czwartek, 20 kwietnia 2017

"Przekaż wiośnie, by nie nadchodziła" (2014) - utartym szlakiem, ale trochę obok

Wojna kreowana przez kino, zarówno dzisiejsze, jak i przeszłe niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, choćby twórcy w najbardziej kwiecistych obrazach próbowali uchwycić wojenną rzeczywistość, a krytycy stawiając znaczki przy swoich recenzjach sięgali po wyświechtane komunały nawet największemu gniotowi usiłujące przydać uroku.
Wojnę, taką jaką jest, pokazać może - na tyle, na ile jest to możliwe - jedynie kamera podążająca tropami prawdziwych żołnierzy, towarzysząca im zarówno w oczekiwaniu na zew bitewnego pola, gdzie sytuacja zmienia się o wiele szybciej niż olej w nadmorskich smażalniach oraz w ciężkich chwilach walki i umierania tak chętnie patetyzowanych przez wielu twórców.  A także podczas załatwiania potrzeb nie tylko fizjologicznych.  


I pokazuje prawdziwą wojnę kamera Saeeda Taji Faruka oraz Michaela McEvoya: nie spektakularną do jakiej przyzwyczaiło nas współczesne kino pełne efektownych fajerwerków, wzniosłych przemówień i aktów odwagi, lecz wojnę niewielką, żeby nie powiedzieć: kameralną, rozgrywającą się w części świata do wojen stworzonej, znającą wojnę od zarania dziejów, wojną przesiąkniętej: w Afganistanie. Wojnę, gdzie lęk o własne życie zdaje się być siłą sprawczą i napędową, gdzie bezmiar górskich łańcuchów umniejsza człowieka, sprowadzając go do rangi łatwego do rozdeptania insekta, gdzie wszystko jest możliwe, niczym w hollywoodzkich filmach i niemożliwe zarazem, jak to zwykle bywa w życiu odartym z kamer, scenariuszy i speców od marketingu.  


To film o wydzieraniu sobie nawzajem skrawków ziemi, o odzyskiwaniu utraconych terenów oraz o ponownych próbach wejścia w ich posiadania. Armia afgańska kontra talibowie. Albo, jak kto woli: talibowie versus afgańska armia. To obraz przerażającej i prawdopodobnie niemożliwej do sfinalizowania konfrontacji dwóch sił, z których każda broniąc swojej racji gotowa jest wytoczyć najcięższe działa i nie cofnąć się przed niczym, ani nikim. Zdaje się, że nawet przed Allahem, który w tamtych stronach ma najwięcej do powiedzenia.


Szkoda tylko - choć można domyślić się z jakich względów - że dzieło afgańsko-brytyjskie przedstawia tylko jedną stronę medalu. Talibowie jednak najwyraźniej nie interesują się obiektywem kamery, która mogłaby przybliżyć światu ideologię ich zmagań, gdyż pojawiają się w obrazie, jako niewidzialni wrogowie o bliżej niesprecyzowanej historii. W istocie nie wiadomo kim są, skąd przychodzą, ani dokąd zmierzają. Przeciętny widz za sprawą mediów wie tylko, że są źli, noszą brody, mordują bezlitośnie i wierzą radykalnie. Zło jednak czai się wszędzie, po każdej stronie...


Dokumentowani żołnierze oraz dowodzący nimi oficerowie - a poznajemy ich w chwili, gdy wojska NATO opuszczają surowe afgańskie terytoria - wstąpili do armii z najróżniejszych powodów, przy czym jeden był wspólny - pieniądze. “Znalazłem się tu by bronić swojego kraju” - mówi jeden z bohaterów filmu. “Ale nie będę kłamał” - dodaje. - “Byłem też bezrobotny”. Kiedy jednak znaleźli się już po jednej stronie barykady, wiedząc, co jest po drugiej, z ochotą, ale i nie bez lęku zajęli się swoją pracą, aby ktoś mógł czerpać z nich wymierne korzyści. Nie tylko finansowe.     


Przejmująca w kameralnej opowieści Faruka i McEvoya jest jej narracyjna opieszałość, nawet jeśli zdawać się może, że przedstawione wydarzenia rozgrywają się w mgnieniu oka, gdy kule świszczą, karabiny terkoczą, moździerze pukają, a krew, jest czerwona, jak ma to w zwyczaju. I za nic nie chce być inaczej. Wojnie nigdzie nie spieszno.O czym za sprawą afgańsko-brytyjskiej produkcji powiadamia wiosnę.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz