środa, 5 kwietnia 2017

Motocyklem w piękny rejs - Tour de Maroko 2017

W chwili, kiedy nie bez trudu udało mi się dopasować stelaż pod kufry boczne, statek Fantastic włoskiego armatora Grande Navi Veloci, jaki już 1 maja o godz. 20 zabierze mnie i mój motocykl z Genui do Tangeru przecinał lazur Morza Śródziemnego, imigranci z terytoriów subsaharyjskich w hiszpańskiej enklawie w Afryce, Cuecie rozmyślali, jak sforsować siedmiometrowe ogrodzenie i znaleźć się na terytorium europejskiego państwa, a marokańscy producenci oraz sprzedawcy burek i nikabów przebranżawiali się na potęgę, bowiem oferowane przez nich produkty nieść zaczęły zagrożenie dostrzeżone na najwyższych państwowych szczeblach.
Niby nic, a jednak...

Fantastic
Off? Road.
Przerabiając mojego Yamaha na wersję Desert Explorer XJ 600 - w przeciwieństwie do marokańskich producentów oraz sprzedawców burek i nikabów - nie kierowałem się odgórnymi wytycznymi, a nadrzędna dyrektywa, której zamierzałem pozostać wierny zamykała się w jednym, nie przestającym gnębić mnie pytaniu: taniej się nie da?
Mimo iż do tej pory obywałem się w podróży bez sztywnego bagażu, tak tym razem postanowiłem zabezpieczyć się zamkami, w jakie kufry motocyklowe zostały wyposażone z woli producentów, nawet jeśli wyprodukowano je w kraju, gdzie w roku 1966 przeprowadzono rewolucję kulturalną w sposób dalece odbiegający od pojmowania kultury nawet za czasów Gajusza Juliusza Cezara Germanika zwanego Kaligulą.

Kufry boczne
Pamiętam dobrze chwile grozy, jakie przeżyłem w tureckim Tasucu okrętując się na statek na Cypr za sprawą policyjnego pieska obwąchującego zamontowane na motocyklu sakwy, do których każdy mógł mieć dostęp. Miałem wtedy w oczach sceny z pamiętnego "Midnight Express" Alana Parkera i obiecywałem sobie, że podczas następnej morskiej przeprawy bagaż mój będzie niedostępny dla ogółu, nawet jeśli miałoby się to dziać za sprawą zamków wyprodukowanych w kraju, którego historia drugiej połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku nie powinna być w żaden sposób wiązana z kulturą. Danego słowa dotrzymałem.

Podczas próbnego montażu stelaży nie udało mi się zmieścić uchwytów pasażera. Dziwne, bo inne Yamahy Diversion z tym samym stelażem uchwyty posiadają. Może to jeszcze rozgryzę.
Z mojego rozeznania wynika, że w Maroku najbardziej wyszumieć się mogą motocykle, którym z woli producentów nieobca jest jazda w terenie - "w tenerze", chciałoby się powiedzieć - jednak pamiętając, że mój siedemnastoletni Yamah za maksymalny offroad uznaje niektóre odcinki dróg wojewódzkich, a nawet krajowych, trzymał się będę asfaltu od czasu do czasu, gdy nie będzie wyjścia, a wiem, że nie będzie, zapuszczając się w lekki szuter, którego po prostu nie będę mógł ominąć.
Marszrutę mam ustaloną, choć z pewnością wyjdę poza jej ramy i to, co na mapie zostało pominięte, ukaże się przede mną w całej okazałości. Przeglądając kartografię Maroka, zaglądając do przewodników i for internetowych jednego można być pewnym - jest tam gdzie jeździć i wydaje się, że nikomu na myśl nie przejdzie nawet po miesięcznym pobycie, że zjeździł i wyjeździł wszystko, bowiem wystarczy skręcić w lewo, aby zrozumieć, jak w wielkim jest się błędzie.
Nawet jednak w oddaleniu: wśród gór, piasku, wody i bezkresu gnębić mnie będzie myśl, że przyjdzie dzień, kiedy zmierzyć mi się przyjdzie z tym, co pozostawiłem na chwilę za sobą...



Przygodę z Maghrebem rozpocznę w Tangerze, gdzie w ubiegłym stuleciu pewni ludzie szukali nie tylko przy pomocy haszyszu tego, czego trudno znaleźć w każdym ze znanych człowiekowi wymiarów.

Nie zdecydowałem jeszcze czy przenocuję w hostelu, na polu namiotowym czy może - w zależności od sprawności celników i przygotowania podróżnych do zmierzenia się z marokańskim przejściem granicznym - noc spędzę w porcie. Wszystkie urzędowe druki mam już wypełnione i przygotowane do okazania, więc w moim przypadku odprawa powinna trwać krócej niż czas, który poświęcę na odmowie pomocy w wypełnieniu formularzy, jaką oferują lokalni poszukiwacze oficjalnej europejskiej waluty.
Następnie...



Wąskie ramy
"Stoję rozkoszy próżen i dosytu"
Uwielbiam wielkie statki pasażerskie zwane też promami. Zadziwia mnie ich rozmach, dywany - kto wie, może i nawet perskie? - ścielące się w korytarzach, błysk wypolerowanych balustrad, natrętny hałas dyskotek, wywindowane poza horyzont ceny w restauracjach i barach, nawołujące do zakupów pasaże handlowe z nieśmiertelnymi strefami bezcłowymi, baseny na górnym pokładzie kipiące morską wodą...


Wnętrze statku Europa Palace greckiego armatora Minoan Lines
Dwudniowy rejs do z Europy na kontynent, na którym zadebiutuję w roli polskiego turysty motocyklowego odbędę - jak wspomniałem - na statku Fantastic, ale będzie to już mój trzeci rejs jednostką tego typu. Dwa poprzednie: dwudziestopięciogodzinny z Wenecji na Korfu i ośmiogodzinny z Pireusu na Kretę nie dość, że zachwyciły mnie swoją niespieszną dostojnością, to jeszcze zainspirowały do napisania powieści (Normalne ślady użytkowania), w której nękany napadem manii wielkości zmierzyć się zapragnąłem z kondycją współczesnego świata trawionego istotnym konfliktem. Precyzując: dla jednych istotnym, dla innych pozbawionym znaczenia.
Także i tym razem podczas dwudniowej przeprawy pozwolę wyobraźni pobaraszkować wśród fal przecinanych dziobem statku, a sam zajmę się ćwiczeniem póz, jakie przybierać będę podczas sesji zdjęciowych z wielbłądem, bez wielbłąda, z wężem, a właściwie wężami oraz ich opiekunami (zaklinaczami?) na marakeskim placu Dżamaa al-Fina, a także z wszechobecną Saharą, choć nie zapomnę zrobić sobie także zdjęcia bez niej, dajmy na to: na tle skąpanego w zachodzie słońca Oceanu Atlantyckiego na jakiejś samotnej, zapomnianej przez bogów i ludzi plaży.

"Moja ulica murem podzielona"
W latach szczenięcych, kiedy częstszym gościem byłem Rynku Głównego, sal kinowych, księgarń, bibliotek i włóczęgi tam i sam z dala od nudnych sal lekcyjnych zaczytywałem się między innymi w barwnych powieściach Marka Perepeczki. A zwłaszcza w "Dzikiej Mrówce i tam-tamach", gdzie dwaj główni bohaterowie: Dzika Mrówka i Jego Brat wraz z Tatą, zawodowym marynarzem płyną do Afryki, aby tam - jak to w Afryce - przeżyć wiele przygód, o których trudno zapomnieć nawet podczas pożegnalnych tras koncertowych Scorpions.




I śniłem. O dalekich lądach. O morzach szerokich i wąskich cieśninach. O Czarnym Lądzie i jego białych oprawcach. O bitwach tam stoczonych. O takich, gdzie mąż stawał przeciw mężowi, ale też takich, gdzie człowiek stawał do nierównego boju z siłami natury. Zatracałem się w tych marzeniach, a gorącej głowy nie studziła nawet woda z saturatora.


Salvador Dali, Bitwa pod Tetuan
Śniłem więc sen chłopca z Polski oddzielonej od świata ustrojem, który temperował podróżnicze zakusy swoich mieszkańców, na tyle skutecznie, że niektórym z nich pozostawała tylko ucieczka. Jak choćby ta przejmująco sfilmowana przez Marcina Dejczera. "Trzysta mil do nieba", bo o tym obrazie mowa, zauroczyło mnie tak, że przez pewien czas obmyśliwałem plan skopiowania wyczynu polskich nastolatków, jednak ostatecznie poniechałem śmiałej próby i nie wynikało to z jakiś wzniosłych pobudek.
Już wkrótce spełnię marzenia. I nie mogę już doczekać się statku, który - zatrzymując się po drodze w Barcelonie, jaką obfotografuję z najwyższego pokładu - docelowo zacumuje w mieście, gdzie w ubiegłym stuleciu pewien typ człowieka, dezertera z rzeczywistości rozumieć zaczynał, że od samego siebie uciec nie sposób, że w ramach negacji i buntu może on co najwyżej wydać z siebie transcendentalny wrzask i spróbować zatracić się w oparach haszyszu, choć terapia ta przynieść może więcej bólu i rozczarowań niż czegokolwiek innego.



Oczywiście, przyjemniej byłoby dotrzeć do Gibraltaru czy Algericas - choćby nawet i do Barcelony - i dopiero tam, po liźnięciu nadmorskich tras włoskich, francuskich i hiszpańskich zaokrętować się i pozwolić zawieść się do Maroka, mając nadzieję, że włoski kapitan statku pozostanie z załogą i pasażerami do końca rejsu, co - jak wiadomo - nie jest domeną wszystkich oficerów Italii.  

Hiszpanię, Francję i Portugalię mam w podróżniczych planach, zatem, to co mógłbym zobaczyć w tym roku, zostanie podejrzane w innym terminie.

Costa Concordia, 2012.01.13. "Captain, my Captain"...
Cel leczy rany
O motocyklowym Maroku myślałem od dawna, a podczytywane tu i tam relacje z podróży utwierdzały mnie w przekonaniu, że to świetny kierunek, jak zresztą każdy inny, bo przecież świat bywa piękny i interesujący w każdym swoim zakątku. Za wyjątkiem miejsc odradzanych przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz inne ministerstwa.
Każda podróż - nawet jeśli jest celem samym w sobie - dokądś prowadzi. Moja także. A wiedzie ona do Merzougi, pustynnej wioski na południu Maroka, gdzie zamierzam zażyć miejscowej atrakcji i pod rozgwieżdżonym niebem udać się na wielbłądzie w głąb pustyni, aby kilka godzin później podziwiać rozmach budzącego się wśród piasku dnia. I mam nadzieję, że dusza Maroka, którą niezwykłym głosem wyczarowała Oum w swoim utworze odsłoni się o świcie i na ten krótki moment życie stanie się baśnią. Taką z tysiąca i jednej nocy...


Postscriptum
Dobiegają prace nad drugim tomem trylogii "Ferit. Aga janczarów". W zatytułowanej "Zabij mnie nim przyjdą" powieści Czytelnik zapoznać się będzie mógł z dalszymi losami polskiego brańca na sułtańskim dworze, który już jako młodszy oficer: oda baszy janczarów będzie miał przygód więcej, niż by się ich spodziewał. Po raz pierwszy stanąć mu przyjdzie przed wrogą armią, a Los chciał będzie, że będą to wojska krzyżowe dowodzone przez króla Polski i Węgier, młodziutkiego Władysława. Zmuszony on został przystąpić do bitwy pod Warną z wielotysięcznymi, przeważającymi siłami prężnie rozwijającego się Imperium Osmańskiego, na czele których stał sułtan Murad II przywołany ze stanu spoczynku przez swojego syna i następcę: dwunastoletniego zaledwie Mehmeda mającego po latach przejść do historii, jako zdobywca Konstantynopola.
A oto pierwszy wers dalszych przygód Ferita:






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz