poniedziałek, 10 października 2016

"Płomień" (2014) - chcę, mogę, w nic nie wierzę

Naród, który wydał na świat pogromców perskiego Króla Królów Ksereksesa musi wiedzieć czym jest okrucieństwo. Świadomy jego potęgi wydawał się być także Syllas Tzoumerkas, kiedy w roku 2014 postanowił opowiedzieć bezpardonową historię rozkładu i rozpadu jednostek na tle upadającego, trawionego kryzysem państwa, gdzie nic nie jest pewne, gdyż pewność została już wykupiona przez obce siły, a to co zostało, nie pozwala nawet być niepewnym, więcej: z trudem przyzwala żyć. Ale cóż to za życie…


Niczym karabinowe wystrzały oddane z broni radzieckiej produkcji przez niewprawionego w boju islamskiego bojownika: prędko i chaotycznie pędzi akcja przyspieszającego bicie serca dramatu “Płomień”. Bełtają się w scenariuszowej brei losy głównych bohaterów, zazębiają, a nawet - używając terminologii weterynaryjnej - mnożą się, parują, jednak nie zmienia to niczego: pustka ich otaczającą plus ich własne pustki oraz pustka postępującego kryzysu ekonomicznego to zbyt dużo do udźwignięcia nawet dla najsilniejszych. A silną osobowością jest z pewnością Maria (w tej roli znakomita, znana z “Kła” Aggeliki Papoulia), która zmaga się nie tylko z własnym życiem i wynikającymi z niego perturbacjami, ale zaczyna także rozważać - niczym dawni greccy mistrzowie myśli - nad sensem istnienia, niestety, nie znajdując go, ani w sobie samej, ani w rodzinie.  


A pętla życia zaciska się nieubłaganie: piętrzą się nieopłacone podatki, upadają firmy, kurzem porastają wezwania do spłaty kredytów, zwielokrotnia się nonsens, którego nie udaje się przepędzić nawet w chwilach nazwanych wyżej przy pomocy słownictwa nieobcego lekarzom przywracającym zdrowie zwierzętom.  


Najbardziej potworna w obrazie Tzoumerkasa jest bezwyjściowość gnębiąca głównych bohaterów upiornego widowiska, którego nie rozjaśnia nawet lazur Morza Egejskiego, ani promienie słoneczne próbujące pieścić dusze Greków przez średnio trzysta dni w roku. Co ma być, być musi, a to, o czym się marzy, pozostaje w sferze być może najpiękniejszej, ale i także okrutnej: w sferze niespełnienia.
Nie opowiada się w “Płomieniu” o niczym nowym, nie formuje się tu oskarżeń wobec rzeczywistości w sposób nad wyraz wysublimowany. Robi się po prostu to, co od zarania dziejów zwykł robić człowiek: wali się głową w mur, a kiedy ten okazuje się trwalszy od czaszki, wali się w niego jeszcze mocniej w nadziei, że ta drastyczna metoda wyda jakiekolwiek owoce. Choćby i śmiertelnie trujące.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz