W dobie, kiedy większość polskich przedsiębiorców zarezerwowała dla nazw swoich firm końcówkę “-ex”, dla przykładu: Polex, Bogusolex, Waldex, Stefex i tak dalej, aktorzy uhonorowani w tytule wpisu Ikonami, a których nazwisk póki co nie wymienię, zajmowali już w światowej kinematografii miejsce szczególne i - jak miał pokazać pięknie dla nich upływający czas - pozostało ono absolutnie na wyżynach niełatwej profesji, jaką za młodu obrali.
I działo się tak również, gdy polscy przedsiębiorcy najczęściej nadążający za Duchem Czasu, a już na pewno śledzący jego profile na platformach społecznościowych, przemianowali firmy na I-pol24, I-bogusol48, I-wald24 czy I-stef48 a rodzima kinematografia dzielona przez niezapomnianego nieboszczyka, który po urodzeniu otrzymał imię Zygmunt na “chały, gnioty i śmieci” wiedziała już jak mniej więcej wyprodukować poprawnie komedię romantyczną wedle wzorców, od których dzieliła ją niezgłębiona przepaść Oceanu Atlantyckiego.
Ikony trwały na szczycie wciąż, jakby od niechcenia… W przeciwieństwie do wielu rodzimych gwiazd filmowych, których największym w ostatnich latach sukcesem - jak z pewnością odnotowali niepoprawni złośliwcy i kpiarze - była zdaje się jazda pod wpływem uhonorowana przez organa ścigania właściwą wyczynowi prawną szykaną, Ikony skrupulatnie umacniały swoją reputację w świecie ruchomych obrazów dochodząc do momentu, kiedy ścieżki ich zawodowych losów przecięły się w “Westworld”, arcygenialnym, cudownie obnażającym zawiłe meandry ludzkich ułomności serialu, gdzie - najprościej mówiąc - historię opowiada się w historii, a wszystko jest tym, czym być się wydaje i jednocześnie czymś zupełnie innym, choć z naukowego punktu widzenia to niemożliwe.
Anthony Hopkins i Ed Harris, bo o nich przecież mowa, po raz kolejny pomogli zrozumieć, że aktorstwo nie musi mieć nic wspólnego z tabloidową informacją koncentrującą się - przykładowo - na żeńskim narządzie rozrodczym ukazanym niby od niechcenia podczas wysiadania z limuzyny, z której wartością (limuzyny, nie narządu) nie mógłby konkurować roczny budżet wielu afrykańskich państw, że owa specyficzna umiejętność udramatyczniania scenariusza przy pomocy własnego ciała i środków, jakimi tylko ciało dysponuje może być sztuką najwyższej próby. Ale to trzeba umieć, powiedziałby ktoś. Owszem. Ale przede wszystkim należy czuć. Dlatego aktorów dzieli się na tych, co potrafią należycie przeżyć, oraz na takich, dla których przeżycie równa się pojęciom przy pomocy których definiuje się sporty ekstremalne.
Ikony jednak nie przeżywają. Żyją tym, co grają, a to, co gra w nich żyje także. I nawet jeśli milczą, albo zezują ze złością, bądź bez niej.
Ostatnio w serialowej produkcji powstałej na podstawie zrealizowanego w roku 1973 “Świata Dzikiego Zachodu”, którego zarówno autorem scenariusza, jak i reżyserem był Michael Crichton mający w przyszłości zachwycić czytelników - a przynajmniej pewną ich część - świetnie przeniesionymi na ekran powieściami: “Park Jurajski” czy “System” oraz wieloma innymi książkami, których nie sposób tu omówić.
Jest “Westworld” opowieścią monumentalną, podzieloną na dwie rzeczywistości… ale nie o tym. Pomijając czym “Westworld” jest, a co zostało już napisane w licznych omówieniach i recenzjach, to przede wszystkim - z całym szacunkiem dla pozostałych uczestników aktorskich zmagań - wystrzał wielkiego talentu aktorskiego Hopkinsa i Harrisa, którzy mimo iż oznaczeni na liście płac, jako pracownicy drugoplanowi, pojawiając się na ekranie przejmują go na potrzebę swoich słów, swoich gestów, spojrzeń, wzruszeń ramionami, nie zawoalowanych gróźb oraz półgębkiem rzucanych obietnic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz