Jeśli od lat istnieje kino zajmujące się próbą odnalezienia odpowiedzi na nierzadko bardzo skomplikowane pytania, to dlaczego obok niego nie istnieć mogą widowiska, które niczego nie poszukując potrafią sprawić, że człowiek nękany tzw. naturalnym stresem - jakże zajmująco pisał o nim profesor Antoni Kępiński w kultowym w czasach hipisowskich “Lęku” - może się zrelaksować i zapomnieć o wszystkim?
Zdaję sobie sprawę, że dla większości Max Payne niewiele ma wspólnego z dr Wiktorem Frankensteinem, jednak dla mnie już od zawsze kojarzyć będzie się z niedzielnym wieczorem, kiedy to zmierzyłem się z tymi obrazami wspominając przy okazji rok 2008, w którym to perypetie nowojorskiego detektywa ominęły mnie szerokim łukiem, choć nie pamiętam dlaczego.
Twór dr Frankensteina powołany do życia w umyśle Mary Shelley oraz detektyw Payne, który narodził się na przełomie tysiącleci w wyobraźniach scenarzystów fińskiego studia Remedy, oprócz wielu różnic skutecznie ich od siebie oddzielających posiadają dwie wspólne cechy: nie jeżdżą na motocyklach i są potworami, przy czym muszę naprędce dodać, że wyznają odmienną potworność i przy jej wprowadzaniu posługują się inną bronią, choć żaden z nich nie posiada dostępu do pocisków nuklearnych. Wielka szkoda!
Rozważając, która potworność jest bardziej przerażająca zabrnąłem w ślepy zaułek, bowiem jeśli rozmach potworności osamotnionego ojca i męża wydaje się w swojej oczywistości nie podlegać żadnym dyskusjom, to w jakiej skali zamknąć monstrualność zrodzonej ze śmierci istoty nieświadomej celu w jakim została na świat powołana?
Błąkają się zatem po ekranie dwaj pokrzywdzeni przez życie i śmierć spotworniali bohaterowie i sprowadzając na wielu ostateczność sami jakby jej poszukują: litościwa śmierć wybawiłaby ich od męki nieznośnego istnienia, którego celowość została zredukowana do poszukiwania jednej, dla każdego z nich bardzo istotnej odpowiedzi.
Zarówno jeden, jak i drugi podążają za nią z rozpaczliwą determinacją: młody Frankenstein wywiedzieć się pragnie, dlaczego stary zmajstrował go z trupów, Payne natomiast żąda od Nowego Jorku wydania mu ludzi, którzy w brutalny sposób sprawili, że jego żona i dziecko przeszli do miejsca nazywanego przez starożytnych Egipcjan Krajem na Zachodzie.
Bardzo dobrze w moim rozumieniu wywiązali się z aktorskiego zadania główni bohaterowie produkcji, które usiłuje się tu pobieżnie omówić przez porównanie: poharatana twarz Aarona Eckharta (Adam Frankenstein) w roli ożywionego przy pomocy elektrycznych węgorzy trupa oraz zawzięta fizys Marka Wahleberga (Max Payne) próbującego wyrazić ból przy pomocy broni palnej wywołują pozytywne wrażenia i nawet - gdyby to zależało ode mnie - zaleciłbym zrealizowanie kontynuacji, przez którą rozumiem zarówno sequele, jak i prequele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz