Historia opowiedziana w ośmiu odcinkach pierwszego sezonu doskonałego serialu rozgrywa się w czasach, kiedy Stany Zjednoczone Ameryki Północnej zwane dalej Ameryką z elitą rządzących na czele szykowały się na śmiertelne bój ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich zwany dalej Ruskimi. Prężyły się w silosach ruchomych i nieruchomych pociski międzykontynentalne zwieńczone głowicami jądrowymi gotowymi zgotować los, jaki przypadł w udziale nieszczęśnikom z Nagasaki i Hiroszimy.
Niektórzy z Amerykanów eksperymentowali, a tak przynajmniej twierdzą bracia Duffer, twórcy serialu “Stranger Things”, który dla wszystkich przeżywających dzieciństwo w cudownych latach osiemdziesiątych w towarzystwie “Gwiezdnych Wojen”, “Indiany Jonesa”, “Goonies”, “Obcego”, horrorów klasy A i B z przewagą tych drugich oraz muzyki Johna Carpentera, a także jego obrazów z “Coś” na czele powinien być produkcją co najmniej obowiązkową.
Bo po prawdzie - choć Ruscy w serialowym tle zdają się odgrywać niepoślednią rolę - o Coś się w serialu rozchodzi…
A jest ono mroczne i tajemnicze, odległe, a jednocześnie bliskie, namacalne, ale także nie dające się dotknąć: szydercze i kpiące, potworne w swej nienasyconej istocie, wdzierające się w życie kilku gimnazjalistów zafascynowanych grami fabularnymi, Tolkienem i “Gwiezdnymi Wojnami”, czyli tym czym w latach osiemdziesiątych zajmowało się mnóstwo nastolatków.
A kiedy Coś zaistniało w życiu dzieciaków lawina wydarzeń zmiotła ich dotychczasowe wyobrażenie o rzeczywistości, wywróciła je na drugą stronę, za którą prawda objawiła się w swojej najstraszliwszej i budzącej grozę formie.
Od pierwszego odcinka - jak to powiadają niektórzy recenzenci - “nie ma miejsca na nudę”: zaginięcie Willa Byersa (Noah Schnapp) wytrąca z utartych szlaków nie tylko jego rodzinę ze specjalnym uwzględnieniem matki, Joyce (niezwykle w tej roli dramatyczna i niemalże teatralnie histeryczna Winona Ryder, której gwiazda być może znów zajaśnieje mocniej na firmamencie aktorskiego nieba), ale i miejscową policję pod wodzą surowo doświadczonego przez życie komendanta Jima Hoppera (David Harbour).
A potem jest - jak często mawiają recenzenci - “już tylko lepiej”. Tzn. gorzej dla mieszkańców małego miasteczka, gdzie rozgrywa się serialowa opowieść, bo za wszystkim, co się dzieje mogą stać przecież nieobliczalni Ruscy, o których już coś się tu przebąknęło.
Wiele może się w “Stranger Things” podobać, a już na pewno to, że specjaliści od castingów zrezygnowali z typowo hollywoodzkiej urody i koncentrując się na postaciach charakterystycznych wysupłali z tłumu juniorów serialowych Mike’a (Finn Wolfhard), Dustina (Gatten Matarazzo) i Lucasa (Caleb McLaughlin), którzy w perfekcyjny sposób oddali ducha dziecięcej solidarności, przyjaźni, strachu przed Ruskimi i przynależności do amerykańskiego narodu uwielbiającego wysoko łopoczące flagi usiane gwiazdami.
Jak się rzekło: zafascynowani światem fantasty i science-fiction, grami fabularnymi chłopcy nie mają pojęcia, że zło, z którym tak chętnie walczą bohaterowie ich dzieciństwa oraz oni sami w fikcyjnych światach czai się za przysłowiowym rogiem i jest nie mniej groźne, a może i nawet groźniejsze niż Demogorgon z “Dungeon & Dragons”. Jednocześnie - wraz z pozostałymi bohaterami “Stranger Things” - zdają się potwierdzać, że zrobić z wyświechtanych filmowych kalek trzymające w napięciu widowisko to naprawdę duże Coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz