poniedziałek, 1 września 2014

"Śmierć Samuraja" ( 2011) - potęga remake'u*

„Można żyć, kiedy żyć się godzi, i umrzeć, kiedy umrzeć trzeba", wg tej zasady postępowali w dawnej Japonii samurajowie, dla których honor, tuż po wierności, był główną wartością wyznawaną w sposób bezwzględny i niepodlegający dyskusji. 
Życie nie jest czarno-białe, taką maksymą kierował się podczas realizacji "Śmierci Samuraja" Takeshi Mike, pozwalając odnieść wrażenie, że dzięki niej zawalczył z etosem niewzruszonego wojownika lojalnie wypełniającego polecenia szoguna, poddał w wątpliwość kodeks bushido oraz podkreślił, że kwestie honorowe w pewnych momentach życia mogą ustąpić miejsca innym, równie ważnym kwestiom. 
Kluczową sceną wprowadzającą widza w film jest seppuku popełniane przez Motome. W rytuale tym nie byłoby nic dziwnego, gdyby samuraj nie próbował dopełnić swojego losu drewnianym ostrzem tantô, podczas gdy zazwyczaj to metal sztyletu wnikał we wnętrzności i rozrywał je najlepiej jednym precyzyjnym pociągnięciem z lewa na prawo.
Zaledwie kilka godzin przed swoją śmiercią pojawił się Motome w domu pana Kageyu i przedstawiając się, jako ubogi samuraj nie godzący się z biedą hańbiącą jego stan, poprosił o udostępnienie dziedzińca, aby tam mógł zakończyć swój żywot w sposób honorowy, przynosząc przy okazji zaszczyt domu pana Kageyu.
Niedługo potem progi domu, w którym skonał Motome przekracza Hansiro i pewnym głosem artykułuje pragnienie dokonania żywota na podobno gościnnym dziedzińcu wielkiego możnego. I tak oto rozpoczyna się opowieść w opowieści… 
W japońskim dramacie, którego nie potrafię nazwać inaczej jak majstersztykiem, wspomniany już dziedziniec staje się trampoliną do skoku w przeszłość i prześledzenia w istocie nieskomplikowanego losu Motome i Hansiro wypełnionego tym wszystkim, czym los zazwyczaj bywa wypełniony: próbami wytrwania do kolejnej i mocno wyczekiwanej wiosny.
Okrucieństwo Takeshi Mike – reżysera znanego z zamiłowania do drastyczności, o czym przekonać się można m.in. w takich filmach jak Gra wstępna (1999) czy Ichi Zabójca (2001) – nie polega tylko na dosłownym epatowaniu przemocą, choć w jego twórczości jest ona wszechobecna: okrucieństwo wydaje się być perfidniejszego sortu, jest bowiem emocjonalne, a przed takim trudno się zazwyczaj obronić. 
Japoński reżyser w swoim filmowym opowiadaniu historii potrafi zabrnąć w te rejony serca i ducha, o których istnieniu pojęcia nie mają inni magicy od ruchomych obrazów, a kiedy już tam się znajdzie, rozmach jego opowieści, jej głębia, wywołują to, co najlepsze dzieła tej dziwnej planety: dreszcze oraz irracjonalne przeczucie, że sceny stające przed oczami w istocie bardzo bliskie są prawdy, nie tej jednak z kolorowej gazety czy roześmianego programu, lecz przesiąkniętej smutkiem, tak jak tylko prawda potrafi być przesiąknięta.  
*Film jest remake'em filmu Masakiego Kobayashiego "Harakiri" z 1962 roku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz