piątek, 6 marca 2015

"Śmieć" (2014) - przypowieść o mannie z nieba

Brazylia - podobnie jak wiele państw na świecie - słynie z kontrastów. Mogący pozwolić sobie na luksus mieszkania przy pięknych plażach prawdopodobnie podglądają życie biedoty wyłącznie przy okazji gorących produkcji w stylu “Miasta Boga” czy “Elitarnych”. Z kolei borykający się z brakiem środków reprezentanci najniższych warstw modelowo rozwarstwionego społeczeństwa, marzą o życiu pełnym kolorów, o pięknych rezydencjach i nieograniczonych możliwościach. Istnieją obok siebie, lecz bez wzajemności.
Czasem jednak te dwa światy muszą stawić sobie czoła.
W takich chwilach najczęściej za kamerę łapie Stephen Daldry (reżyser niezapomnianych “Godzin” i “Billy’ego Elliota”) i przy pomocy swojej wrażliwości próbuje opowiedzieć historię o zmaganiach biedy ze zdemoralizowanym i zorganizowanym bogactwem. Nierzadko o charakterze zbrojnym.


Kluczem do filmowej historii jest portfel należący do asystenta skorumpowanego kongresmena, który zostaje odnaleziony na wysypisku śmieci przez trójkę pracujących tam dzieciaków: Raphaela (Rickson Tevez), Rato (Gabriel Weinstein) i Gardo (Edurardo Louis). Nie mają pojęcia nieszczęsne pędraki, że oprócz kilkuset reali skryte są tam tajemnice, nad którymi unosi się widmo cierpienia, a najpewniej nieuchronnej śmierci.


Tymczasem policja wpada na trop dzieciaków, które krok po kroku - przy pomocy księdza (Martin Sheen) oraz pracującej przy kościele wolontariuszki (Rooney Mara) - próbują rozwiązać zagadkę portfela Jose Angelo (Wagner Moura).
Podpatrując życie początkowo slamsów, a później brazylijskiej faweli niewesołe myśli przyplątują się jakby na zawołanie i w najbardziej jaskrawy sposób przypominają o niesprawiedliwości, jaka zdaje się rządzić światem. Przypomniany zostaje odwieczny porządek wielu społeczeństw, gdzie istnieją uprzywilejowani z urodzenia, oraz urodzeni biedni myślący, że przywilej to nieznany im rodzaj słodyczy, lub nowa nazwa hurtowo dystrybuowanych narkotyków.


Nie nawołuje jednak w “Śmieciu” angielski reżyser do rewolucji. Nie zwraca się z apelem do biedoty, aby powstała i ruszyła odebrać bogatym mienie, czyniąc tym samym świat bardziej sprawiedliwym. Mówi jednak głośno i wyraźnie to, co każdy rewolucjonista chciałby usłyszeć. Opowiada o sprawiedliwości, a właściwie: Sprawiedliwości oraz o tym, że powinno się dochodzić jej bez względu na koszty, choć należy pamiętać, że w trwającym kilkadziesiąt minut filmie jest to znacznie łatwiejsze niż w prawdziwym życiu.


Przede wszystkim jednak przy pomocy mocno wyidealizowanej opowiastki próbuje Daldry zwrócić uwagą na problem korupcji na najwyższych szczytach brazylijskiej władzy, której apogeum - jak informowały media całego świata - przypadło podczas organizacji Mundialu 2014.
Co znamienne, nie przekreśla Daldry - aż tak wielkim idealistą nie jest - istnienia faweli czy slamsów, lecz jednoznacznie daje do zrozumienia, że pewne problemy (korupcja) na pewnym poziomie (polityka) powinny być znacznie pewniej (przez nieskorumpowaną policję) rozwiązywane, tak aby Sprawiedliwość mogła zatriumfować nie tylko w kinie, ale i w rzeczywistości.   



Z pewnością wiele osób wznosząc wysoko ręce w górę określiło ten film “obnażającym”, “demaskującym”, “walczącym” i “dającym nadzieję”. Podziwiać należy ich za wielką wiarę, jaką w sobie noszą i jaką pokładają w ułomną naturę człowieka, która wszędzie: czy to w Rio de Janeiro czy w Pruszczu Gdańskim zawsze podatna będzie na podszepty sił nie dających się określić dobrymi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz