poniedziałek, 24 lutego 2014

"Nebraska": młody, stary, niewiedzący

Jest pewien nieśmiertelny kolokwializm mówiący o tym, że starość nie ma wiele wspólnego z radością i z pewnością świadczy on prawdę. Cokolwiek jednak by o zmierzchu życia nie powiedzieć, nie wolno zapominać, że mimo iż rządzi się on swoimi prawami z przemożnym pragnieniem spokoju i ciszy na czele, potrafi także być bardziej dynamicznym od olimpijskich medalistów.
Opowiada o tym - jak z pewnością zostało to już tysiące razy napisane - “dający nadzieję”, “pokrzepiający serce” film “Nebraska” w reżyserii Aleksandra Payne’a (autor m.in. pamiętnego “Smitha” z Jackiem Nicholsonem). 


Fabuła filmu jest banalna: stetryczały, stary alohololik, do którego bram mózgu grzecznie, ale stanowczo zdaje się pukać Alzheimer ma jeden cel: dotrzeć do Lincoln w stanie Nebraska, gdzie oczekuje go milionowa nagroda, a tak przynajmniej twierdzi loteryjny kupon będący w jego posiadaniu.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że odległość do Lincoln przypomina tą do Drogi Mlecznej, a sam kupon - jak twierdzi syn “szczęśliwego zwycięzcy” - jest jednym wielkim oszustwem, a już na pewno nie stoi za nim milion dolarów.


Starość jednak nie zamierza polemizować z młodością: z uporem godnym najsłynniejszych osłów świata dopina swego i dzieje się, co następuje: syn zabiera ojca w długą podróż, która - jak to już napisano tysiące razy - “odmieni ich życie”, “pozwoli znów zachłysnąć się wiarą w potęgę człowieczeństwa” oraz “spektakularnie udowodni, że ruch zawsze silniejszy jest od bezruchu”.
W swojej podróży ojciec z synem docierają do rodzinnej miejscowości tego pierwszego, gdzie na wierzch wychodzi więcej, niż można byłoby się spodziewać...


Pokolenia dzielą nie tylko dekady: przede wszystkim granicę między nimi stanowi niewiedza, o której tak ujmująco opowiada “Nebraska”. Niewiedza, dla której idealną wręcz pożywką stają się domowe twierdze, gdzie przykładnie kwitnące i doceniane przez sąsiadów życie rodzinne, kryje w sobie nierzadko najmroczniejsze tajemnice.  



Alexander Payne w swoim filmie drąży także temat, który dość często poruszany jest w gabinetach psychologicznych, a jest nim grzech zaniedbania. Mówi, że człowiek często popełnia go wobec najbliższych mu osób, a koksekwencje tego, mogą odbić się trwałym piętnem na całym - jak długie i szerokie - życiu. Najbardziej urzekające jest to, że reżyser nie czyni swojej kamery mentorską, nie bawi się w dydaktyzm, nie poucza i nie instruuje, ale daje do zrozumienia, że “rodzinne szczęście” bywa mydlaną bańką: raz rozpryśnięte nie ma zdolności regeneracyjnych. I taka jest prawda, choćby nie wiem co próbowali wmówić spece od solidnie lukrowanych filmów “dających nadzieję”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz