mario Puzo z potrzebą zbeletryzowania z kronikarską precyzją hermetycznego środowiska, gdzie zbrodnia i występek odgrywają niepoślednią, jeśli nie główną rolę. Rodzinę Corleone upodobał sobie także Francis Ford Copolla i przy pomocy ruchomych obrazków zgotował widzom wielogodzinną ucztę pełną zwrotów akcji, złych mężczyzn, pięknych kobiet oraz towarów luksusowych, o jakich najczęściej bezskutecznie marzy większość ludzi w tej czy w tamtej części świata.  
Później było wiele produkcji obszernie relacjonujących niezgodną z prawem działalność zorganizowanych grup. Na czele z doskonałym serialem “Gomorra” powstałym na podstawie drobiazgowej pracy Roberto Saviano, który krążąc skuterem po Neapolu zebrał odwagę oraz informacje, aby opowiedzieć, co widział i do dziś żyje w cieniu z wyrokiem śmierci wydanym przez kamorrystów.   


W roku 2017 niemieccy filmowcy wiedząc dobrze o heroizmie Saviano spróbowali opowiedzieć historię z własnego podwórka. Nie wyszła z tego jednak opowieść o wygolonych młodzieńcach ze swastykami na rękawach próbujących wskrzesić ideały Trzeciej Rzeszy. Bohaterami opowieści są mężczyźni w wieku produktywnym o ciemniejszej odrobinę karnacji od przeciętnego Europejczyka, którzy przy pomocy wrodzonego sprytu oraz przestępczej inteligencji dostarczają zarówno uciechy, jak i przekleństwa pewnej liczbie odbiorców. Nie tylko przez handel narkotykami.


“4 Blocks”, bo o tej produkcji mowa, zabiera widzów na ulice Berlina, a konkretnie tej jego części przypominającej ulice arabskich miast. Choć mówi się tam po niemiecku, myśli się w kategoriach, jakim daleko do europejskich standardów. A nad każdą myślą zdaje się unosić wszechobecny Allah prawdopodobnie zmuszony przymykać oczy na działalność swoich wiernych, jakże dalekiej od praw zapisanych w Koranie.
Przestępczy półświatek rodziny Hamadych - wokół jej losów zawiązano serialową akcję - ukazany zostaje w dniu swojej świetności, którą zakłóca aresztowanie jednego z bossów.


W hermertyczną strukturę gangu przenika “pies” policyjny, Vince, aby położyć kres działalności kolidującej z wszelkimi prawami. Duszna atmosfera towarzysząca poczynaniom wszelkich grup przestępczych zagęszcza się. Problemy - jak choćby te związane z zapewnieniem płynności dostaw narkotyków i szalejącą konkurencją - zwielokrotniają się. Wydaje się, że nikt nie może być pewny niczego i nikogo...


Mimo iż w “4 Blocks” nie ma niczego, czego kino gangsterskie wcześniej by nie opowiedziało, to serial ogląda się dobrze nie tylko ze względu na charyzmę głównych bohaterów. Świat przedstawiony intryguje nie tylko przez rządzące nim żywioły, lecz przez kulturową odmienność głównych bohaterów podejmujących wybory czyniące ich tym kim są oraz marzących o wyborach, których dokonać nie mogą, aby stać się kimś innym.


    

czwartek, 29 czerwca 2017

Gdzie motocykl nie może, tam wielbłąda pośle - Maroko 2017

Piątek, czas modlitw w świecie islamu, do jakiego Maroko przynależy wyścielił się słonecznym popołudniem, kiedy dotarło do mnie, że mój pobyt na afrykańskiej ziemi zakończy się za kilkanaście godzin, a statek, ten sam, który przywiózł mnie do Tangeru, zabierze mnie w drogę powrotną do Genui, abym mógł odbić się od niej w stronę Krakowa, gdzie z cierpliwością czeka mnie wszystko, co zostawiłem…
Nie wiedziałem jeszcze, że podczas nocnego rajdu przez Włochy zgubię w okolicach Wenecji saszetkę z paszportem oraz aparatem fotograficznym, w którego pamięci miejsce znalazła niemal cała dokumentacja obrazkowa podróży - kilkadziesiąt zdjęć zaledwie ocalało na karcie pamięci telefonu…
Próby odzyskania utraconej własności rzeczywistość rozpatrzyła negatywnie, dlatego obrazki, jakie pojawią się podczas skromnej próby rekonstrukcji marokańskich wydarzeń nie zawsze, a właściwie: najczęściej nie będą powiązane ze słowem.  

Nieudana próba poszukiwania

Ile?!, krzyknąłem (do automatu autostradowego)
Po drodze do Genui nie wydarzyło się nic specjalnego, jeśli za naturalną uznać można niewąską opłatę za szerokie drogi autostradowe Italii, która za trochę ponad sześciuset kilometrowy odcinek wyniosła blisko 50 euro - dla porównania w Austrii koszt tygodniowej winietki na wszystkie drogi dla motocykli wynosi 5 euro - i wycisnęła z moich oczu niemało wody. Podobnie jak cena, jaką przyszło mi zapłacić za pokój w urokliwym, alpejskim Villach oraz na genueńskiej starówce, którą zapamiętam nie tylko za wszechobecny zapach marihuany zdający się wciskać nawet w szczeliny domów tworzących ciasne uliczki, gdzie zagubić się równie łatwo, jak w weneckim labiryncie, ale przede wszystkim za pierwszy incydent z kufrem zwiastujący przygody kolejne.

Villach
A kufer straciłem podczas próby skrócenia drogi do hotelu Major, dokąd skierował mnie recepcjonista z hostelu, gdzie nie znalazłem gościny ze względu na brak rezerwacji oraz przypadające na ten dzień święto wyzwalające w młodych Włochach podróżniczego ducha. Nie pojechałem, jak należało zgodnie z literą prawa, lecz zupełnie nielegalnie zapragnąłem wcisnąć się między dwie barierki zagradzające wjazd w wąską uliczkę, jakie tylko Włosi potrafili wymyślić. Jeśli przód motocykla zmieścił się między nimi bezproblemowo, tak tył objuczony kuframi nie dał rady, choć z całych sił próbował. Przemówiła fizyka, o jakiej mam mgliste pojęcie, choć moja nauczycielka tego przedmiotu w liceum z godnym podziwu uporem przekonywała mnie, że bliżej jej do filozofii, niż matematyki, choć nie było to dla mnie takie oczywiste. I po dziś dzień nie jest. Jeden z kufrów z głośnym hukiem wyrwał się ze stelaża, a impet uderzenia uszkodził go na tyle, że nie był on już zdatny do użytku, co było wyłącznie półprawdą, jak mi później powiedzieli rumuńscy motocykliści. Przyznałem im rację.

Genua. Próby nieudolne
1 maja, a więc w dniu, kiedy statek miał zabrać mnie w piękny rejs ku afrykańskiej ziemi próbowałem dosztukować kufer przy pomocy linki bagażowej, jednak pomysł ten nie sprawdził się i zaniechałem dalszej pracy, przepakowałem się, uszkodzony kufer porzuciłem, pożegnałem się z hotelem i nim ujechałem dwieście metrów - trasa do portu liczyła ledwie pięć kilometrów - rozpętało się wodne piekło, a niebo, jakby chcąc uświetnić mój przejazd pluło hektolitrami płynu na metr kwadratowy. Na miejscu zameldowałem się przemoczony doszczętnie i w humorze dalekim od szampańskiego, jaki zarezerwowałem na podróż, naiwnie myśląc, że przebiegnie ona wedle moich planów i zachcianek.
Zaparkowałem pod przyportowym wiaduktem i zacząłem utyskiwać na pieski los, włoskie warunki atmosferyczne, problemy bagażowe oraz sześć godzin, jakie teoretycznie pozostały do przypłynięcia statku. Sześć godzin miało okazać się dziesięcioma, ale o tym jeszcze nie wiedziałem.  


Jesteśmy z Polski, ale mieszkamy w Niemczech, powiedzieli Janek z Ewą
Kiedy deszcz przerzedził się na tyle, aby można było wyściubić nosa na otwartą przestrzeń, podjechałem na parking, gdzie stały pojazdy oczekujące na statek Fantastic. Tam poznałem Polaków na BMW GS 1150 Adventure od lat mieszkających w Niemczech i spędzić miałem z nimi kilka sympatycznych godzin, podczas których rozmawialiśmy nie tylko o podróżach motocyklowych.  

Genua, port. Motocykl Janka i mój. Z boku obładowane samochody marokańskie
Większość czasu przepędziliśmy w głównym budynku terminalu pasażerskiego pijąc to kawę, to herbatę, bądź nie pijąc, a siedząc, lub stojąc i przypatrując się przetaczającemu się obok życiu. A było ono barwne, tak jak tylko barwni potrafią być dla Europejczyka Arabowie znajdujący się w podobnej sytuacji do naszej: wyczekującej.  
Kiedy wskazówki zegara sadowić się poczęły na godzinie osiemnastej udaliśmy się z powrotem na parking i stanęliśmy przy motocyklach w oczekiwaniu na przypłynięcie statku, a kiedy ostatecznie przybył spóźniony cztery godziny, niemal trzy następne upłynęły na podpatrywaniu wyładujących się motocykli i samochodów, które rozlać się miały po europejskich szlakach dystrybuując w powietrzu zapach zatankowanego jeszcze w Afryce paliwa.  

Genua, terminal pasażerski
Rozmawialiśmy o tym i owym, śmialiśmy się, wyrażaliśmy przypuszczenia, zachwyt i poirytowanie, a ja popijając tanie genueńskie piwko płakałem szlochem niemym, wewnętrznym nad stratą, gdyż wiedziałem, że to, co dzieje się teraz: radosne, ale i niecierpliwe oczekiwanie urozmaicone pogawędką przeminie, że niebawem będę wracał do chwil bezpowrotnie utraconych we wspomnieniach, a Genua: ta, którą przeklinałem podczas deszczowej przejażdżki, czy na nadbrzeżu miotany podwywającym od morza wiatrem, jawić mi się będzie, niczym miasto z najpiękniejszych baśni, gdzie wrócić będę chciał, aby przeżyć znów to, co utraciłem, mimo iż nie będzie to możliwe.      
Aż wreszcie załadowaliśmy się sprawnie na dolny pokład i po zaparkowaniu motocykli w garażu B przemieściliśmy się do opłaconych miejscówek: Janek z Ewą do kabiny, ja do sali sypialnej “Raffaelo” na pokładzie 9, “Sky”, gdzie wśród kilkudziesięciu foteli lotniczych znalazł się mój oznaczony numerem 26. Nauczony doświadczeniem z poprzednich rejsów nie skorzystałem z jego usług, tylko znalazłem miejsce sypialne na korytarzu, gdzie bardzo prędko zasnąłem.  

Statek Fantastic. Nocleg na korytarzu
Następnego dnia odnalazłem się już na pełnym morzu, a celem naszym był port w Barcelonie, a tam - jak to w porcie - jedni mieli zjechać na ląd, inni zameldować się na pokładzie.
“Płyńcie łzy moje”, rzekłem
Gdyby ktoś zapragnął zapytać mnie, co sądzę o dwudniowych rejsach z Genui do Tangeru, odparłbym bez namysłu, że mogłyby one trwać dwa tygodnie, a nikt nie usłyszałby z mojej strony grama choćby utyskiwania. Dwa dni to czas, kiedy wpatrując się w mijane z prędkością 40 km/h brzegi Europy tak wytęsknione przez mieszkańców Afryki, pobyć można sam na sam z niejedną refleksją, albo po prostu zapomnieć o wszystkim, co pozostało za plecami i z ufnością wpatrzeć się w rysujący się bezkres morski, z którego ponoć przed milionami lat wypełzło życie i rozlało się po całej planecie, choć może nie o takim życiu marzyli mieszkańcy Hiroszimy, Nagasaki oraz wielu innych miast.


Barcelona
Życie towarzyskie na statku toczyło się najczęściej  wokół baru usytuowanego przy nieczynnym jeszcze basenie w tylnej części statku, skąd swobodnie i w każdej chwili wyjść można było na pokład i zażyć działeczkę promieni słonecznych, bądź po prostu z zadumą poprzyglądać się kilwaterowi, którego wyraźny ślad poświadczał naszą obecność we Wszechświecie. I zapłakać metafizycznie nad mijającym czasem nie pochwyconym do tej pory przez nikogo. Nawet przez Hansa Castropa mierzącego się z nim na szczycie góry bez wątpienia czarodziejskiej.
Siedzieli zatem pasażerowie, a to w mniejszych, a to w większych grupach, bądź samotnie i używając kciuka prawej czy lewej dłoni zamieniali rzeczywistość na megabajty danych i kolportując je przy pomocy rozmaitych platform, dawali świadectwo.   
Przyglądałem się temu widowisku. Analizowałem przyczyny. Sumowałem skutki. Byłem za. Byłem przeciw. Rozumiałem, aby po chwili zagubić się niewiedzy. Snułem teorie, że portale społecznościowe mogą stać się zagrożeniem na równi z tym reprezentowanym przez używki, dzięki którym umysł ludzki ekspediować się może w rewiry niedostępne osobom przekonującym najbliższe otoczenie o zdrowym trybie życia, trzeźwości, wstrzemięźliwości i fizycznej aktywności czyniących życie znośniejszym w każdy dzień tygodnia za wyjątkiem poniedziałków. Że wpatrzona w telefon dziewczyna przechodząca na czerwonym świetle na przejściu dla pieszych w Genui, której omal nie potrąciłem oraz setki innych dziewczyn i chłopców wpatrzonych we wciąż udoskonalane ekrany dotykowe zaczynają pojmować świat przy pomocy memów, a bez nich czują się zagubieni i niedoinformowani.
A potem teorie obalałem, dowodząc, że komunikacja międzyludzka na każdym poziomie jest cenna. Że zdjęcia wykonywane na tle i bez tła, a następnie publikowane w ilościach, o których nie wypada mówić inaczej, jak o hurtowych stanowią pomost, po jakim przejść się powinno, pozostawiając na balustradzie komentarz, bądź przynajmniej skrót myślowy wyrażony piktogramem.
Aż wreszcie dobiliśmy do portu Tanger Med. Kciuki pasażerów zdawały się pracować intensywniej, przeżywały świat, doznawały go w pełni. Ich właściciele widzieli brzeg Maroka przez pryzmat komentarzy znajomych, przez magiczne szkiełko zmieniające krajobraz w format .jpg.
Powoli i nieubłaganie zapadała noc.


Proszę ustawić się w kolejce i czekać, powiedział policjant
Wyładowanie ze statku obyło się bez niespodzianek, jednak czas poświęcony na pobyt w porcie - łącznie z odprawą celną - wydłużył się do blisko trzech godzin, jednak nikogo to nie dziwiło, gdyż pojazdów były setki, kierowcy zaś i pasażerowie szli w tysiące, co odpowiadałoby prawdzie, bowiem na pokład statku włoskiego armatora Grande Navi Veloci zaokrętować się może 2033 pasażerów.
A zatem: niespiesznie, samochód po samochodzie, motocykl po motocyklu... jednych szczegółowo, drugich pobieżnie, a trzecich zaś niemal do kości kontrolowali marokańscy policjanci. Przyglądałem się temu z boku w oczekiwaniu na finalizujących papierową robotę Rumunów, za którymi pojechać miałem na camping w Tangerze. Walczyli z formularzem D16 (deklaracja wwozu środka transportu), o którego istnieniu nie mieli pojęcia. A przecież można znaleźć go na stronach rządowych Królestwa Maroka, wypełnić online (są blogi informujące, jak to zrobić poprawnie), a następnie wydrukować w trzech egzemplarzach.
Z każdej strony atakowani byliśmy przez operatywnych drobnych przedsiębiorców gotowych za twardą walutę pomóc w poprawnym wypełnieniu kwitka. Jeden z Rumunów zdecydował się na kooperację. Mozolił się Marokańczyk nad dokumentem z czujnością wyglądając zagrożenia, jaką stanowią pracownicy firmy ochroniarskiej dbający, aby na przejściu granicznym nie kwitł handel nierzadko fałszywymi kartami telefonicznymi oraz innymi usługami wysoko cenionymi przez udzielających je najczęściej młodych ludzi nie pozbawionych życiowego sprytu. Nie wiadomo czy w wyniku zaaferowania czy zwykłej niedokładności kwit zostaje źle wypełniony. Rumun odmawia zapłaty wskazując ewidentny błąd dyskredytujący pięciominutową pracę. Marokańczyk wzywa na świadka samego Allaha, twierdząc, że wypełni druk raz jeszcze, a z bożą pomocą, zrobi to, jak należy. Za chwilę obok nich pojawia się policjant i prosi o nie blokowanie ruchu i zjechanie na bok. Przetacza Rumun wcale nie lekkie BMW GS 800 między samochodami i nagle wywraca się na nim wprost na jeden z pojazdów. Tylko dzięki szybkiemu refleksowi udaje się mu powstrzymać impet uderzenia i nie wyrządzić żadnej szkody, która równałaby się z pozostaniem na granicy do białego rana, albo i dzień dłużej.
Rumuni okazali się świetnymi kompanami na krótki, czterdziestokilometrowy przelot do Tangeru, który nie obył się bez incydentów. Motocykl jednego z nich, V Strom 650 przewrócił się wraz z kierowcą przed samą bramą campingu usytuowanego na podjeździe tak stromym, że kiedy ujrzałem go w świetle dziennym byłem zdumiony bezproblemowym wjazdem. Nie stromizna jednak okazała się największym wyzwaniem, lecz ostry zakręt wiodący bezpośrednio do bramy campingu, który największą zmorę stanowić musiał dla obładowanych przesadnie motocykli. A tych napotkałem wiele, zastanawiając się cóż tak ważnego trzeba było zabrać do kraju, który nie wydaje się być końcem świata, a przynajmniej jeszcze nie dziś, ani jutro.  
Po załatwieniu wstępnych formalności wypiliśmy zakupione w sklepie wolnocłowym piwko Casablanca i przed czwartą rano legliśmy w namiotach marząc o śnie, który już dwie godziny później został nam odebrany za sprawą muezinów wzywających wiernych do pokłonienia się Allahowi mającemu w tych stronach świata najwięcej do powiedzenia. Kanonada śpiewów wystrzeliła z każdej strony stawiając na równe nogi wszelkie żywe stworzenie, mnie zaś wprawiając w świetny nastrój, gdyż już podczas podróży po Turcji polubiłem tę formę pobudki i po powrocie do Polski bardzo mi jej brakowało.
Przed południem pożegnałem Rumunów - udali się w stronę Casablanki. podczas gdy ja oczy skierowałem ku Fezowi z zamiarem wcześniejszego odwiedzenia osławionego Niebieskiego Miasta usytuowanego u podnóża groźnie wyglądających Gór Rif, gdzie uprawa konopi indyjskich popularniejsza jest od zboża, a dilerzy, gdyby tylko mogli założyć związek zawodowy, być może w swojej liczbie wprawiliby w zadumę największe związki Europy i obu Ameryk.


Gwoli siadłości, można by powiedzieć (dygresja)  
Gdyby ktoś zapytał mnie, co najbardziej lubią Marokańczycy odpowiedziałbym bez wahania: siedzieć i jestem gotów stwierdzić, że w tej czynności zdeklasowaliby inne nacje posiadające sporą wprawę w przepędzaniu czasu w pozycji w jakiej pracownice Poczty Polskiej zmagają się z nerwicami PT klientów. I nie ma w tym stwierdzeniu żadnej szykany, bowiem są Marokańczycy zadowoleni ze swojego trybu życia, a już na pewno mieszkańcy pustynnych oaz, gdzie życie płynie wolno, słońce rozgrzewa powietrze do niewyobrażalnych temperatur, a jedynym sposobem na przeczekanie dnia jest drzewo palmowe i błogosławiony cień, który oferuje. Niezwykle się czułem przecinając wolno wioski pomiędzy Al-Raszdiją, a Rissani, a chwilami nawet myślałem, że śnię, bowiem najczęściej wyglądało to tak, że w brąz i beż gór oraz pustyni wdzierał się nachalnie kolor zielony emitowany przez palmy, pomiędzy którymi na skromną wysokość wspięły się domostwa brązowe, jak otaczający je krajobraz.
Siedzeniu towarzyszy chińska herbatka typu gunpowder ukwiecona miętą oraz kolosalną dawką cukru, bez którego ponoć napój nie smakuje, tak jak powinien. Nie warto zapominać, że siedząca pozycja nie służy wyłącznie zaspokajaniu pragnienia, ale rodzi się z niej i dzięki niej wiele inicjatyw. W całym Maroku bowiem, niemal za każdą skałą, za każdym krzakiem, w nawet wydawałoby się najbardziej niedostępnych i zapomnianych przez Allaha rewirach siedzi ktoś: bądź to sam, bądź to w towarzystwie, a to kózek, to osiołków i zawsze ma coś na sprzedaż: najczęściej kamienie mineralne. I jedynie w dużych miastach siedzi się inaczej, a i skala tego, co można w ten sposób wysiedzieć jest nieporównywalnie większa.       


Enter The Galaxy, my friend, usłyszałem
Kiedy w roku 1920 pojawili się w tym mieście Hiszpanie, wielce zaskoczeni zostali obecnością Żydów posługujących się językiem kastylijskim, używanym w Hiszpanii czterysta lat wcześniej, a więc w czasach, kiedy wielu wyznawców okrutnego, bezimiennego Boga uchodzić musiało przed prześladowaniami, w jakich lubowali się inkwizytorzy służący Bogu miłosiernemu.
Kiedy 4 maja 2017 roku rozbijałem namiot w usytuowanym na pięknym wzgórzu campingu w Szafszawanie, po którego terenie przechadzał się dostojnie osiołek, nie wiedziałem jeszcze, co czeka mnie podczas zwiedzania medyny...
Schodziłem do niej niespiesznie z całkiem wysokiego wzgórza po raz pierwszy czując upalne popołudniowe powietrze, jakiego tak bardzo brakuje mi w Polsce przez większą część roku, a widok wokół roztaczał się niezwykły. Rysujące się w dole miasto będące przedmiotem turystycznych westchnień i niezliczonej ilości zdjęć pięknie lśniło w słonecznych promieniach odbijających się nawet w wodzie wybudowanego za niemałe pieniądze basenu świecącego pustką z przyczyn, o jakich miałem dowiedzieć się później.   
Ledwie opuściłem teren campingu i zostałem zaczepiony przez lokalnego przedsiębiorcę. Z uśmiechem zaproponował mi sprzedaż “czegoś do palenia”. Podziękowałem i ruszyłem dalej, aby sprawdzić czy wszystkie budynki w Szafszawanie są niebieskie, co jest wielką turystyczną atrakcją, choć po prawdzie nie wiem dlaczego tak się dzieje, bo kolor niebieski zdobiący tam fasady budynków nie różni się zbytnio od barwy z entuzjazmem wykorzystywanej przez Greków do dekorowania wszystkiego, co tylko da się udekorować. Nie trzeba dotrzeć na Santorini, aby się o tym przekonać.    
Medyna była krzykliwa. Nawoływania sprzedawców wdzierały się w popołudniowy upał. Równie hałaśliwe negocjacje cen inicjowane przez sprzedających potwierdzały, że targowanie się w krajach arabskich to sztuka, bez jakiej nie byłoby tu życia. Chłonąłem z przyjemnością i zaciekawieniem niezwykłości niedostępne na codzień dla mieszkańca Europy Środkowej, jednak Allah kontrolujący tą część świata, inne postawił przede mną zadanie. A była nim natychmiastowa, bezwarunkowa ucieczka z medyny, gdzie handlarze środkami mącącymi w świadomości przypuścili na mnie zmasowany szturm, w wyniku którego poległy moje zainteresowanie i ciekawość. Znikł też uśmiech, kiedy po kilku minutach odganiania się łażącego za mną namolnie sprzedawcy, wykwitło czterech nastęnych, a za nimi szło siedmiu, dalej dwunastu i więcej - zsumować ich nie było sposobu. Nie byłem w stanie ujść metra w samotności: za plecami, niczym jad kobry królewskiej przenikający zdrowe arterie wbijał mi się w głowę natrętny, namolny, dla mnie nie do zaakceptowania głos operatywnych przedsiębiorców, którzy za swoją nieopodatkowaną działalność trafiają raz na czas do więzienia, jednak świadomość sprawiedliwości mogącej czaić się przecież za każdym rogiem nie odstręcza ich od podejmowania prób sprzedaży. I dlatego właśnie uciekłem z medyny, ale zanim to nastąpiło stanąłem oko w oko ze sprzedawcą ostatnim, rodem z dalekiej Australii, a wywodził się on z pokolenia, które w czasach swej młodości protestowało przeciw wojnie w Wietnamie i uważało, że jedyną poezją, jaką można czytać jest ta stworzona przez bitników.         


Głównym problemem jest bezrobocie, stwierdził Australijczyk
Znalazł się mój rozmówca w Maroku w czasach, do których trudno było mu sięgnąć pamięcią, a kraj ten spodobał mu się na tyle, że postanowił zostać w nim na dłużej, z czym zgodziła się również jego żona towarzysząca mu w trudach i uciechach życia w arabskim kraju, gdzie wszystko może okazać się inne, niż wcześniej się wydawało.
Wędrowaliśmy wspólnie po medynie: on mówił, ja słuchałem, bo o świecie dowiedzieć się można najwięcej milcząc. Z opowieści Australijczyka mogłem wywnioskować, że życie tu nie różni się za bardzo od życia gdzie indziej, a problemy gnębiące mieszkańców nie są obce w innych krajach, gdzie nikt nie maluje budynków na niebiesko. Na suku w centralnej części medyny panował gwar tak wielki, że dilerzy, krzyczeli mi do ucha, co irytowało mnie na tyle, że w pewnym momencie pozwoliłem opanować się jednej tylko myśli: wyjść stąd, byle prędzej i byle dalej. Znaleźć ciszę i spokój, a także piwo, gdyby nie było to wielkim problemem. Było.    
To właśnie w Szafszawanie złapałem się za serce płacąc w hotelu Atlas - jednym z dwóch miejsc, gdzie można nabyć alkohol - 20 dirhamów (8 złotych) za malutką buteleczkę (250 ml) marokańskiego piwka Flag Special. Drugim miejscem był nieoficjalny chan, do którego oficjalnie próbował zaprowadzić mnie Australijczyk, jednak, kiedy drzwi do zakazanego przybytku otworzyły się i z nie wzbudzającego zaufania półmroku dobiegł mnie naglący szept: “quick, my friend, quick”, odwróciłem się i powiedziałem zakłopotanemu moją postawą Australijczykowi, że w mieście, skąd przybywam i gdzie pragnąłbym wrócić, alkohol po prawdzie też konsumuje się w skąpanych w półmroku i półcieniach pubach, jednak czynność ta nie stoi w opozycji do obowiązującego prawa. Dlatego też, kontynuowałem, pójdę do hotelu Atlas, mimo iż, jak usłyszałem, w lokalu, do którego nie wszedłem whiskey popija podobno sam komendant miejskiej policji.
Zanim jednak odszedłem, zapytałem o okazały basen znajdujący się kilkadziesiąt metrów od campingu, gdzie mimo sprzyjających warunków atmosferycznych kąpało się tylko odbijające się w wodzie słońce. Australijczyk wyjaśnił mi, że ta miejska budowla, jak mogłem zauważyć, swoim rozmachem próbująca prześcignąć świątynię w Abu Simbel, została wybudowana nie tak dawno za ciężkie publiczne pieniądze, jednak materiał kamienny użyty podczas jej powstawania okazał się niekompatybilny z wodą, w której uciechę odnaleźć mieli zarówno mieszkańcy, jak i turyści. Dlatego też kąpać się w nim nie da, rozbierać też za bardzo się nie opłaca, do statusu stanowiska archeologicznego brakuje basenowi kilku tysięcy lat, więc póki co to co miało być zaludnione i gwarne stoi puste i milczące, a dilerzy liczący na poszerzenie rynku zbytu muszą czekać na lepsze czasy, jednak nikt nie wie kiedy nadejdą, ani z której nastąpi to strony.
Pożegnałem się z sympatycznym Australijczykiem i przemieszczając się w stronę miejsca, gdzie mogłem napić się piwka wąską, stromą ścieżką stanowiącą skrót między na wzgórzu położonymi budynkami, a medyną, cieszyłem się, że nikt nie próbuje mi sprzedać “czegoś do palenia”. Radość jednak dość szybko została zredukowana przez spostrzeżenie, że nikt niczego mi nie oferuje, bo przecież sam się wlokę po stromiźnie, a trudno wymagać od pasących się wokół osiołków, aby proponowały mi podniesionym głosem przystąpienie do nielegalnej transakcji.  
Niezwykły widok roztacza się z tarasu baru - hotel Atlas nie posiada bowiem restauracji - i to nie tylko dlatego, że to, co było natrętne i hałaśliwe zminimalizowało się do niewielkich punkcików przemieszczających się pomiędzy odcieniami błękitu, ale ze względu na górskie, surowe szczyty pnące się ponad miasteczkiem: nawołujące do zwiedzenia i zmierzenia się z ich urokiem czy to samemu czy to w towarzystwie przewodnika, jakich w Szafszawanie nie brakuje.
Wypiłem na tarasie dwa śmiertelnie drogie małe piwka Flag Special i pełną piersią chłonąłem ścielący się wokół górki rozmach, a sekundowali mi Chińczycy ostatnimi czasy - tak mawiał Australijczyk - masowo zamieniający rzeczywistość Szafszawanu na piksele. Zastanawiając się nad wypiciem trzeciego ćwierćlitrowego piwka, popłakałem się po raz kolejny przeliczając cenę na obowiązującą w Polsce walutę i po raz ostatni omiatając spojrzeniem tlące się w dole miasteczkowe życie wśród błękitnych fasad budynków, udałem się z powrotem na camping, gdzie zasiadłem przy namiocie i zacząłem przecierać mokre od wody oczy.


Prawdopodobnie ten facet chce mnie oszukać, powiedziałem Alemu
To był zwyczajny dzień w Fezie. Miliardy było ich wcześniej, jednak wedle opinii mieszkańców jedynie Allah raczy wiedzieć, ile ich jeszcze nastąpi. Najmądrzejsi powiadają przecież, że świat chyli się ku upadkowi.  
Galopowali po ulicach Berberowie na swoich konikach posiadając na to specjalne pozwolenie, nie nadążały za nimi osiołki, które w warunkach podmiejskich oraz wiejskich nierzadko wciąż bywają podstawowym środkiem transportu.
Wjechałem do Fezu - podobnie jak do Maroka - bez nawigacji, wiedząc jednak, dokąd zmierzam i skąd przybywam. Tutaj celem był Camping International usytuowany blisko drogi wylotowej na Ifran, dokąd następnego dnia udać się miałem, aby podejrzeć makaki berberyjskie baraszkujące beztrosko w naturalnym środowisku parku narodowego.
Ledwie co zatrzymałem się na pierwszych światłach usłyszałem zza pleców: “Dzień dobry, Polska” i ujrzałem wyszczerzoną w uśmiechu poczciwą twarz mężczyzny w średnim wieku, który przedstawiając się, jako Ali zaczął dopytywać mnie o to, czego byłem świadomy: skąd przybywam i dokąd zmierzam? Wiedziałem, że znalazłem się w pułapce, u kresu której - jeśli pułapki posiadają początek i koniec - czai się opłata, kto wie, może znaczna. Lud marokański bowiem, jak zauważyłem, jest niezwykle chętny do pomocy, jednak za jej udzielenie potrafi sobie odpowiednio policzyć, co stało się już przyczynkiem wielu turystycznych łez.
Mogłem odmówić, czasu jednak nie miałem już za wiele, a chciałem jeszcze w słynnych feskich garbarniach zakupić skórzaną kurtkę dla brata, zatem zgodziłem się, aby droga została mi wskazana przez kogoś, kto ma w tym niejaką praktykę, choćby i tą niepodpartą licencją przewodnika.
Ruszyłem za Alim...     
Z wielką wprawą żeglował w ulicznym korku mój nieoficjalny przewodnik, a ja podążałem za nim niepomny, że wciąż posiadam prawy kufer wystający znacznie poza obrys motocykla. Niepamięć kosztuje. Zaczepiony kufrem stary samochodzik zaparkowany na poboczu zadziałał wedle praw fizyki, mimo iż jego statyczność wydawało się temu przeczyć: mój motocykl padł wraz ze mną w ulicznym korku, niczym rażony gromem na asfalt, na którym - niczym krew z piersi tytana - natychmiast zakwitła plama benzyny. Zewsząd zaczęto wołać na pomoc Allaha, który najwyraźniej dostrzegając problemy polskiego turysty wysłał mu w sukurs uczynne dłonie, a te podniosły najpierw mnie, zaraz później produkt japońskiej myśli technicznej doceniony przez tysiące użytkowników na całym świecie.
I wtedy zakwitł przede mną taksówkarz i podniesionym głosem wzywając na świadka Allaha wskazał na głęboką rysę na karoserii swojego samochodu, domagając się - nie musiałem znać arabskiego, aby zrozumieć przekaz - wypłaty należnego odszkodowania za szkody wyrządzone przez upadający na asfalt motocykl. Przyjrzałem się najpierw jednośladowi, a następnie podszedłem do poranionego samochodu i klnąc się na Allaha rzekłem w języku Sir Samuela Taylora Coleridge’a ochoczo cytowanego w roku 1984 przez legendarną formację z nurtu New Wave Of British Heavy Metal:  
- Doprawdy, z tak wielkim kłamstwem jeszcze się nie spotkałem, bowiem prawa fizyki, choć niewiele wiem o nich, stoją po mojej stronie i mówią one, że nie ma takiej siły, aby mój motocykl pozostawić mógł tak głęboką rysę w karoserii samemu nie będąc porysowanym. Poza tym, motocykl mój upadając był zbyt daleko, aby nawet musnąć pańską taksówkę. Zatem, zadzwońcie, w imię Boże, na policję!
A na miejsce zdarzenia z każdej strony napływać zaczęli gapie pragnący wziąć aktywny udział w rozpoczynającej się awanturze. Z jeszcze większym krzykiem rzucił się na mnie taksówkarz, który mimo iż po angielsku najprawdopodobniej powiedzieć umiał wyłącznie: “Danke” i “Guten Morgen”, pojął, co miałem na myśli, jednak nieustępliwym i donośnym krzykiem obalał moje stwierdzenie, żądając tego, czego żądał od początku: odpowiedniej kwoty wypłaconej w obowiązującej walucie, dirhamach, choć z całą pewnością nie pogardziłby euro, ale prawdopodobnie zakwestionowałby amerykańskie dolary zupełnie w Maroku niepopularne. Na szczęście obok pojawił się mój nieoficjalny przewodnik, Ali, a wraz z nim jeszcze jeden młody mężczyzna operujący językiem angielskim i na wstępie wypytując o moje zdrowie, kondycję motocykla zaoferował kawę, obiad, wsparcie techniczne, medyczne, usługi turystyczne w Fezie, a także poza jego granicami oraz dostęp do wielu innych, także nielegalnych atrakcji.  
Wytłumaczyłem im, co się wydarzyło i że jestem w szponach taksówkarza próbującego wyciągnąć z mojej kieszeni, gdzie od lat siedzi wielki wąż pieniądze, których dać mu nie zamierzam, bowiem jestem bez winy i takim zamierzam pozostać, co poświadczyć mogę przed przedstawicielami prawa oraz przed sądami każdej instancji. Uwierzyli dzięki translacji Alego w słowa turysty gapie przypatrujący się rozwojowi sytuacji i z gębami pełnymi słów nie niosących w sobie pociechy rzucili się na taksówkarza. Wzywając nieustannie imię Allaha nakazali mu iść precz i nie gnębić cudzoziemców, gdyż dzięki nim pewnym ludziom żyć może się lepiej. Nie mógł pogodzić się taksówkarz z widmem porażki rysującej się na nieprzejednanych twarzach atakującego go tłumku i z łzami w oczach wznosił dłonie ku niebu, jakby stamtąd przyjść miała sprawiedliwość, jednak tu i teraz reprezentował ją wygrażający taksówkarzowi mur przechodniów zaangażowanych w sprawę polską.
Chwilę później chwaląc przyjaźń między narodami i zapraszając do skorzystania z tradycyjnej* polskiej gościnności, życzyłem im łaski bożej oraz szczęśliwego życia pod ponoć rozsądnym panowaniem króla Muhammada VI, pokój z nim.    
I tak oto znaleźliśmy się na Campingu International, skąd godzinę później Ali zabrał mnie, tam, gdzie chciałem.
Wiem, że może zabrzmieć to śmiesznie, ale więcej nie dam, powiedziałem
Najpierw skuterem Alego: wśród samochodów, obok samochodów, niemal na samochodach, a nawet pod samochodami. Marokański sposób jazdy nie różnił się zbytnio od greckiego, bądź tureckiego, czy - mówiąc szerzej: południowego. Wydał mi się jednak jeszcze bardziej nieprzewidywalny, krzykliwy i niebezpieczny, ale dość szybko zaakceptowałem jego zasady, a właściwie ich brak i to jęcząc, to stękając prosiłem władającego w tych stronach Boga, abym nie musiał ginąć jeszcze tego dnia pod kołami autobusu, bądź w czołowym zderzeniu z osiołkiem, lub innym kierowcą skutera. Prośby moje zostały wysłuchane, cali i zdrowi dotarliśmy pod lokal gastronomiczny znajomych przewodnika, tam przesiedliśmy się do taksówki mającej zawieźć nas do medyny, dokąd Ali wjechać nie mógł ze względu na brak oficjalnych pozwoleń, co biorąc pod uwagę jego nieoficjalne stanowisko w mieście, wydawało się oczywiste i zrozumiałe.  
Chwilę później z wysokości ostatniego piętra kamienicy przyglądałem się słynnym na świat cały garbarniom, a właściciel sklepu, którego dalej tytułować będę Szefem - po uprzednim wręczeniu mi liści mięty mających zniwelować specyficzny i niekoniecznie miły dla zmysłów zapach na trwałe przypisany do miejsca, gdzie od dawien dawna produkuje się wyroby skórzane wedle być może archaicznych wzorców i schematów, mających jednak tę właśnie przewagę nad nowoczesnymi, że są archaiczne i wykorzystują wyłącznie naturalne składniki oraz ludzkie mięśnie - opowiadał mi o procesie garbowania skóry. Podkreślił także, że znajdując się w być może najsłynniejszym sklepie z galanterią skórzaną na świecie, mogę dostąpić zaszczytu zakupienia czegoś z najnowszej, bądź nieco starszej kolekcji, jeśli taka będzie wola Allaha. Kiwając ochoczo głową powiedziałem mu o zamówieniu mojego brata, które zamierzałem przy pomocy rozsądnej kwoty zrealizować. “Rozsądna kwota” zdała się rozbawić mojego interlokutora, bowiem stwierdził on od niechcenia, że w miejscu słynnym na całym świat, gdzie od setek lat ręcznie wyprawia się najprzedniejsze skóry Maghrebu ciężko mówić o rozsądku. Ali z całą powagą wynikającą z piastowanej funkcji nieoficjalnego przewodnika po Fezie potwierdził słowa Szefa, w myślach domniemując kwotę prowizji, jaką oficjalnie zgarnie za przyprowadzenie klienta z Polski...
Następnie z kamiennym wyrazem twarzy zaprowadził mnie Szef do pomieszczeń sklepowych i mówiąc, abym nie spieszył się z wyborem i podjął właściwą decyzję, którą on przyjmie z radością i zadowoleniem. Po pewnym czasie dokonałem wyboru i wskazałem na kurtkę, w której brat mój czuć mógłby się komfortowo, a wybór ten skwitowany został pełnym uznania milczącym skinieniem głowy. Następnie przystąpiliśmy do pomiarów, bowiem miałem ze sobą kartkę, gdzie z krawiecką precyzją wyrysowane zostały niezbędne do finalizacji transakcji wymiary.   
- Ile? - zapytałem, siląc się na uśmiech.
- Tyle i tyle, mój przyjacielu - padło w odpowiedzi, a wesoły grymas znikł z mojej twarzy.
- Słyszałem wiele o słynnych na cały świat garbarniach, jednak teraz zaczynam rozumieć z czego słyną przede wszystkim - odpowiedziałem Szefowi, dodając: - W Polsce za skórzane kurtki płacimy o wiele mniej. Dam tyle i tyle.
- Ach, Polska... Piękny kraj - rzekł Szef mrużąc oczy. - Mam tam znajomą. W Krakowie. Gosia, trójka dzieci. I tylko dlatego powiem tyle i tyle i ani dirhama mniej.
- Gosia zatem musiała ci powiedzieć, że sytuacja ekonomiczna w Polsce, która należy do Europy Środkowej jest inna, niż ta, którą reprezentuje dla przykładu Niemiec z Europy Zachodniej. Tyle i tyle.
- Gosia mało mówi, jak na kobietę, ale ma piękne dzieci. Ja mówię zaś: tyle i tyle, mój przyjacielu.
- Wiesz, Szefie, jak dostałem się do Maroka? - zapytałem. - Tyle i tyle.
- Ali, twój nieoficjalny przewodnik, powiedział, że motocyklem, co wydaje się godne podziwu, choć nie wiem czy naśladowania. Tyle i tyle.  
- Właśnie dlatego, że przyjechałem tu siedemnastoletnim motocyklem japońskiej produkcji dam tyle i tyle, choć pewnym jest, że gdybym był Niemcem na nowym BMW bez dyskusji przystałbym na twoje warunki, Szefie i tym samym naraziłbym się na twój brak szacunku, bowiem ciężko szanować kogoś, kto bez wahania płaci żądaną sumę i odchodzi, by płacić i płacić gdzie indziej i gdzie indziej.
- Nie mogę, mój przyjacielu, sprzedać ci za tyle i tyle, bowiem cena, którą proponujesz obraża mnie, wszystkich moich pracowników, a przede wszystkim słynne na cały świat garbarnie.
- Cena, przy której obstajesz, Szefie, obraża mnie i cały naród polski, bowiem musisz wiedzieć, że my, Polacy, kupujemy wszystko najtaniej nawet, jeśli wśród na są tacy, którzy kupują rzeczy najdroższe. Tyle i tyle i niech Allah ma cię w swojej opiece.  
Zmilczał Szef moją wypowiedź, a w jego ruchy wdarła się nerwowość, z której coś musiało się urodzić i tak też się stało: doskoczył mój rozmówca do skórzanej kurtki, pochwycił ją w ręce, ukazał wszem i wobec i zduszonym głosem wycedził:
- Widzisz to?

"Widzisz to?"
Potwierdziłem.
- Wiesz co to jest?
- Kurtka skórzana - odparłem zgodnie z prawdą.
- Prawidłowa odpowiedź - rzekł Szef - ale niezbyt precyzyjna. To skórzana kurtka wyprodukowana w słynnych na cały świat garbarniach feskich, w których zaopatrywali się królowie, książętą, aktorzy, modelki, piłkarze…
- Przepraszam, Szefie, że wejdę ci w słowo,. ale czy twoim zdaniem przypominam koronowaną głowę, lub słynnego aktora?
- Niezbyt - odparł szczerze zapytany, dodając przezornie: Tyle i tyle.
- W takim razie muszę powiedzieć, że kurtka, o której brat mój marzył od lat, pozostanie w sferze snów, bowiem nie jestem gwiazdą piłki nożnej, ani nawet gwiazdą. Żegnam, Szefie, bo pewnie więcej się już nie zobaczymy - uroniłem kilka łez i kładąc dłoń na sercu dodałem z szacunku dla rozmówcy słowa pożegnania w języku arabskim, po czym skierowałem się do wyjścia w nadziei, że moja postawa wzbudzi pożądany odzew. Nie dowierzając w to, co robię, rozłożył Szef szeroko ręce i wyrażając sobą zrezygnowanie całego świata, odwzajemnił pozdrowienie. Schodziłem wolno po schodach mając nadzieję, że owa starannie skalkulowana powolność nie okaże się zgubna dla - jak przypuszczałem - wciąż trwających negocjacji. Mój nieoficjalny przewodnik, Ali, dogonił mnie jeszcze przed wyjściem i głośno płacząc nad swoją biedą oraz pomstując na moje skąpstwo, rzekł takie oto słowa:
- Moim zdaniem powinieneś mu dać choć tyle i tyle, bo to zacny człowiek, podobnie zresztą, jak całe garbarnie i ta część Afryki, która zwie się Marokiem.
- Dałbym mu nawet tyle i tyle, Ali, mój przyjacielu, jednak dysponuję wyłącznie kwotą taką i taką i to wszystko na co mnie stać.
Popłakał się Ali, rozumiejąc, że kurczy się jego prowizja, jaką zamierzał uzyskać od Szefa za swoje usługi. Zaklinając się na Allaha, Stwórcę Świata, zaczął Ali przypominać mi, że za kurtkę, która sprzedana mi zostać może za tyle i tyle, w Polsce uzyskam cenę stukrotnie wyższą, co uczyni mnie człowiekiem bogatym, a wiadomo, że bogatemu łatwiej żyje się niż biednemu i widać to nie tylko w amerykańskich filmach. Surowym głosem upomniałem Alego, że kurtki nie kupuję na handel, tylko dla brata, gdyż marzył o niej od wielu lat i wyraziłem życzenie, aby nie traktować mnie, jako drobnego przedsiębiorcę, jakim nie jestem. I wtedy pojawił się Szef. Był załamany i tak zmęczony płaczem, że nie miał już siły posypywać sobie głowy popiołem na znak żałoby, rozdzierać szat i wyrywać włosów z głowy, choć po prawdzie nie posiadał ich już wiele, co zdawało się poświadczać liczbę burzliwych transakcji, jakie udało mu się przeżyć.
- Usłyszałem przed chwilą głos, być może samego Boga, który powiedział: sprzedaj swojemu przyjacielowi z Polski kurtkę za tyle i tyle i odpraw go w pokoju.
- Ależ, Szefie! To zaszczyt wielki - zalałem się łzami - i chyba nawet zbyt wielki, bo, jak już wiesz, dać mogę tylko tyle i tyle i ani dirhama więcej.
Zapadła cisza. Wycierając mokre od łez oczy Szef spoglądał to na mnie, to na Alego, aż w końcu doszedł do wniosku, że jako właściciel interesu, powinien przerwać milczenie.
- Skoro Bóg tak chce, zapłać tyle, ile powiedziałeś, kurtka niech będzie twoja, moja zaś niech będzie strata.  
Wróciliśmy na górę, gdzie przy pomocy kawałka plastiku oraz terminalu moje konto zostało obciążone “tyle i tyle”, a kurtka sprawnie zapakowana. Następnie Szef odprowadził mnie do wyjścia na ulicę, zamówił taksówkę, a żegnając się splunął zamaszyście na znak, że stracił więcej niż zyskał, co - jak sądzę - nie było prawdą.
W taksówce Ali płakał nad moim skąpstwem, ja jednak niewzruszony nakazałem zawieść się z powrotem do restauracji, gdzie zaparkował skuter, a następnie do francuskiego hipermarketu. Tam bowiem zamierzałem zaopatrzyć się w piwko i przepłukać nim gardło przeżarte niełatwymi negocjacjami.  


Pomóc w czymś, mój przyjacielu?, pytało wielu Marokańczyków (dygresja)
Ludzie od zarania dziejów pomagają sobie nawzajem, co poświadczają różne kroniki i pisma, w tym i te uznawane za święte. Pomoc jednak pomocy nierówna. Bracia Franciszkanie powołując się na swoje dziedzictwo twierdzą, że istnieją jej bezinteresowne odmiany praktykowane rzadko, niechętnie i przez nielicznych. Innego zdania są - dla przykładu - miejscy przewodnicy: zarówno oficjalni, jak i nie posiadający stosownych licencji - którzy pomoc swą błyskawicznie przemianowują na jednostki monetarne, a jeśli mówimy o Maroku sumy te nierzadko wzbudzają ponurą zadumę. Nie bierze się ona znikąd, bowiem niejeden turysta przemierzając marokańskie medyny podsumowany został przez “specjalistów od turystyki indywidualnej” w sposób, jaki tylko zawodowy dyplomata nazwałby barbarzyńskim. Czterdzieści dirhamów (dwadzieścia złotych) za dwuminutowe podprowadzenie turysty do miejsca go interesującego. Plus dwadzieścia napiwku. Pięćdziesiąt dirhamów za to. Sto za tamto, mój przyjacielu. Bezustanne dojenie nierzadko na pograniczu dobrego smaku. Na każdym kroku czai się bezlik usługodawców, jednak uśmiech na ich twarzach może być jadowity. Odmówisz zapłaty, a będziesz miał nieszczęście znaleźć się w rękach nieustępliwego “przewodnika”, zaraz obok ciebie pojawi się kilku jego znajomków, którzy stosując klasyczne wymuszenie, odbiorą należność. Nie miałem takich doświadczeń, gdyż świadomie ich nie prowokowałem przez notoryczne odmawianie proponowanych usług, jednak takie sytuacje w Maroku nie są rzadkością, dlatego lepiej korzystać z usług oficjalnych biur podróży, niż z domorosłych tour-operatorów.  
Jedyny raz w Fezie dałem się naiwnie naciągnąć mojemu nieoficjalnemu przewodnikowi, jednak ostatecznie uznałem, że tych kilka dirhamów więcej będzie należną rekompensatą za trud włożony w skuteczne przepędzenie usiłującego dobrać mi się do portfela taksówkarza oraz spędzenie ze mną całego popołudnia i skrawka wieczoru, kiedy to podwiózł mnie Ali na swoim rozklekotanym skuterze do sklepu francuskiej sieci, gdzie w podziemiach każdy kto chciał - a nie było ich podczas mojej wizyty wielu - nabyć mógł alkohol taki, bądź inny, przy czym ja kupiłem piwko Stork. Nie dlatego, żebym wierzył w jego wyjątkowość, lecz przez wzgląd na cenę, która - wyraziłem w myślach nadzieję - stać będzie świetnie w relacji z jakością. Piwko było dobre, tylko późnym wieczorem zaczęły się nad campingiem gromadzić nieprzyjazne, gęste chmury, z jakich zwykle rodził się deszcz, najmarniejszy kompan turysty odgrodzonego od świata ekonomicznym namiotem wyprodukowanym w kraju, gdzie od lat zwykło się produkować wszystko. Szczęśliwie następnego dnia obudziłem się suchy i udałem się w dalszą drogę w nadziei, że okaże się ona prosta i bezpieczna.    


Daj pan jeszcze coś na ząb, powiedziałby małpka, gdyby umiała mówić  
Żyją sobie makaki berberyjskie w Parku Narodowym Ifranu, w pięknym cedrowym lesie i wśród chętnie fotografujących je turystów udają, że są wiecznie niedożywione, mimo iż jest to tylko małpia prawda, bowiem nie można cierpieć głodu będąc notorycznie karmionym przez międzynarodowe grono, a nawet przekarmionym. Nienażartość jednak makaków berberyjskich porównać można chyba tylko do psiej, gdyż z moich obserwacji wynika, że największym wśród zwierząt przyjaciołom człowieka nigdy dość jedzenia.

Makak berberyjski
Zaśmiewałem się więc z innymi z rozmaitych sztuczek i małpich kruczków, jakimi przedstawiciele kręgu naczelnych wydębić chciały wśród cedrów porcję fistaszków czy banana, nie gardząc kawałkiem chlebka, lub czegokolwiek innego, co przez małpi mózg sklasyfikowane zostało, jako produkt idealny do przetrawienia. Kiedy nasyciłem się nienasyceniem małpek, ruszyłem dalej. Żegnałem się z zielenią parku narodowego, wiedząc, że niebawem inne kolory zdominują pole widzenia.  



A później… Setki odcieni szarości biorącej się za bary z bielą. Chmury pędzone wiatrem w tą, bądź tamtą. Wstęga asfaltu wijąca się między powoli, a nieubłaganie rysującymi się wzniesieniami mającymi przemienić się w szczyty, kiedy przyjdzie czas. Mój czas. I szczytów. We wzajemności będziemy się do siebie zbliżać, a także oddalać. Niknąć dla siebie nawzajem i pojawiać się z powrotem.


I ta pustka, Pustka właściwie, ciągnąca się jak okiem sięgnąć: przytłaczająca, ale także oczyszczająca i budująca, bezlitośnie obnażająca ludzką małość i niedoskonałość i podkreślająca potęgę Natury, która niejednokrotnie udowodniła, że mrucząc ledwie potrafi urąbać nogę cywilizacji istot myślących i -  kto wie? - może szykuje się do złamania jej karku, czego niebawem wszyscy będziemy świadkami. To będzie musiał być piękny widok, choć trwać będzie mniej niż mgnienie oka.  


Proś o co chcesz, mój przyjacielu, bowiem mam wszystko czego ci trzeba, oznajmił Ali
Midelt jest niewielkim i nie pozbawionym uroku miasteczkiem leżącym przy drodze krajowej N13 wiodącej aż po Merzugę i dalej ku Taouz, gdzie asfalt kończy się ustępując miejsca piaskom Sahary prezentującej się w rzeczywistości jeszcze bardziej okazale i niesamowicie niż na zdjęciach i filmach.
Znalazłem się w Midelt na campingu miejskim w towarzystwie początkowo jednego campera na francuskiej rejestracji, do którego dołączyły turystyczne samochody italskie znane mi już z Fezu oraz austriackie, jakie pierwszy raz na oczy widziałem.
Kiedy późne popołudnie powoli stawało się wieczorem, a zachodzące słońce odejmowało stopnie celsjusza z powietrza, zasiadłem w miłej, pod drzewami palmowymi usytuowanej kawiarni i ledwie zdążyłem skosztować zamówionej herbatki, kiedy przy stoliku pojawił się mężczyzna, o którym kilka lat wcześniej mówiło się, iż jest w sile wieku. Pozdrawiając mnie, zagadnął:
- Skąd jesteś, mój przyjacielu?
Odpowiedziałem grzecznie, że stąd i stąd, na co mój świeżo i z taką łatwością pozyskany towarzysz przysiadł się do mnie, twierdząc pewnym głosem, że Polska to kraj piękny, a turyści polscy brylują w Maroku, deklasując w swojej ciekawości nawet chcących wszystko wiedzieć i być wszędzie Amerykanów.
Zaznaczyłem delikatnie, ale i stanowczo, że moja ciekawość ma ograniczony zasięg głównie przez ekonomię, jakiej pokonać nie potrafię i jak śmiem twierdzić, nie potrafiłby tego nawet Gandalf.
- Kto? - padło pytanie.
- Czarownik z powieści - odparłem.  
- Nie wierzę w czarowników, lecz w Allaha - wskazał na niebo mój rozmówca i przedstawiając się, jako Ali, dopytał o moje imię. Spełniając prośbę podkreśliłem, że Maroko to piękny kraj i równie wspaniali są jego mieszkańcy, jednak czegoś mi tu brakuje…
- Proś o co chcesz, mój przyjacielu, bowiem mam wszystko, czego ci trzeba…
- ...a przede wszystkim - kontynuowałem podjętą myśl - zwykłej, nie podpartej interesami i finansami rozmowy na pewnym poziomie abstrakcji, dzięki której wywiedzieć mógłbym się czegoś więcej o życiu w Maroku, o panujących tu zwyczajach, obyczajach, o historii bliższej i dalszej…
Zapadło milczenie. Być może zażądałem zbyt wiele i znacznie prościej było Alemu wręczyć mi ulotkę do restauracji jego znajomych - uczynił to zresztą podczas naszej rozmowy obdarowując małym kartonikiem przechodzącą obok stolika parę ze Słowenii - niż tracić czas na czymś, co nie wzbogaci jego portfela, a ten, a właściwie jego zawartość odgrywa tu, zaraz po Bogu, najważniejszą rolę. Podobnie zresztą, jak na całym świecie.
Wziąwszy moje słowa do serca, próbował Ali odpowiadać na pytania dotyczące aktualnie panującego króla oraz jego ojca, o czasy wojennej zawieruchy, o postęp, bądź jego brak, o pustynię i lud ją zamieszkujący, o góry Atlas, jednak po pewnym czasie skierował rozmowę na nurt, po którym poruszał się najpewniej i zniżając głos do szeptu, oznajmił:
- Wszystko, co powiedziałem, mój przyjacielu to prawda, ale mam dla ciebie jeszcze jedną prawdę, a tą prawdę oferuję tu tylko ja, Ali, i nikt inny. Musisz wiedzieć, że kilkadziesiąt kilometrów stąd są stare kopalnie francuskie, do których codziennie, jako jedyny w Midelt, organizuję wycieczki, a dla ciebie, mój przyjacielu, mam specjalną cenę, gdyż polubiłem cię bardzo…
Dwie minuty później żegnałem się z Alim, który niczym gościa honorowego odprowadził mnie do samego wyjścia, przypominając, że o godzinie ósmej dnia następnego czekał będzie na mnie oraz moje pieniądze. Nie uszedłem dwudziestu metrów, kiedy zaczepił mnie mężczyzna i oferując mi, jako jedyny w mieście wycieczkę do francuskich kopalni, zapoznał się z moją odmową, w którą nie chciał za bardzo wierzyć. Dlatego chciał wręczyć mi ulotkę do restauracji jego rodziny, gdzie przy najlepszych w Midelt potrawach rozważyć mógłbym na spokojnie jego ofertę.
Zdarzenie to było punktem granicznym w moim postrzeganiu mieszkańców Maroka. Od tamtej chwili unikałem z nimi kontaktu - co nie oznaczało wcale, że oni nagle ode mnie odstąpili -,a o drogę starałem się pytać wyłącznie wszechobecnych policjantów. Kiedy wróciłem na camping znajomy właściciela konfidencjonalnym szeptem prosząc o nie dystrybuowanie dalej jego prośby i zachowaniu jej wyłącznie w swoim sercu, zaproponował mi sprzedaż kamieni mineralnych, a kiedy odmówiłem wyszeptał zrezygnowany, że aktualnie jest chory i brakuje mu piętnastu dirhamów na wykupienie recepty. Żeby się go pozbyć dałem mu dziesięć i życząc łaski allahowej, skierowałem się do namiotu czujnie rozglądając się na boki.
Przed snem chciałem, aby ekran telefonu wyświetlił mi ciąg liter tworzących powieść o czasach dawno minionych, jednak przypomniałem sobie, że podczas zsiadania z motocykla telefon wysunął mi się niepostrzeżenie z kieszeni, a ja stanąłem na nim z tej prostej przyczyny, że gdzieś stanąć musiałem. Budżetowy smartfonik po dwóch latach użytkowania zjednoczył się z przeszłością, a ja przechodziłem między wymiarami inaczej niż zwykle, gdyż bez książki - czy to w telefonie czy drukowanej - rzadko zdarza mi się zasypiać.  


Czuję się prawie, jak Staś i Nel, pomyślałem
Oazy, beżowawo-brązowawe kabzy i domy odcinające się od kwitnącej w samym sercu pustyni zieleni. Drzewa palmowe, w których cieniu zapomnieć można, że temperatura panująca ich cieniem nie sprzyja jakiejkolwiek aktywności. A to dopiero początek maja.
I nagle dostrzegam motocykle crossowe: pędzą przez pustynię, zdają się nad nią unosić. Przed oczami mam osławione Merzouga Rally, czyli klasyfikacje do Rajdu Dakar. Podczas drogi powrotnej, już na statku, rozmawiając z młodym Czechem z Pragi biorącym udział w zawodach, usłyszę:
- Pustynia odda ci wszystko to, co masz w sobie, stary.
Trzystukilometrowy etap przez piasek w upale przekraczającym czterdzieści stopni sugeruje mi, że pustynia ma wystarczającą ilość czasu, aby obdarzyć galopujących po niej śmiałków wedle stanu mentalnego i duchowego posiadania. O kondycji nie wspominam.  
Dwadzieścia kilometrów od Merzougi rozpocząłem swój etap klasyfikacyjny, na którego mecie oczekiwał mnie prysznic, a potem nocna eskapada na wielbłądach: kilkuminutową przygodę z burzą piaskową, która nieoczekiwanie, bez wcześniejszego zapowiedzenia zakwitła z mojej prawej strony, a towarzyszący jej wiatr z nieznanym mi wcześniej uporem wstrzymywał pracę mojego motocykla i rzucał nim na boki, niczym dziecinną zabawką, mimo iż ponad dwustukilowy wyrób Made in Japan nie należy do najlżejszych.
Podczas nierównej walki ze zjawiskiem atmosferycznym wyminął mnie z naprzeciwka zaledwie jeden samochód terenowy. Konfrontacja ta - jakby to napisał dziewiętnastowieczny powieściopisarz - przejęła moje serce bezgraniczną trwogą, a Bóg, ten, którego mocy doświadczali stygmatycy, prorocy i mistycy, musiał być bardzo daleko od Sahary, prawdopodobnie w okolicach Borneo, choć widziano go ponoć też w Laosie i coraz bardziej wymykającemu się wszelkim satelitom Aleppo.    
Otóż samochód dostrzegłem niemal dopiero w chwili mijania: wyskoczył, jak ma to w zwyczaju Filip, kiedy organa nachodzą go w konopiach i znikł równie szybko, jak się pojawił. Na szczęście jechałem blisko prawego pobocza, więc uniknąłem niepożądanej konfrontacji czołowej, której uniknąć pragnie każdy zmierzający na przejażdżkę wielbłądem.  
Chwilę później byłem już w Merzoudze, gdzie w hotelu Palais De Dunes zarezerwowaną miałem noc na Saharze, a konkretnie w Erg Chebbi, jednym z jej najbardziej malowniczych zakątków będących przedmiotem turystycznego kultu i niezliczonej ilości zdjęć. Wcześniej jednak zatrzymałem się zrobić zdjęcie przy bramie przed którą kończył się asfalt i zaczynała piaszczysta pustynia
- Polska, mój przyjacielu - w kadr wszedł mi tradycyjnie ubrany Berber na skuterze, który siedząc w pobliżu, a więc robiąc to, co w Maroku praktykuje się nagminnie, wysiedział mnie i zamierzał wysiedzenie wykorzystać. - Polska, dzień dobry. Mam najlepsze wielbłądy w cenie, o jakiej nie śniłeś w Polsce. Mam tam znajomą, w Krakowie. Ma na imię Gosia i ma trójkę dzieci. Nie pożałujesz… moje wielbłądy najlepsze, najzdrowsze i najtańsze.
- Mam już zarezerwowaną przejażdżkę - odpowiadam grzecznie.
- Nie ma sprawy. Anulujemy, przetransferujemy rezerwację i wszyscy będziemy szczęśliwi, za wyjątkiem tych, którzy będą szczękać zębami.  
- Mam już rezerwację - powtarzam. - I nie zamierzam z niej zrezygnować.
- Wielka szkoda, mój przyjacielu, wielka szkoda. A gdzie, jeśli można wiedzieć?
- Tu i tu - mówię.
- Aaaa, aaa - łapie się za głowę Berber. - Tragedia. Najwyższe ceny. Chore i stare wielbłądy. Na Allaha zaniechaj tej rezerwacji, mój przyjacielu z Polski, jeśli chcesz ujść z życiem z pięknego i gościnnego Maroka...  
Grzecznie i stanowczo pożegnałem się z nim i ledwiem ujechał kilkaset metrów już ścigało mnie dwóch kolejnych zmotoryzowanych Berberów pragnących zaoferować mi najzdrowsze wielbłądy w Afryce, których siła sprawić miała, bym mógł szczęśliwie wrócić do kraju przodków. Wymknąłem się im całkiem zgrabnie i kilka chwil później znalazłem się przed wejściem do hotelu Palais Des Dunes - to jest reklama - którego profesjonalne usługi wspominał będę zawsze ilekroć myślami zawędruję na Saharę.
Po wstępnej rozmowie z Ismailem potwierdzającym rezerwację dokonaną przez Alego w Fezie zaparkowałem motocykl przed hotelową bramą i powiedziałem:
- Jestem wymęczony gorącem, jednak to dobre zmęczenie, bo kocham upał bardziej od chłodu, choć wiem, iż pewni ludzie wyłącznie w tym drugim znajdują upodobanie. Dodatkowo kilkanaście kilometrów stąd złapała mnie burza piaskowa i wdzięczny jej jestem, że puściła nie żądając opłaty.  
- To nie była prawdziwa burza piaskowa, mój przyjacielu. To tylko wiatr. Bardzo silny, prawda, ale tylko wiatr.  
Tylko wiatr, odbiło się w mojej głowie łagodne wyjaśnienie Berbera. Ale ja przecież nic prawie nie widziałem? Piasek tylko, niewyraźny zarys asfaltu i przez chwilę światła samochodu? Jak w takim razie wygląda, burza?, wyszeptałem z niedowierzaniem wyschniętymi od słońca ustami i zapadłem w kilkuminutową zadumę, z której wyrwało mnie pragnienie obmycia się po podróży,


Noce na pustyni wcale nie są chłodne, stwierdziła jedna z Niemek
Po przybyciu wszystkich uczestników wycieczki, aklimatyzacji w hotelu, skromnym poczęstunku wstępnym oraz marokańskiej herbatce padło hasło do wymarszu. Przydzielony zostałem do trzech emerytowanych Niemek, które nie po raz pierwszy w życiu zażywały afrykańskiego słońca. W międzyczasie próbowałem zapoznać się z Rosjaninem szykującym się noc na pustyni wspólnie ze znajomymi.
- Skąd jesteś? - zapytałem go, popijając pyszną marokańską herbatkę.
- From Moscow - odpowiedział i oddalił się, nie szczycząc mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Stałem tak więc z szeroko rozdziawioną gębą: odepchnięty, niegodny przyjaźni polsko-rosyjskiej, więcej, spojrzenia nawet. Wiarę w potężny kraj leżący na wschód od Polski przywróciła mi dopiero jedno z dziewczyn, Julka wyrażając zainteresowanie moją pojedynczością dość istotnie odcinającą się od mnogości grup i grupek żądnych pustynnych wrażeń i zaczęła wypytywać o szczegóły, a kiedy ich się wywiedziała, oznajmiła, że także jeździ na motocyklu i wielce ją to cieszy. Odpowiedziałem, że nigdy jeszcze nie byłem w Rosji, mimo iż przez osiem lat próbowałem się nie uczyć w szkole podstawowej, później w liceum języka, w jakim Lermontow z romantycznym rozmachem stworzył wiekopomne utwory. Na takie wyznanie Julka odpowiedziała, że kiedy będę już w Moskwie ona pokaże mi wszystko, co warte pokazania, bowiem jest co tam pokazywać.  
Niespiesznie ruszyła nasza “karawana” do biwaku Berberów w sercu Erg Chebbi, a powolność ta sprowokowana przez powożące nas wielbłądy miała w sobie coś znacznie więcej niż tylko egzotykę, za jaką tęskni pewien typ Europejczyka zaprzężony do kieratu codzienności, gdzie zapomnienie czai się najczęściej w szkle wypełnionym trunkiem, bądź w hałaśliwej siłowni pod wodzą osobistego trenera przekonującego, że “pięćdziesiąt sześć lat to zaledwie szczyt drugiej młodości, na który za dodatkową opłatą, on, trener i specjalista od rozwoju, pozwoli się wspiąć nie narażając przy tym na upadek nieunikniony bez jego, trenera, pomocy”.
Jest coś niezwykłego w pustyni podglądanej z wielbłądziego grzbietu, choć uczucie niesamowitości nie znika, kiedy na własnych nogach zmaga się z bezkresem wszechotaczającej odmiany beżu, ochry, brązu i czerwieni smaganych biczem słonecznych promieni znikających nad piaszczystym oceanem, kiedy wybije ich godzina. Żałowałem, że blisko dwugodzinna przejażdżka przemknęła tak szybko. Ale przecież tak czas ma w zwyczaju: gna, kiedy jesteśmy podekscytowani, w pełnej swej upiorności zaś wlecze się, gdy targają nami przeciwne uczucia.
Wraz ze słońcem niknącym za horyzontem dotarliśmy do obozu Berberów, gdzie legliśmy na kocach rozścielonych na piasku, pozwoliliśmy naszym przewodnikom wskazać namioty, w których spędzić mieliśmy noc i zajęliśmy się oczekiwaniem na spóźniony obiad. Jego zapach bardzo prędko pobudził nasze nozdrza, tak że próby wzniosłej i odrobinę napuszonej dyskusji o przedwojennej literaturze francuskiej, jaką prowadziłem z Niemkami zepchnięty zostały na dalszy plan, do którego mieliśmy wrócić w swoim czasie.
- Noce na pustyni wcale nie są chłodne - stwierdziła jedna z Niemek. - Jestem tu nie pierwszy raz, a byłam o różnych porach roku i nigdy nie natknęłam się na przejmujący chłód, który jest chyba wymysłem pisarzy - spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Przyznaję, jestem zdumiony - odpowiedziałem - gdyż sam wyniosłem z rozmaitych lektur przekonanie, że noc na pustyni bywa zimna i lepiej być na to przygotowanym.
- Ale ty nie jesteś - podkreśliła.   
- Ismail widząc, że chcę zabrać ze sobą kurtkę motocyklową z wszystkimi podpinkami spojrzał na mnie z politowaniem i udzielił mi gwarancji, że nie zmarznę nawet przez chwilę, co, jak widzę, jest prawdą.
Podano do stołu! Niech chowają się steki z alg morskich czy smocze serca w sosie ze skrzydeł aniołów! Dwa dania mięsne, gdzie słodycz brała się za bary z ostrością, a ryż i ziemniaki wzbogacone sosem doprawionym przyprawami wcześniej mi chyba nie znanymi wydźwignęły naszą grupę na szczyty luksusu, z którego wolno, marmurowymi schodami polerowanymi na bieżąco strzępkami konwersacji zeszliśmy na plan porzuconej dyskusji o przedwojennej literaturze francuskiej, która ostatecznie ewoluowała - dyskusja, nie literatura - i zataczając szerokie kręgi dotarła do literatury mojej. a tej emerytowane Niemki inaczej liczące czas, niż pracownik biurowy fabryki zbrojeniowej wielce były ciekawe i niepocieszone, że zapoznać się z nią nie mogą ze względu na barierę językową. Nie mniej jednak z wielkim zainteresowaniem wysłuchały, co miałem im do powiedzenia i przez kilkanaście minut rościłem sobie prawa do ich uwagi, rosłem przed międzynarodowym audytorium (pojawiła się jeszcze emerytowana Francuzka z innej grupy), prężyłem się i wyginałem zarzucając publiczność potokiem słów o początkach mojej twórczości, następnie o tym, jak zaczęła się transformować i wikłać, aby obecnie i na pewien czas wejść w fazę spłaty długu, jaki zaciągnąłem podczas motocyklowej włóczęgi po Turcji, kraju, który po dziś noszę w swoim sercu. A odpłacam Turcji i gościnności, jaką tam znalazłem, łotrzykowskim cyklem powieściowym o Imperium Osmańskim: “Ferit: aga janczarów” - to jest reklama - do nabycia w każdej księgarni.     
Noc sunęła nad nami na kobiercu utkanym z tysiąca i jednej gwiazdy, a ja - na prośbę Niemek - opowiadałem o przygodach bohaterów ostatniej powieści: przybliżałem im sylwetkę małego polskiego chłopca całym sercem pragnącego zostać rycerzem, co było niemożliwe ze względu na niski stan, z jakiego się wywodził. Oraz o tym, w jaki sposób został on osmańskim oficerem wychowanym w seraju sułtana Murada, jednego z najznamienitszych władców dawnej Turcji. Z ciekawością chłonęły moją opowieść zarówno gwiazdy, jak szacowne, choć skromne audytorium, a słowa, jakich używałem idealnie pasowały do miejsca, w jakim się znajdowaliśmy: do piasku, namiotów, wielbłądów i wielkich turbanów zdobiących głowy naszych gospodarzy.
Później Julka zaczęła grać na gitarze i śpiewać, tak że wzruszyłem się do łez, bowiem jej dziewczęcy, ale jednocześnie dojrzały głos, słodki jak melon i szeroki jak akermański step rozlewał się kojącą falą po sercu i duszy.   
Aż wreszcie zaległem w namiocie, aby po krótkim śnie zostać wybudzonym na spektakl wstającego nad Erg Chebbi słońca…


To się nie dzieje naprawdę, pomyślałem
Atlas Wysoki… czytałem o jego szczytach, przeglądałem zdjęcia, jednak po raz kolejny zrozumiałem, że można czytać wiele i przypuszczać, ale wystarczy raz tylko podejrzeć z bliska, aby należycie ocenić.  
Z campingu miejskiego w Warzazat, gdzie popasłem się przez jedną noc w temperaturze bliskiej do tej, jaka towarzyszyła mi na Saharze, wyruszyłem wcześnie rano. Mimo iż do Marakeszu było zaledwie dwieście kilometrów, wiedziałem, że jechał będę przez góry wyższe niż Tatry, ale trochę mniejsze niż Alpy. Nie wiedziałem, że pięćdziesiąt procent drogi będzie w remoncie i uczyni z mojego przejazdu terenową przeprawę i że kufer boczny, jedyny, jaki mi pozostał odpadnie po kolizji z barierką, o którą… ale o tym za chwilę.
W miarę zapuszczania się na wysokość i postępowania serpentyn zdających wić się ku samemu niebu temperatura zmieniała się. Bardzo prędko błękitne niebo, jakie towarzyszyło mi od Warzazat zczarniało i zsiniało, a ledwiem zdążył wjechać w góry krople deszczu zagrały mi marsza na kasku i przez kilkanaście minut jechałem w ulewnym deszczu, który na szczęście przepadł równie szybko, jak się pojawił. Ponure chmury nie chciały jednak ustąpić i ze wszelkimi sposobami blokowały słońce, przez co surowe górskie szczyty z rzadka maźnięte zielenią roślinności jawiły się ponuro i groźnie. Podobnie, jak i wijąca się to w prawo, to w lewo asfaltowa ścieżka, po której bardzo wolno pięły się w górę ciężarówki, aby potem jeszcze wolniej opaść ku dolinom i tam ponownie rozpocząć marsz ku szczytom.
Czterdzieści kilometrów od trasy mojego przejazdu piętrzył się najwyższy szczyt marokańskiego Atlasu, Dżabal Tukbal liczący sobie 4167 m.n.p.m., kuszący śmiałków z całego świata, którym marzą się szczyty większe, łącznie z najwyższymi.
Szczytem były też remonty dróg, ciągnące się całymi kilometrami oraz trasy alternatywne przygotowane dla każdego rodzaju pojazdu z wyjątkiem motocykli sklasyfikowanych przez producentów, jako szosowo-turystyczne. Lżyłem w duchu potwornymi słowami dziury, w jakich się zapadałem, kamienie, po których musiałem się turlać oraz wodę stojącą zdradziecko w koleinach...
I to właśnie na jednej z remontowanych dróg, wysoko, wysoko w górze zapragnąłem wyforsować się na czele peletonu samochodów sunących za blokującą możliwość jakiegokolwiek manewru ciężarówką, a pomóc mi w tym miała wstęga szutru. Objaździk nie był jeszcze przygotowany dla ruchu, co poświadczały rozstawione barierki uniemożliwiające przejazd samochodom. Ale przecież ja nie jadę, samochodem, pomyślałem i postanowiłem skrócić sobie drogę, obliczając, że dzięki skorzystaniu ze skrótu wyminę peleton z ciężarówką na czele i z dumą przystroję się w koszulkę lidera. I znów przemówiła fizyka: potwierdził ją hałas, który dobiegł mnie z tyłu. Za plecami ujrzałem kufer otworzony na skutek uderzenia i swoje rzeczy walające się po ziemi. Zatrzymałem się klnąc szpetnie i ledwo doszedłem do zguby już obok mnie pojawił się niewiadomo skąd przybyły mężczyzna w średnim wieku z dwoma kamieniami, które jego zdaniem warte były zakupu i niemal każdej ceny. Grzecznie odprawiłem intruza, myśląc, że kamienie kupię wyłącznie wtedy, kiedy będę chciał zawiązać je u szyi i zawierzyć się nurtom jakiegoś wodnego oczka.
Straciwszy płytę montażową kufra znów musiałem wykazać się inicjatywą i dosztukować bagaż do stelaża w czym wielce pomocna okazała się linka mocującą, jaką otrzymałem w Tangerze od uczynnych Rumunów, którzy pojawiają się jeszcze w tej opowieści, kiedy dojdzie ona do ziemi włoskiej, skąd do Polski było bliżej niż z pięknych gór Atlas.  
Wysoko w górach napotkałem Polkę zwiedzającą Maroko wspólnie z austriackim mężem. Od niego dowiedziałem się, że od czasu jego ostatniej tu wizyty pozmieniało się wiele, jeśli nie wszystko.
- Dwadzieścia lat temu, kiedy zatrzymałeś się na postój, natychmiast obskakiwała cię chmara dzieci i wyciągając dłonie żądała, aby napełnić je dirhamami. Jeśli nie spełniłeś ich woli w ruch nierzadko szły kamienie, na przyjęcie których karoseria samochodu nie jest przygotowana. Tak, dziś jest tu inaczej - zakończył Austriak w czym nie do końca przyznałem mu rację w czym wielce pomogły mi doświadczenia z natarczywością i nachalnością marokańską, która zbrzydła mi na tyle, że w połowie pobytu nie miałem już ochoty na zwiedzanie medyn i dużych miast. Ani nawet małych, bo tam jeszcze trudniej było się zgubić, a wszechwidzące oczy naganiaczy, naciągaczy i najróżniejszych krętaczy bez trudu lokalizowały ofiarę i osaczając ją to z prawa, to z lewa próbowały wymusić zaoptrzebowanie na swoje nie zawsze pierwszej jakości usługi.
Zmęczony zjeżdżałem z wysokości w doliny i wciąż natrafiając na roboty drogowe, toczyłem się niespiesznie dalej za plecami zostawiając okazałe szczyty i płytę montażową kufra, która być może leży na poboczu do dziś, a niejeden górski sprzedawca kamieni próbuje sprzedać ją w promocyjnej cenie turystom, jakich w Atlasie póki co nie brakuje.  


Chcesz coś zapalić? Nie widzę problemu, wyszeptał właściciel campingu w Casablance
W Casablance znalazłem się wczesnym popołudniem i od razu wpakowałem się w korek tak szczelny, że nie dało się go przebić nawet motocyklem. Pozbawiony nawigacji pamiętałem z mapy, że camping, na którym planowałem popas znajduje się niemal nad samym morzem, kilkanaście kilometrów od ścisłego centrum miasta, którego nazwa uwieczniona została na jednym z filmów. Zatrzymałem się przy biurowcu wielkiej koreańskiej korporacji pozwalającej kciukom przesuwać się po ekranach smartfonów, słusznie licząc, że nikt tu nie zażąda ode mnie opłaty za udzieloną informację, a nieoficjalni przewodnicy ostatni raz widziani tu byli wiele lat wcześniej. Miałem szczęście. Pierwszy zapytany mówił po angielsku i udzielił mi wyczerpującej informacji odnośnie campingu, a była ona tak skomplikowana, że niewiele z niej zrozumiałem, bowiem mnogość zakrętów w prawo i w lewo, o których zostałem poinformowany wprawiłaby w zadumę nawet analityków giełdowych. Widząc tępy wyraz jaskrawo malujący się na mojej twarzy Marokańczyk powiedział, żebym pojechał za nim, co z wielką chęcią uczyniłem. Przez kilkanaście minut prowadzony byłem w szczytowym ruchu ulicznym przez ogromne miasto, aby finalnie wypaść z niego na drogę prowadzącą prościutko do campingu znajdującego się w miejscowości Dar Bouaaza. Podziękowałem serdecznie za udzieloną pomoc i poświęcony czas. Ruszyłem dalej.
Właścicielem skrawka terenu oferującego lokalnym i zagranicznym gościom możliwość rozstawienia namiotu, bądź campera był w średnim wieku mężczyzna, który już na wstępie udzielił mi cennych informacji, gdzie będę mógł zakupić pyszne piwko Flag Special oraz zniżając głos do szeptu oznajmił, że gdybym przypadkiem chciał coś sobie zapalić, on może mi w tym pomóc, gdyż znalazł się on tu z woli Jedynego Boga, aby pomagać turystom, aby z kolei oni wsparli jego konto bankowe.
Zgodnie ze wskazówkami zajechałem do niewielkiego sklepiku zaopatrzonego w niemiłe Allahowi napoje sprzedawane przez trzech doszczętnie upalonych Marokańczyków, którym haszysz tak bardzo musiał pokrzyżować zwoje mózgowe, że na moje prośbę o zakup piwka, jeden z nich postawił przede mną kieliszek wódki. Nie zamierzałem jednak przystąpić do degustacji. Po pierwsze: oferowany on był przez oderwanych od prozy życia ekspedientów, po drugie: nie znałem jego ceny, a że byłem w Maroku, wiedziałem już, że musi być ona znana oferentom przypomnijmy: przebywającym w okolicach co najmniej Drogi Mlecznej i że może być ona znaczne wyższa od tej, za jaką zazwyczaj kupuje się pięćdziesiąt gram wysokoprocentowego alkoholu. O ile było to pięćdziesiąt, bo z pewnością było to zaledwie trzydzieści, a raczej dwadzieścia udające pięćdziesiąt, bądź sto.    
Dziękując grzecznie odmówiłem poczęstunku i przypomniałem, że prosiłem o piwo, którego smak i aromat także w wersji marokańskiej odpowiada moim kubkom smakowym. Sprzedawcy zdawali się nie rozumieć, o co proszę, mimo iż lodówki załadowane mieli przedmiotem mojego zainteresowania. Poprosiłem po raz trzeci i tym razem prośba została spełniona, a cena, jaką usłyszałem za dwa piwka zmroziła mi serce i stawy kolanowe, które chwilę później ugięły się pode mną i gdybym nie oparł się o ladę, byłbym upadł i kto wie, jak skończyłaby się krótka wizyta w sklepie monopolowym. Wziąłem się jednak w garść, zagrałem ostro i mówiąc cenę możliwie najniższą, zacząłem się targować, aż w końcu wytargowałem swoje i odszedłem, aby skonsumować nabyte dobra.

Casablanca. Meczet Hassana II
W Casablance też - szkoda, że tak późno, ale wcześniej po prostu nie było to możliwe - nabyłem niedrogi smartfon we francuskim hipermarkecie i dzięki uprzejmości sprzedawcy, który udostępnił mi pakiet danych skonfigurowałem telefon i ponownie, po kilku dniach milczenia, nawiązałem kontakt ze światem, choć nie byłem pewny czy jest mi to niezbędne do dobrego samopoczucia.  
A później...


Ależ tu niezwykle, wyszeptałem
Przekrzykują się przez szczekaczki sprzedawcy fig i oliwek, porykują osiołki, przekomarzają się kupcy z klientami, podkradają smarki słodkości ze stoisk...
Używane buty, odzież, bielizna, wózki i rowerki dziecięce, sprzęt rtv i agd oraz turystyczny, a także wszystko, co tylko zdołał człowiek zachodu wyprodukować, przetrawić i pozostawić w wyselekcjonowanych miejscach miast zachodniej Europy, skąd przedsiębiorczy Marokańczycy transportują porzucone dobra do swoich samochodów, a następnie przy użyciu wszelkich dostępnych metod, o jakim nie śniło się pracownikom polskiej inspekcji drogowej pakują je do środka. I nie zapominają, że dach samochodu to konstrukcja na której bagaż piąć się może w górę na czasami niemal dwa metry. I nie przejmują się faktem, że podczas kontroli granicznej celnik może zażądać, aby opadły siatki, sznury i druty podtrzymujące bagaż na dachu i ukazało się wszystko to, co zostało wymienione wyżej, a bez czego Europa z ufnością wpatrzona w centra handlowe bez problemu może się obejść.      
A obok tego: kury zarzynane “na żywo”, a następnie pakowane do garów z wrzącą wodą i pozbawiane pierza, osiołki sprzedawane zawsze z żalem i bólem w sercu - wciąż popularny środek transportu w Maroku, stosy mąki, ziaren wszelakich ułożone na ziemi na wielkich płótnach, oliwki, figi, daktyle, arbuzy, pieczywo, garkuchnie, operatorzy baniek mydlanych, zegarmistrzowie, szewcy, mechanicy samochodowi i motocyklowi zajęci dłubaniem w sprzętach wpisanych w ich profesję, skutery, rowery, aparaty fotograficzne, drobiazgi użytkowe oraz całe stosy słodkości, z których latające tam i nazad dzieciaki próbują uszczknąć coś bez uiszczenia stosownej opłaty. Najczęściej jednak czujne oko sprzedawcy dostrzega nielegalną postawę, a na zwinnych dłoniach urwisów ląduje uderzenie wielkiej drewnianej łyżki, jakby do tego celu stworzonej.
Spacerowałem po olbrzymim suku przez ponad trzy godziny i miałem wrażenie, że nie tu i teraz spaceruję, lecz tam i wtedy, przez co rozumiałem wieki dawne, kiedy najsłynniejsi nawet perscy bajarze i bizantyjscy poeci nie ośmielili się wysnuć zalążka przypuszczenia sugerującego, że w przyszłości najważniejszym organem ciała będzie kciuk.  

Dar Bouaaza. Ocean Atlantycki
A kiedy zmęczył mnie gwar bazaru, szedłem dwa kilometry w kierunku zachodnim i pozwoliłem Oceanu Atlantyckiego sprawnie organizować się w wielkie fale tak bardzo sprzyjające surferom całego świata, którzy i w Casablance mają swoją bazę. I znów wracałem na suk, aby w niespotykanym w Polsce hałasie zatracić się i zapomnieć o wszystkim.  


Ale mi się chce padać, oznajmił deszcz. I spadł
Ostatni dzień w Tangerze spędziłem na spacerach wzdłuż morza, wzdychaniu za minionymi dniami oraz zmaganiu się ze skutkami obfitego deszczu, jaki poczynił niemałe spustoszenie wśród nielicznych namiotów na Campingu Miramonte, gdzie w Ahmedzie, jednym z pracowników, znalazłem wspaniałego rozmówcę, który nie żądając niczego w zamian przybliżył mi troszkę Maroka, o jakim chciałem usłyszeć.

Camping w Tangerze po deszczu
Przede wszystkim jednak z estymą wypowiadał się o aktualnie panującym królu Muhammadzie VI, który - w przeciwieństwie do ojca swego, Hassana II - pamiętał, że piękne portowe miasto Tanger z dumą przynależy do Królestwa Maroka i że warto uczynić coś, aby podnieść standard życia jego mieszkańców.
- Najprościej mówiąc Hassan zrobił dla nas niewiele - powiedział Ahmed - ale za to syn jego zbudował dwa centra handlowe i piękną nadmorską promenadę, co na trwałe odmieniło oblicze miasta.


Spacerowałem zatem promenadą przydającą blasku imieniu aktualnie panującego władcy i przy okazji jednego z najbogatszych mieszkańców Niebieskiej Planety wysoko cenionej nie tylko przez producentów broni. Byłem smutny: żal było pozostawionych za plecami widoków. Tęskno było za emocjami wyzwolonymi podróżą i wszystkim, co w sobie niosła…


- Witaj, mój przyjacielu. Nie wiem czy wiesz, ale właśnie przechodzisz obok schodów prowadzących prosto do medyny - w moje rozważania wdarł się wesoły głos nieoficjalnego przewodnika - a to dobrze się składa, gdyż znam medynę najlepiej w Tangerze i mogę ci ją pokazać od każdej strony, a gdybyś przypadkiem chciał coś sobie zapalić...
- Dziękuję, widziałem już medynę - skłamałem.
- Wspaniale, mój przyjacielu. Wspaniale! Ale jestem pewny, że nie widziałeś jej, tak jak należy ją widzieć i patrzyłeś na nią w sposób daleki od doskonałości. Dlatego też powinieneś iść za mną i jeszcze raz zobaczyć to, czego z pewnością nie udało ci się zobaczyć. Doprawdy, mój przyjacielu, pokażę ci ją, tak, że pamiętał będziesz o niej nawet za dwadzieścia lat, masz moją gwarancję.


Podziękowałem za jego usługi dwadzieścia kilka razy, lecz dopiero za trzydziestym pozbyłem się “tour operatora”, aby po chwili stanąć przed kolejnym i kolejnym, a końca ich nie było widać, ni słychać, tak jak to zazwyczaj dzieje się, kiedy turysta, a zwłaszcza indywidualny przechodzi obok medyny. Uciekłem zatem od “moich przyjaciół” i bacząc, bym kroki swe stawiał w rozsądnej odległości od murów starego miasta, pozwoliłem morskim falom cieszyć oczy, a niebu transportować chmury tworzące fantazyjne wzory rysujące się nad miastem.  
Nie obejrzałem się nawet, a już jechałem przez nowoczesne centrum Tangeru, gdzie przepych wodził się za nos z rozmachem, a kasyna i hotele z powodzeniem mogłyby stanąć gdzieś w Las Vegas, a miejscowi natychmiast uznaliby je za swoje. Sunąłem dalej drogą N16 wijącą się wśród Gór Rif asfaltową wstęgą, wciąż nie mogąc uwierzyć, że już niebawem przestanę być beztroskim turystą, a stanę się podatnikiem, dłużnikiem, płatnikiem, ubezpieczonym, ubezpieczającym, nabywcą, konsumentem - mikroskopijną częścią bezlitosnej machiny rzeczywistości, gdzie mało jest miejsca na piękne widoczki i jazdę wielbłądem.    
Godzinę później znalazłem się w porcie Tanger Med, a tam - podobnie jak w Genui - ustawiłem się za Jankiem i Ewą i bacznie rozglądałem się za Rumunami, którzy płynąć mieli w tym samym terminie. Pierwsza wymiana wrażeń świadczyła, że podróż zaliczyć można do bardzo udanych, co potwierdzała ogolona na łyso głowa Janka. Jeszcze w Genui zapowiadał, że włosów pozbędzie się w Marakeszu dla upamiętnienia podróży i przydania jej nowej wartości.  

Port Tanger Med. Janek i Ewa
Rumuni nadjechali chwilę później i całym sobą potwierdzili zadowolenie, mimo zderzenia, jakiemu uległ Transalp jednego z nich, który od tyłu skasowany został na rondzie przez - żeby było ciekawiej - widzącego na jedno oko Araba. Na szczęście udało się doprowadzić motocykl do stanu jezdnego w warsztacie w Zagorze, a podróż mogła być kontynuowana.    

Fantastic. Garaż C. Pożegnalne zdjęcie z Jankiem
Po zakupach w sklepie wolnocłowym i zaparkowaniu motocykla w garażu C zainstalowałem się w sali sypialnej “Raffaelo”, gdzie na podłodze pod fotelami uwiłem sobie gniazdko na karimacie i śpiworze, a następnie wyległem na pokład nacieszyć się resztkami afrykańskiego słońca i pozwolić piwku Casablancka odrobinę przytępić zmysły.

Wenecję nocą zapamiętam na zawsze, pomyślałem
Aż wreszcie przyszedł dzień - chylący się zresztą ku końcowi - kiedy dobiliśmy do italskiej ziemi i po krótkich formalnościach, podczas których po raz ostatni oglądałem swój paszport, powzięliśmy wraz z Rumunami decyzję o rajdzie do Werony, aby w jej północnej części zatrzymać się na popas na campingu. Do pokonania mieliśmy 260 km drogami krajowymi i nie namyślając się długo, podjęliśmy wyzwanie mimo iż wskazówkom zegara bliżej było do dwudziestej niż dziewiętnastej. Kiedy w okolicach godziny dwudziestej trzeciej zameldowaliśmy się w Cremonie po przejechaniu 160 km, pojęliśmy, że najlepiej będzie posilić się pizzą i dalej kontynuować przelot w stronę Wenecji, za którą mieliśmy się rozstać: ja kierowałem się przez Udine do włosko-austriackiej granicy, koledzy z Bukaresztu zaś przemieścić się zamierzali w stronę Triestu, gdzie zaplanowali popas z odpowiednią dawką kawy i coli.
Wyludnione ulice mniejszych i większych miasteczek. Kobiety najlżejszych obyczajów dopominające się atencji kierowców tirów. Wyzamykane na cztery spusty stacje benzynowe z automatami zakupowymi. Zapach nawozu dystrybuujący się przez rześkie, nocne powietrze.
Rozgwieżdżone niebo zapowiadające przyjazny motocyklowej podróży dzień. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu: my na drodze, księżyc i gwiazdy nad nami i uśpiony świat wokół. Sielankę tą musiał zakłócić jednak incydent, do jakiego doszło najpewniej na ostatniej stacji benzynowej, na jakiej zatrzymaliśmy się przed rozstaniem.
To tam musiałem zgubić saszetkę od lat towarzyszącą mi w podróżach, która zawsze przewieszona przez ramię spełniała znakomicie rolę podręcznego bagażu na tysiąc i jedną rzecz.
A były w niej latarka, dwa scyzoryki i cała masa drobiazgów plus paszport oraz aparat fotograficzny, przy pomocy którego udokumentowałem Maroko, takie jakie chciałem zapamiętać z jazdą na wielbłądzie na czele.    
Zmęczony nocnym rajdem za późno, bo przed granicą włosko-austriacką, zorientowałem się o zagubieniu bagażu i była to chyba najboleśniejsza chwila w podróży: żal mi było nie tylko setek zdjęć, ale i posiadającego jeszcze roczną ważność paszportu, gdzie przez lata nagromadziło się wiele pieczątek i wiz, w tym najokazalsza: turecka oraz saszetki, która przejechała za mną wiele tysięcy kilometrów i w planie miała przejechać drugie, a może i nawet czwarte tyle.
Po krótkiej, godzinnej drzemce na parkingu wjechałem na autostradę i dziękując marokańskiemu Bogu za błękitne niebo skierowałem się na Wiedeń, skąd do Krakowa jest już niedaleko, o czym wiedziano także pamiętnego roku 1683, kiedy to dwie siły starły się ze sobą, aby z konfrontacji tej - jak to zazwyczaj bywa - jedna wyjść mogła zwycięsko.  
Po dwudziestu czterech godzinach ciągłej jazdy pokonałem bez większych przygód tysiąc pięćset kilometrów, jakie przed laty przyroda i historia wyznaczyła między Krakowem i Genuą.
W domu popijając pyszne polskie piwko, wzdychałem za utraconym czasem uchwyconym na przepadłych zdjęciach, wyrażając nadzieję, że może ktoś znajdzie zgubę i odeśle, bo przecież tani aparacik kompaktowy i zastrzeżony paszport dla przeciętnego Italczyka nie przedstawiają większej, żeby nie powiedzieć: żadnej wartości.  
I zacząłem planować podróż kolejną...    


* Ciekawe, że mieszkańcy każdego kraju, jaki udało mi się odwiedzić zwykli są w obliczu cudzoziemców z dumą mówić o tradycyjnej gościnności swojego narodu. I tak spotkałem się z tradycyjną gościnnością turecką, cypryjską, grecką, italską, itd.