wtorek, 21 lutego 2017

"Zderzenie" (2016) - raz kozie gniew

W Egipcie roku 2011 starły się siły, które zetrzeć się musiały i jak bardzo prędko się okazało, moce kłębiące się w państwie piramid nie powiedziały ostatniego słowa. Uśpione na dwa lata zmartwychwstały i zwarły się ze zdwojoną mocą, reprezentując w swojej złowrogiej istocie to, co świat zna już od tysiącleci - walczących i zwalczających. Ale dość polityki.


Pięć lat po tym, jak kairski Majdan at-Tahir pomieścić musiał pięć milionów protestujących egipski reżyser Mahamad Diab, autor filmu “678” (2010) opowiadającego o poważnym w Egipcie problemie seksualnego molestowania kobiet, po raz drugi postanowił stanąć za kamerą i scenariusz napisany wspólnie z Khaledem Diabem przemienił na ruchome obrazy: przejmujące i żywe, ale też porażające i martwe, które dziennikarze z pewnością nazwali by “nie pozwalającymi zachować obojętności”, “domagającymi się głębszego dyskursu w przestrzeni publicznej”, itd.  


Fabuła filmu w swojej prostocie zdaje się wyrażać najgłębsze idee, nie zapominając także przy całej swojej śmiertelnej powadze o rozładowującym napięcie poczuciu humoru, a także - wszak to film kontrastów - zagęszczającym nastrój stopniowaniu lęku, którego nie da się nazwać inaczej, jak klaustrofobicznym.  


Oto bowiem kilkanaście osób reprezentujących odmienne światopoglądy zamkniętych zostaje przez upaprane w ostrą robotę wojsko w więziennej furgonetce, z której podglądać mogą dosłownie eksplodującą rzeczywistość. Widział już świat ten rodzaj uwięzienia wiele razy: filmowano go i opisywano być może ku przestrodze, jednak człowiek nie nawykł wyciągać lekcji z przeszłości: żyjąc tym, co teraz, rozpaczliwie próbuje sobie wmówić, że może wywalczyć sobie lepszą przyszłość.


A furgonetka jedzie. Za oknami noc przeplata się z dniem. Strzały karabinowe z przecinającymi upalne powietrze kamieniami. Krzyki manifestujących z wrzaskami wściekłości protestujących przeciw manifestacjom. Widział już Egipt takie rewolucje. Zwłaszcza tę jedną: w starożytności, za panowania XVIII dynastii, kiedy to faraon Amenhotep przybierając imię Echnatona zamiast wiary w wielu bogów, wprowadził kult Atona, co ostatecznie doprowadziło do wielkiego społecznego wrzenia i upadku władcy. Czy zresztą rewolucje kiedykolwiek wyglądały inaczej?      


Przejmujący film Diaba opowiada o granicach, jakie chyba tylko człowiek, zwierzę inteligentne potrafi stworzyć, aby samemu je przekroczyć na wiele różnych sposobów. W egipskim obrazie granicami tymi są jednocześnie ciasne ściany ciężarówki, ale i też hermetyczność poglądów nie pozwalająca szerzej spojrzeć na rzeczywistość i dostrzec, że kipi ona różnorodnością, której nie sposób zmienić, czy wyplenić. To ona bowiem napędza świat, nawet jeśli padają przy tym strzały, od których giną ludzie w danych okolicznościach winni, bądź niewinni.   

wtorek, 7 lutego 2017

"Patriots Day" (2016) - z biegu powstali

15 kwietnia 2013 dwaj młodzi ludzie wypowiedzieli wojnę mieszkańcom Bostonu zgromadzonym przy mecie corocznego maratonu i przeprowadzając zamach przy użyciu dwóch bomb dostarczyli służbom specjalnym mnóstwo pracy, twórcom zaś źródła inspiracji. Przy pomocy kamery krwawe wydarzenia przedstawił Peter Berg, który kilka miesięcy wcześniej mierzył się z wodami Zatoki Meksykańskiej, gdzie realizował inną opowieść o równie dramatycznych wydarzeniach (“Deepwater Horizon”).  


Na wstępie buduje Berg w “Patriots Day” obraz Ameryki idealnej, zjednoczonej i silnej, z nieodłącznymi “proszę”, “dziękuję” i “kocham cię” na ustach. Jest w tym sporo hipokryzji, nie dlatego, że chodzi o społeczeństwo amerykańskie, lecz o człowieka, jako takiego, który oprócz przywołanych zwrotów grzecznościowych opanował do perfekcji ich przeciwieństwo w filmie zarezerwowane wyłącznie dla bohaterów negatywnych.


Zrozumieć można, że pomnikowe dzieło - bo taki jest bezdyskusyjnie “Patriots Day” - wolne powinno być od odcieni szarości, że zło musi być czarne, dobro białe, a wszyscy pozytywni bohaterowie kochać się muszą, wspierać, każdym kroku częstować dobrym słowem i pączkami oraz wierzyć, że bogowie pozwolą śnić sen nazywany amerykańskim. Dlatego tak bardzo brakuje w produkcjach tego typu pełniejszego przedstawienia mrocznej strony ekranu, bardziej wnikliwych portretów psychologicznych “wrednych drani” wymykających się poza schematy stworzone przez Hollywood. Terrorysta w ujęciu amerykańskich filmowców - zwłaszcza w realizacjach niekoniecznie ambitnych - to nierzadko emocjonalnie rozstrojony idealista oskarżający USA o szatańską rolę na kartach dziejów istot myślących.
A zatem mamy piękny Boston, tysiące uczestników ponad czterdziesto kilometrowego biegu i tyleż samo widzów: policjanci jedzą pączki, żony policjantów także, szczęśliwi maratończycy cieszący się ze zrzucanych kaloriii, widzowie martwiący się ich nadmiarem. Wolność, równość i braterstwo, chciałoby się powiedzieć. Nie do końca jednak.    


Nagle bowiem w ten cukrowy wizerunek wdziera się łyżka dziegciu reprezentowana przez dwóch braci, których ideologia mówiąc najprościej: radykalna, popycha ich do dokonania czynu, którego reperkusje śledzić mogli mieszkańcy świata przy pomocy jak zawsze usłużnych, gotowych na wszystko i chętnie eksponujących dramaty i ludzkie cierpienie mediów. Bum!
“Patriots Day” opowiada nie tyle o samym zamachu i jego autorach, co o żmudnym dochodzeniu i szczęśliwych zbiegach okoliczności, dzięki którym świat cały zobaczyć mógł najpierw zdjęcia podejrzanych przechwycone z miejskiego monitoringu, później zaś dowiedzieć się o zatrzymaniu sprawców zamachu, a po obejrzeniu filmu zrozumieć, że“Patriots Day” to świetny obraz wyreżyserowany przez twórcę, który jak mało kto potrafi dramatyzować i budować napięcie.