niedziela, 15 stycznia 2017

Very Big Shot / Film Kteer Kbeer (2015) - Libańska Szkoła Filmowa

Posiadać dystans. Do grzechów popełnianych przez siebie samego, bo te najłatwiej przeoczyć oraz grzechów cudzych, gdyż są one nadzwyczaj widoczne. Niełatwa to sprawa dla śmiertelnika, łatwiejsza jednak dla filmowca, który w kreowanym świecie uczynić może wszystko i nikt mu w tym przeszkodzić nie może. Mistrzem nad mistrzami w posiadaniu dystansu do świata, a chyba i też do samego siebie jest Quentin Tarantino chronicznie dokarmiający inspiracjami kolejne pokolenia filmowców. Ale powiedzieć, że film, o którym coś się tu powie jest “tarantinowski”, o!, to byłoby zbrodnicze nadużycie. Owszem, ma w sobie tego niepokornego ducha właściwego produkcjom twórcy “Nienawistnej Ósemki”, jednak to podobieństwo ideologiczne (i to też w szerszej perspektywie), gdyż formalnie to dwa odrębne światy. Gdzie zresztą Liban, a gdzie Stany Zjednoczone…


Próżno szukać notek biograficznych twórców libańsko-katarskiej produkcji “Very Big Shot”, gdyż - jak niejednokrotnie podkreśla się w to w filmie - libańskiej krainie snów rzadko udaje się zawładnąć szerokimi wodami, mimo drzemiącego w niej ponoć potencjału. Nie przeszkadza to jednak, aby powstał tam niezwykle oryginalny komediodramat o procederze tak wyeksploatowanym w kinie światowym, jak przemyt narkotyków, przy czym w wypadku “Very Big Shot” mamy do czynienia z captagonem, czyli lekiem niegdyś znakomicie wspierającym m.in. terapię dzieci z zespołem ADHD, a obecnie cudownie stymulującym wszystkich tych, którym zdaje się, że ich ciała i umysły nie są pobudzone w stopniu wystarczającym, aby sprostać absurdom egzystencji.


“Very Big Shot” Mir Jean-Bou Chaaya próbuje w sposób zdystansowany i nie pozbawiony specyficznego humoru opowiedzieć historię trzech braci, z których jeden z nich ma ewidentne skłonności do popadania w konflikt z prawem. A na imię mu Zaid.


Pewnego dnia Zaid spektakularnie oszwabia na terytorium Syriii swojego mocodawcę. Efektem szwindlu są pozostawione za Zaidem zgliszcza w postaci dwóch trupów oraz przechwyconego transportu pigułek, których operatywny młody człowiek nie zamierza zwrócić swojemu zwierzchnikowi. Nie zwrócić, żaden problem. Jak jednak upłynnić towar, którego oficjalnie nie jest się posiadaczem? I tu los na szachownicy wydarzeń donośnym głosem woła: “mat” zmuszając Zaida do maksymalnej kreatywności, której pokłosiem będzie…


No, właśnie. Od chwili, gdy pomysłowość Zaida zostaje wystawiona na próbę cała ekipa na planie Mir Jean-Bou Chaaya rozpoczyna bawić się w kino, zupełnie jak od lat z powodzeniem to robi amerykański reżyser, którego nazwisko już się tu przewinęło. Wszystkie chwyty są dozwolone, puszczanie oka, żarty z brodą i bez niej, a wszystko to po to, aby libańskie kino - niejednokrotnie w obrazie przywoływane - mogło wreszcie zatoczyć szersze fale, dotrzeć do publiczności, która najczęściej - jak Zaid - “chodzi do kina rozerwać się, a nie dołować”.   


Idąc tropem tej odważnej - jak na kino arabskie - myśli, odnieść można też żartobliwe wrażenie, że film ten pretendować może nawet do miana “protest songu” sprzeciwiającego się gatunkowemu ciężarowi, z jakimi od lat zmaga się kino arabskie, które goszcząc na festiwalach najczęściej przynosi ze sobą łzy i niewiele w nich znaleźć można pociechy, choć w swym założeniu mają kruszyć stereotypy i dawać nadzieję.
Osobiście wyrażam nadzieję, że kino z tamtego rejonu świata mimo wszystko zachowa swój surowy i smutny charakter, bowiem smutek to jest szalenie poważna sprawa i jeśli zastąpi się go tylko i wyłącznie radością, obraz świata - a kino, zwłaszcza to babrzące się w tzw. życiu obrazuje przecież rzeczywistość, nierzadko samo jej jądro - zostanie wypaczony, a biedni widzowie nasączeni chemią coli i poc-cornu myśleć będą… a właśnie, że nie będą.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz