piątek, 22 grudnia 2017

"Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi" (2017) - tańczący z gwiazdami


Po dwóch latach oczekiwania ciężko bez emocji napisać o kolejnym epizodzie “Gwiezdnych Wojen” zwłaszcza, jeśli wychowało się na tym obrazie, podglądając go niezliczoną ilość razy w dziś nie istniejących już kinach. Jedno jest pewne: opracowana w Lucasowskich "laboratoriach" w  roku 1977 i kontynuowana dalej w latach 1980-83 scenariuszowa formuła została pomyślnie adaptowana i zaszczepiona w nowej erze ekranów dotykowych i portali społecznościowych. “Ostatni Jedi”, podobnie jak druga część tzw. starej trylogii ma w sobie zarówno sporą dawkę mroku, jak i akcji mogącej z powodzeniem ożywić bohaterów “Walking Dead”. Czy coś zatem nie wyszło? Nie. Wszystko jest na swoim miejscu.


Kontynuowany z rozmachem i w tempie chyba jeszcze większym spadkobierca idei “Przebudzenia Mocy” przenosi widzów do czasu i miejsc, gdzie zakończyła się ostatnia przygoda i pomyślnie rozwija porzucone dwa lata temu wątki, przy czym warto nadmienić, że wszystkie są tak samo ważne: nierozerwalnie ze sobą związane prowadzą do finału, choć warto pamiętać, że Wielki Finał zaplanowano na kolejną część gwiezdnej sagi.  
A zatem - jak się rzekło - Rey kontynuuje swoją misję na wyspie, gdzie schronienie znalazł sterany i chyba trochę rozczarowany życiem oraz ścieżką rycerza Jedi Luke Skywalker, Finn, Poe Dameron i reszta rebeliantów mierzą się w nierównej walce z Nowym Porządkiem zarządzanym przez postać odrobinę niejasną i ostatecznie rozczarowującą - Snoke’a.


Z zawrotną prędkością przenosi się widownia z jednej areny wydarzeń na drugą, a za każdym razem miażdżona jest lawiną wydarzeń, która nie zwalnia ani przez chwilę. Na jej fali znalazło się także miejsce na pojawienie się indywiduum zwanego DJ-em, w którego rolę wcielił się popisowo Benicio del Toro - szkoda, że tylko przez kilka minut.   
Podobnie, jak w “Imperium Kontratakuje” “Ostatni Jedi” rozsadza konflikt Ciemnej i Jasnej Strony i choć może nie jest on tak wyrazisty i dramaturgicznie kompletny, jak w scenariuszu z lat osiemdziesiątych, to zadowolić może niemal wszystkich tzw. prawdziwych fanów serii, o których coś tu się jeszcze wspomni. Wielka w tym zasługa Kylo Rena - z pewnością zmierzył się z krytyczną pulpą, jaka obsiadła go po “Przebudzeniu Mocy” i biorąc sobie do serca rady wszystkich internetowych anonimowych “życzliwych” stał się twardszy, mroczniejszy i bardziej wyrazisty niż w epizodzie siódmym.


Wysoko postawiona przez J.J. Abramsa poprzeczka została z gracją przeskoczona przez Riana Johnsona, kontynuatora jego zamysłów i dzieła, co w pełni powinno usatysfakcjonować tzw. szerszą widownię, bo - jak słychać z tej czy tamtej strony - tzw. prawdziwi fani serii mają wiele powodów do narzekań, co z pewnością zaowocuje licznymi konwentami, gdzie przebrani za Lordów Vaderów organizować będą panele dyskusyjne, a potem pić piwo, wino, czy co tam będzie pod ręką. W tym samym czasie J.J. Abrams przemieniać będzie w obraz scenariusz “dziewąteczki”, którego współautorem - podobnie, jak “Przebudzenia Mocy” - ma być Lawrence Kasdan, współtwórca scenariuszy “Imperium Kontratakuje” i “Powrotu Jedi”.