niedziela, 29 stycznia 2017

"Przełęcz Ocalonych", "Sully", "Deepwater Horizon", "Nowy Początek" (2016) - lektury uzupełniające

Istnieją twórcy, na których filmy czeka się miesiącami. W godzinie próby czasem zdają się zawodzić i choć na pewno nie wszystkich - omówione tu pokrótce filmy charakteryzują się wysoką średnią ocen wystawionych przez widzów - i może nie w sposób spektakularny, to jednak nie pozostawiają po sobie niczego więcej prócz kilku dreszczy.    


“Deepwater Horizon” (2016) - W morzu. Ognia
W 2013 roku niczym pocisk wystrzelony z broni automatycznej przez afgańskiego Taliba zdetonował się “Ocalały” Petera Berga, w którym zawierzając wspomnieniom żołnierza SEALS, Marcusa Lutrella, reżyser zaprezentował państwu i światu piekło nieudanej misji wojskowej, przy czym wysoki stopień realizmu, rzadko spotykany w tego typu produkcjach, sprawił, że film z pewnością nie zawstydził się zapukać do bram, nad których z dumą widnieje napis: klasyka kina wojennego.


Trzy lata później ten sam reżyser znów zapragnął być za pan brat z chaosem i wydarzeniami zabarwionymi tragedią, przeniósł się z kamerą nad wielką wodę, aby przypomnieć wydarzenia z kwietnia 2010 roku, kiedy to amerykańska platforma wiertnicza z powodów, o których z pewnością do tej pory debatuje się w USA i poza nimi, pozwoliła strawić się ogniowi, a następnie falom Zatoki Meksykańskiej, w których odmętach po dziś spoczywa.  
Jeśli w “Jedynym Ocalałym” Peterg Berg nakreślił znakomity obraz nierównych i bezpardonowych zmagań wojennych, który posiadając ducha i klimat z porywającymi postaciami, dynamicznym scenariuszem i najwyraźniej ulubionym przez Berga Wahlbergiem w roli głównej (jest on także pierwszoplanowym herosem innego filmu Berga z roku 2016, “Patriots Day” - o tym niebawem), tak w “Deepwater Horizon” czegoś ewidentnie zabrakło, mimo iż pozornie jest wszystko, co potrzebne do sukcesu: przedsmak wydarzeń, błędne decyzje, napięcie, tragedia i jej konsekwencje pełne fajerwerków i czynów heroicznych.
 
“Sully” (2016) - Leciał z nimi pilot
Obok Berga pojawił się Clint Eastwood patetycznie dziękując nowojorczykom zaangażowanym w pomoc pasażerom lotu US Airways nr 1549 pilotowanego przez kapitana Chesleya Sullenberga, który na mroźnych wodach rzeki Hudson 15 stycznia 2009 roku posadził potężny samolot pasażerski, jakim Airbus A320 jest bez wątpienia, aby ocaleli w ten sposób pasażerowi doświadczyć mogli bohaterskiej postawy mieszkańców Nowego Jorku, którzy nie szczędząc sił i środków ruszyli na pomoc, bowiem powszechnie wiadomo, że mieszkańcy żadnego innego miasta na świecie nie potrafią zjednoczyć się tak w obliczu grozy. Oprócz mieszkańców Warszawy, Aleppo, Stambułu i kilku mniejszych i większych ośrodków miejskich, gdzie istocie ludzkiej dane było wydźwignąć się na najwyższe poziomy heroizmu, aby przeżyć to, co zdawało się nie do przeżycia.   


Nie mam skali porównawczej, jednak słyszałem z wielu stron, że Eastwood i tak lepiej sprawdził się w kinie katastroficznym niż polski reżyser, który również w marzeniach swych wybiegał, aby zmierzyć się z ciężarem statku powietrznego odmawiającego posłuszeństwa, aby ostatecznie wykuć swoje artystyczne - czy jak odnotowują niektórzy recenzenci: “artystyczne” - wizje w spiżowy pomnik, co - sądząc po średniej ocen na popularnym portalu: 2.8/10 - nie udało mu się tak dobrze, jak chociażby Paulowi Greengrassowi w pamiętnym “Locie 93” (2006).
Przy czym nikogo dziwić nie powinno, że rolę tytułowego “Sullego” Eastwood powierzył Tomowi Hanksowi, a wszystko to działo się jeszcze w czasie, kiedy popularny aktor kojarzony przez lwią część populacji posiadającej przed laty odtwarzacze kaset video przede wszystkim z roli Forresta Gumpa nie miał pojęcia, że pewna aktywistka z Bielska Białej uhonorować go będzie chciała dla wielu być może najgenialniejszym wytworem epoki komunizmu, małym fiatem, popularnym “maluchem” zakupionym dla amerykańskiego aktora w  odległych od dawnych bielskich zakładów motoryzacyjnych Suwałkach, gdzie być może mieszkańcy - nie tylko aktywiści - liczą, że hollywoodzki gwiazdor nie zapomni o ich istnieniu, a już na pewno nie jego konto bankowe, którego zawartość dla mieszkańców przywołanych tu miast równać się może opowieściom Szeherezady snutym podczas tysiąca i jednej nocy.    


“Nowy Początek” (2016) - Z ziemi obcej do...
Kolejną pozycją nieobowiązkową jest dramat reżysera kanadyjskiego, Dennisa Villeneuve’a który namieszał w kinie światowym za sprawą chociażby “Pogorzeliska” (2010), swą pozycję twórcy nie idącego na łatwość przekazu i wymagającego większej uwagi niż produkcje autora “Listów do M”, potwierdzając w “Sicario”. Nominowany do tegorocznych Oscarów “Nowy Początek” przenosi widzów do świata nawiedzonego przez pojazdy zawiadywane przez przedstawicieli obcej cywilizacji, z którymi władze amerykańskie na bardzo wysokim szczeblu nakazują się skontaktować tłumaczce biegle władającej m.in. farsi oraz mandaryńskim.


Bawiąc się w filmie przeszłością, przyszłością i teraźniejszością spróbował Villeneuve spętać widza tajemnicą, jednak mimo ambitnych planów i dostojności ujęć właściwych jego obrazom sposób prezentacji epokowego wydarzenia, jakim bez wątpienia jest próba komunikacji z przedstawicielami pozaziemskiej cywilizacji wyszedł odrobinę naiwnie i infantylnie. Nie tylko ze względu na sposób przedstawienia Obcych.  


“Przełęcz Ocalonych” (2016) - ratuję, nie strzelać!
Jeśli ktoś, kto poszedł na wojnę odmawiając noszenia broni i dosłużył się na bitewnym polu najwyższego odznaczenia nadawanego przez prezydenta USA w imieniu Kongresu, nie przykuje skutecznie uwagi poszukujących ciekawych “kawałków” filmowców, to na pewno nie zrobi tego nikt. Nawet podupadająca piosenkarka zwierzająca się z seksualnych ekscesów z mrówkojadem.


Desmond Doss, bo o nim mowa, zanim zmarł ze starości sześć lat po tym, jak bliźniacze wieże obróciły się w proch, z jakiego powstały, a konkretnie jego postawa zainspirowały Mela Gibsona, który natchniony już bywał nawet przez samego Jezusa Chrystusa nazywanego przez muzułmanów Prorokiem Isą, przez żydów zaś Joszuą.

I mimo że jest coś fascynującego w odgrywanej przez nominowanego do Oscara Andrew Garfielda postaci, coś, czego brakuje temu wyrachowanemu światu celebrującemu selfie nawet z tasiemcem*, obraz wyzwala letnie emocje, bo na dobrą sprawę bohaterowie filmu walają się po ekranie - cóż z tego, że widowiskowo? - prawią patriotyczne frazesy i kiedy każe się im ginąć, robią to bez wahania, aby nad tym, co z nich pozostanie powiewać mógł charakterystyczny, gwiaździsty sztandar, a matki, żony i dzieci przeżywać traumę przez resztę życia w skrytości ducha licząc na częste podwyżki rent po tragicznie zmarłych herosach. Ci giną, a ten ich ratuje, jakby podsumował całą sprawę typowy spłycacz tematów.

* Niedawno, całkiem przypadkiem odkryłem istnienie brytyjskiego dziennikarza,który przed kamerą zaraża się rozmaitymi pasożytami, m.in. tasiemcem i zamieniając się w obiekt badań, pozwala konsumować się doprawdy obrzydliwym organizmom, aby widzowie mogli dowiedzieć się więcej o zachodzących w takiej sytuacji reakcjach, a może lepiej: relacjach.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz