poniedziałek, 14 listopada 2016

"Omar" (2013) - strzały donikąd

Aby lepiej zrozumieć palestyński film Hany Abu-Assada, “Omar” (2013) warto zapoznać się ze skomplikowaną sytuacją na Zachodnim Brzegu Jordanu, gdzie rozgrywa się opowieść - nic nie jest tam pewne, proste, ani oczywiste. Dawny teren, gdzie przed wiekami istniały historyczne krainy Judei i Samarii, dziś jest strefą tysiąca i jednego konfliktu, przy czym nierzadko przybiera on formę zbrojną. Palestyńscy bojownicy potrafią strzelać równie dobrze, jak izraelscy żołnierze, a końca tej ołowianej przepychanki nie widac i nie słychać.


Ale tam, gdzie toczy się wojna musi znaleźć się miejsce na miłość, której źródła w niespokojnych czasach biją zawsze najmocniej prowadząc - jak to nierzadko w życiu, ale i również w filmowych opowieściach bywa - do tragedii. Bez niej przecież - jako stymulatora najróżniejszych działań - świat byłby pustynią.  


Tragedię jednak najczęściej poprzedza sielanka. I tak dzieje się w opowieści Hany Abu-Assada: jest palestyński młody piekarz, tytułowy Omar (Adam Bakri), którego serce bije mocno dla pięknej Nadji (Leem Lubany) w nadziei, że jej serce poczuje i odwzajemni rytm miłosny. Nadja jest także siostrą Tareka (Iyad Hoorani), a ten z kolei walczy z bronią w ręku o wolną Palestynę i wspólnie z Omarem oraz Amjadem (Samer Bisharat) planują zastrzelić izraelskiego żołnierza, co w ich rozumieniu ma sprawić, że Palestyna będzie bardziej wolna, niż przed chwilą oddania strzału.


Sytuacja gmatwa się. Splot okoliczności działając na niekorzyść Omara sprawia, że ląduje on w izraelskim więzieniu, gdzie początkowo jest torturowany, a potem podstępnie nakłoniony do przyznania się do winy, co w oczach izraelskiego prawa wystarcza, aby skazać go na blisko sto lat więzienia.
Nie może sobie na to pozwolić, bowiem szaleńczo kocha Nadję, chce być kochanym i zrobi wszystko, aby poczuć smak jest ust. W tym miejscu zaczyna się tragedia...
O konflikcie palestyńsko-izraelskim napisano już wiele: życie jednak dopisuje dalsze rozdziały powstałych już nierzadko krwawych opowieści. Kręci się zatem karuzela przemocy: łatwo przecież pociągnąć za spust, a potem przy pomocy wielkich słów usprawiedliwiać najokrutniejsze czyny mieszając z polityką siły boskie, których nikt o zdanie nie pyta czy pragną stać się stroną niekończącego się sporu.


Porażająca w obrazie Abu-Assada jest osaczenie i niemożność ucieczki identyczna dla każdej ze stron konfliktu, którego nikt nie potrafi uniknąć, a którego genezy wypatrywać można w czasach dużo starszych od chwili ustanowienia państwa Izrael.
Wikłają się więc młodzi ludzie pokroju tytułowego Omara w miłość oraz w śmierć, co poniekąd zgodne jest z naturą człowieka, choć z pewnością najlepiej kochać długo, a umierać krótko. Stają w obliczu tych, których nakazuje się im nazywać wrogami i pozbawia ich życia, wiedząc, że pozostawić w spokoju tego nie sposób, a każda wystrzelona kula zostanie poddana intensywnemu dochodzeniu.
“Omar” przy pomocy realizmu nie mającego nic wspólnego z magicznym opowiada - choć nie jest jasne czy takie właśnie były intencje reżysera, bowiem pamiętać należy, że film jest palestyński, reżyser także i nie trzeba być słynnym detektywem, aby dostrzec po której szali postawił ciężarki w ocenie izraelsko-palestyńskiego konfliktu - o nonsensie bezpardonowej walki, w której każdy chwyt jest dozwolony, nie ma granic dla żadnego, choćby najbardziej krwawego działania, a wszystko to odbywa się pod egidą nacjonalizmu: największej i niestety, nieuleczalnej choroby świata, która niczym złośliwy tumor atakujący ośrodek mózgowy nie pozwala dostrzec innego, inaczej niż przez pryzmat swojego, własnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz