piątek, 3 października 2014

"On death row" (2012) - z Herzogiem w celi śmierci

Niezmienność dyskusji o karze śmierci jest powszechnie znana. Jej przeciwników jak i zagorzałych entuzjastów oddziela mur idei i przekonań. Gdzieś pomiędzy nie znajdującą kresu debatą są ofiary zbrodni oraz ich sprawcy. Zdaje się, że to dlatego właśnie Werner Herzog, jako zadeklarowany wróg choćby i najbardziej humanitarnego pozbawiania życia wedle orzeczenia Wysokiego Sądu, postanowił zaprezentować światu historię kilku osób, których los za sprawą dramatycznych wydarzeń przez nich poniekąd sprokurowanych odmienił się, sprawiając, że wolność została im odebrana, a wygoda własnego domu ustąpiła miejsca dyskomfortowi celi śmierci. 


Mimo iż śmierć usankcjonowana prawem egzekwowana jest w 34 stanach Ameryki Północnej, ostatnio wykonuje się ją w stanach 16, przy czym do niedawna jeszcze w Utah można było stawić czoła plutonowi egzekucyjnemu – tego widz dowiaduje się na początku. 
Potem atmosfera się zagęszcza… 
Kogo niemiecki reżyser przepytuje? Hanka Skinnera i Lindę Anitę Carty uparcie przekonujących o swojej niewinności, wzbudzającego niechęć Jamesa Burnsa, prawdopodobnie encyklopedycznego psychopatę, mordercę i gwałciciela oraz dwóch członków tzw. teksaskiej siódemki, grupy więźniów, która w dość spektakularny sposób i bez rozlewu krwi wyzwoliła się, ku udręce stanu Teksas, z więzienia John B. Connaly, aby ponownie powrócić w kajdany z martwym policjantem dopisanym do długiego rejestru popełnionych przez nich zbrodni: inicjatora eskapady George’a Rivasa i Josepha Garcię skazanych przed ucieczką na wielokrotne dożywocie za napady rabunkowe z bronią w ręku i na 50 lat za morderstwo.


Precyzyjne, zadawane z wywołującym uśmiech niemieckim akcentem pytania reżysera spotykają się z żywą reakcją oczekujących egzekucji. I opowiadają zza szyby historie swojego życia, przedstawiają własną wersję wydarzeń, głośno liczą na apelacyjny cud, precyzyjnie opisują świat marzeń sennych, jedyną odskocznię od brutalnej realności złowrogich ścian celi, sięgają do pamięci, przytaczają fakty, wykazują bezsens teksańskiego prawa (George Rivas objaśnia precyzyjnie, że stan Teksas za jednego wziętego zakładnika podczas napadu – nawet, jeśli nie spadnie mu włos z głowy – ma jeden wyrok: dożywocie, natomiast Joseph Garcia skazany na śmierć za morderstwo policjanta zastrzelonego podczas ucieczki przez George’a Rivasa wylicza, że kiedy padały śmiertelne strzały, nie było go w pobliżu, co jednak nie przeszkodziło stanowi Teksas wymierzyć mu najwyższy wymiar kary, podobnie jak i pozostałym zbiegom uczestniczącym w tym incydencie).


Najbardziej jednak uderzające jest to, że większość z nich, mimo iż nie zawsze mówią o tym wprost, usiłuje przedstawić się, jako ofiary wrogiego jednostce bezdusznego systemu prawnego. Ich ofiary są daleko, zdaje się nawet, że poza zasięgiem ich postrzegania, choć przecież skazani mówią o żalu i pokucie. Wyjątkiem jest Burns, który – licząc prawdopodobnie na przedłużenie swojej egzystencji rasowego psychopaty – wyciąga z kapelusza przeszłości jeszcze dwie zbrodnie mające skutecznie oddalić go od nieuniknionego. 

Ten ponad trzygodzinny dokument, przy wyraźnie podkreślonym stosunku twórcy Stroszka do kary śmierci, nie jest zdecydowanym wobec niej protestem. W miarę obiektywna kamera wspomagana suchym głosem reżysera próbuje wydobyć z dna duszy ludzi w przeciwieństwie do nas znających datę swojej śmierci trudno dające się zaakceptować prawdy konkretnie i wyraźnie jednak wpisujące się w człowieczeństwo, które osadzeni w celi śmierci także przecież reprezentują. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz