niedziela, 10 stycznia 2016

"Most Szpiegów" (2015) - bracia w służbie idei

Określany thrillerem “Most Szpiegów” z całą pewnością prosi się o inną klasyfikację, gdyż tyle w nim thrillera, ile patriotyzmu w autorskich produkcjach braci Coen, a zatem w celu ułatwiającej życie systematyzacji określę najnowszą produkcję Stevena Spielberga dramatem, choć po prawdzie bardziej dramatycznie przedstawił Milne losy Kubusia Puchatka przepędzającego życie na kontemplacji “małego Conieco” oraz na skłaniających do zadumy pogawędkach z przyjaciółmi. 
Najnowsze dzieło twórcy "E.T." to, niestety, coś więcej niż dramat: widz ma do czynienia z typową amerykańską propagandówką podkreślającą wyższość zachodniej kultury odpowiedzialnej za Nagasaki i Hiroszimę nad wschodnim barbarzyństwem zagrażającym rozszczepionym atomem Empire State Building oraz tysiącom amerykańskich domostw.    


Daleko spielbergowskiej wizji do klimatycznej adaptacji powieści Johna Le Carre’a, w której znaczonymi kartami zręcznie pogrywali m.in. Gardy Oldman i Colin Firth i jeśli “Szpieg” Thomasa Alfredsona w pełni zasługuje na miano szpiegowskiego, tak tekst wyprodukowany przez czterokrotnie nagrodzone Oscarami rodzeństwo szpiegowskim nazwać można by wyłącznie pierwszego stycznia nad ranem, kiedy w pustce konających po świętowaniu miast rozbrzmiewają słowa piosenki “All is quiet on New Year’s Day” zespołu, którego nazwa pojawi się tu za chwilę w zupełnie innym, bardziej złowrogim kontekście.


Żarty żartami, ale “Most Szpiegów” usiłujący przybliżyć zawiłe losy oswobodzenia z kajdan niewoli pilota szpiegowskiego samolotu U2, Francisa Powersa zestrzelonego nad terytorium byłego ZSSR w czasie zimnej wojny, to naprawdę - jakby to powiedział niejeden współczesny dziennikarz - “kawał dobrej roboty”. Prowadzona wolno, niemalże majestatycznie akcja, podręcznikowe zdjęcia Janusza Kamińskiego zgrabnie ubarwiane muzyczką Thomasa Newmana, niemal w stu procentach sprawna ręka Spielberga oraz ciekawa rola Marka Rylance’a wcielającego się w rolę Rudolfa Abla… dość wyliczanki.


Warto podkreślić, że pomimo iż wybitność w roku 2015 przeszła obok tego filmu i zatrzymała się przy “Nienawistnej Ósemce” Tarantino czy “Zjawie” Iñárritu (o tych obrazach niebawem), to i tak miło goni się czas z Tomem Hanksem udającym precyzyjnie nowojorskiego prawnika Jamesa Donovana, który oderwany od spraw towarzystw ubezpieczeniowych, jakimi zazwyczaj się zajmował, rzucony został w wir polityki na najwyższym szczeblu oraz wywiadowczych rozgrywek, mogących mieć reperkusje o nieobliczalnym znaczeniu.  


Rozgrywająca się w znacznej mierze we Wrocławiu udającym Berlin akcja pozbawiona - jak się powyżej rzekło - elementu przyspieszającego bicie serca koncentruje się na niezłomnej postawie amerykańskiego prawnika głęboko wierzącego w konstytucję, demokrację i - generalizując - w American Dream tak skrupulatnie wyśmiewany przez scenarzystów filmu w ich autorskich przedsięwzięciach.  


Razić może - zwłaszcza, jeśli mówi się tu o braciach Coen - czarno-białość przedstawionego zimnowojennego świata, a zwłaszcza zaludniających go bohaterów. Jeśli Amerykanie nakreśleni zostali złotą czcionką w dodatku z dużej litery, tak Rosjanie czcionką zardzewiałą, pomniejszoną i karykaturalnie monstrualną, dzięki której reprezentantami tego narodu straszyć można dzieci, a nawet i dorosłych.    
Mając jednak na uwadze, kto stał za kamerą, można zrozumieć, jakie musiały być jego oczekiwania od filmowego tekstu, który pozwolił przez pewien czas miastu Wrocław udawać Berlin, choć Oscara za to chyba nie dostanie, a przynajmniej na to postawiłbym u londyńskich bukmacherów na Oxford Street oraz na innych ulicach.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz