poniedziałek, 10 marca 2014

Motocykle? Tylko brazylijskie!

Miał stuprocentową rację nieboszczyk Riedel śpiewając w ponadczasowym szlagierze: “Yamah mój, to jest, kocham go”. Zanim jednak ostatecznie pojąłem słowa tekstu piosenki, przebyłem długą drogę, która - o czym początkowo nie wiedziałem - rozpoczęła się już w roku 2010 w lasach Amazonii.
Brazylia jest krajem, gdzie podobno dzieje się tyle samo, co w innych krajach, z tą tylko różnicą, że tam specjalne jednostki policji mogą odstrzeliwać - dosłownie - “element niepożądany” i dostawać za to przyzwoite pensje oraz pochwały od dowódców. Opowiada o tym znakomity dwuczęściowy film “Elitarni”, w którym bohaterami są członkowie jednostki specjalnej BOPE zajmującej się walką z dilerką, choć nie tylko.


W Brazylii produkuje się też japońskie motocykle, a konkretnie Yamahy z rodziny YBR, z której to najmniejszy, półćwiartkowy kurdupel w wersji Custom jest mi bardzo dobrze znany i bardzo za nim tęsknię. I to pewnie tęsknota skłoniła mnie, abym pozostał w rodzinie i nie szukał czegoś poza nią, bo może i nic dobrego z tego by nie wyszło.
Przez niemal trzy tygodnie trwały moje poszukiwania, oglądania, macania, wypytywania, dzwonienia i targowania. W tym czasie widziałem wiele, znacznie więcej niż się spodziewałem, a w tej mnogości - cóż poradzić - najwięcej było z uśmiechem wypowiadanych krętactw, półprawd i zaowalowanych sekretów, których odkrycie wiązałoby się z poważnym wkładem finansowym. “Niemiec płakał jak sprzedawał”...
Ostatecznie w garażu wylądował ponownie Yamah, tym razem wersji ćwierćlitrowej, z potężnym - jak na tę klasę motocykli - 20 litrowym bakiem, dzięki któremu pokonanie dystansu 530 - 720 kilometrów jest dziecinną igraszką, z czym wielkie problemy miałby np. bardzo mi się podobający FZ6. Nawet ten z rocznika 2003 wyposażony już we wtrysk paliwa.


Długo kalkulował wąż w mojej kieszeni nad ostateczną decyzją: stękał, kwękał, biadał i płakał, jednak kiedy na drodze nieskomplikowanych w istocie działań matematycznych przeliczył kilometry na złotówki wysyczał pewnym tonem: bier Yamaha. Oczywiście, zwróciłem mu grzecznie uwagę, że mówi się “bierz”, a nie “bier”, jednak on tylko odparł: wiem, wiem, bier go…


Yamah jest gówniarzem: zakupiony w polskim salonie w roku 2010 zachował się w stanie technicznym, jak i wizualnym niemalże salonowym, czego nie umniejsza tych kilka zadrapań odniesionych w szkole jazdy, gdzie spędził troszkę czasu. 20 000 km przebiegu potwierdza przednia opona Pirelli Demon Sport oryginalnie montowana w tym motocyklu, która z powodzeniem przeżyłaby jeszcze sezon spokojnej jazdy, jednak przed dłuższym wyjazdem na pewno ją wymienię, choć już boli mnie serce, kiedy pomyślę, ile to będzie kosztowało.


Wrażenia z jazdy? To chyba najżywsza z nagich dwieściepięćdziesiątek z elastycznym i dynamicznym silnikiem skłaniającym do harcowania, grania na nosie oraz psikusów w nastoletnim stylu, od których nie można się powstrzymać - a zwłaszcza, kiedy na arenę wydarzeń wkracza wiosna. Oby nieodwołalnie.

 
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz