środa, 24 czerwca 2015

"Marsylski Łącznik" (2014) - dwie strony medalu

Jest Marsylia pięknym, założonym przed wiekami przez Greków miastem: podmywa ją lazur Morza Śródziemnego, piłkarska drużyna rozsławia jej imię nierzadko w szerokim świecie, a turyści czuja się tam ponoć, jak to tylko turyści potrafią – głośno i dosadnie.


W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia - nie po raz pierwszy w historii – malowniczość krajobrazu została poddana w wątpliwość, a nawet skażona. Efektem choroby była narośl zorganizowanej przestępczości, która rozkwita ponadprzeciętnie tylko dlatego, ze niektórym znacznie łatwiej - pod każdym, zwłaszcza finansowym względem - było być gangsterami, zamiast hipisami. 


Dilerami, nie nabywcami. Bogatymi, nie biednymi z żyłami znaczonymi zdradziecka igłą.
Stal za zanieczyszczeniem środowiska Tany Zampa (Gilles Lellouche), bezwzględny gangster, który bez większych problemów sparaliżował strachem niemal cale miasto. Pozostałą część skorumpował, a tych, którzy skorumpować się nie dali, usuwał cicho, bądź głośno, gdyż nie robiło mu to różnicy. Podobnie, jak usuwanym.


Nie przestraszył się go jednak sędzia Pierre Michele (Jean Dujardin) i przy pomocy uporu, oporu, siły charakteru i woli walki stanął z nim do nierównej walki, aby – jak to najczęściej bywa – wygrać i przegrać, pokonać wroga i zostać przez niego zwyciężonym. Opowiada o tym z rozmachem francuski obraz „Marsylski Łącznik” w reżyserii Cedrica Jimeneza.


Jak w każdym dramacie policyjno-gangsterskim opartym mniej lub bardziej na faktach wszystkie karty zostają wyłożone na stół już w pierwszym rozdaniu – wiadomo kto jest kim, a przede wszystkim dlaczego. Jeden – sędzia Michele z powodu niechęci do narkotyków wyrządzających wielka krzywdę najczęściej młodym i zagubionym staje się psem goniącym za mafijną kością. Drugi z powodu zamiłowania do olbrzymich kwot, jakie pozyskać można z handlu towarem, na jaki akcyzy dać nie chce żaden rząd na świecie jest po prostu rasowym, bezwzględnym draniem brutalnie wprowadzającym w życie swoje zamysły dające satysfakcje nie tylko jego bankierowi.
Kiedy drogi antagonistów krzyżują się, wydarza się wiele, o wiele więcej niżby mogli sobie wyobrazić zainteresowani.


Oczywiście, że jest w filmie mowa o heroinie będącej w latach, do jakich przeniesiona została akcja towarem popularnym, chętnie dystrybuowanym po obu stronach Atlantyku i - przede wszystkim – źródłem utrzymania niezliczonej rzeszy drobnych i większych przedsiębiorców nie zamierzających odprowadzać ze swojej działalności gospodarczej należnego podatku do skarbu państwa.
Lecz jest „Marsylski Łącznik” opowieścią przede wszystkim o determinacji jednego człowieka, który w chwili, gdy strach wyścielił ulice Marsylii miał odwagę stanąć twarzą w twarz z kimś, kto miał zwyczaj zawsze stawiać na swoim, ale z drugiej strony to także podsumowanie działalności prawdziwego cara zbrodni, który wśród słońca i lazuru szerzył śmierć i terror, choć zdarzało mu się też zostawić napiwek, a nawet – ku uciesze wielu – otworzyć największą ówcześnie dyskotekę we Francji.
Nie zapomniał także Jimenez, ze obaj zaprzysięgli wrogowie posiadali kochające rodziny, które – jak to przeważnie, ale nie zawsze z rodzinami bywa – stanowiły dla nich cały świat, oprócz światów, jakby równoległych: prawa i bezprawia, w jakich główni bohaterowie uwielbiali przebywać z ewidentną szkodą dla życia osobistego.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz