poniedziałek, 31 marca 2014

"300: Narodziny Imperium" - rzeź grecko-perska

Był podobno Temistokles mężem o rozumie zdolnym do strategicznego myślenia, postawnym i tęgim, na widok którego drżeli wrogowie, a dziewkom miękły kolana. Może i właśnie dlatego piastował w Atenach funkcję archonta, czyli najwyższego urzędnika ateńskiego polis, przewodniczący rady aeropagu oraz stratega, czyli jednego z dziecięciu głównodowodzących greckich fyli, przez które rozumieć należy jednostki administracyjne Grecji.


Czy wiedział o tym Frank Miller rysując swój legendarny komiks wzbogacając go patetycznymi okrzykami w dymkach domagającymi się wolności dla podzielonej i skłóconej Grecji z czasów bitwy pod Termopilami i nastającego na demokrację, Tyrana Tyranów, Ksereksesa, syna pokonanego pod Maratonem Dariusza oraz sekundującej mu okrutnej Artemizji?
Z pewnością. Jako twórca komiksów musiał też Miller mieć pojęcie o umowności, uproszczeniach i wizualnych wabikach mających uczynić jego dzieło niezapomnianym.


Zarówno błyskotliwy Zack Snyder reżysując “300”, jak i jego nie mniej zdolny kontynuator, Noan Murro słabo jeszcze kojarzony w świecie filmowych opowieści przelali na ekran komiksową esencję: nie znajdowali ni czasu, ni miejsca na rozbudowane dialogi, lecz postawili wszystko na obraz i dźwięk, które w obu produkcjach potrafią wywołać dreszcze pierwszej kategorii.


Szybko toczy się akcja “300: Narodziny Imperium” - tym razem rzeź odbywa się na Morzu Egejskim bardzo szybko potrafiącym przybierać czerwonej barwy, a jej finałowa odsłona następuje pod Salaminą, gdzie działo się dużo, a truchło zarówno zwycięzców, jak i pokonanych obficie padało do spienionej wody, aby tam na zawsze świadczyć o rozmachu batalii.


“300: Narodziny Imperium” wydają się być produkcją o jednoznacznym wydźwięku: albo widz kupi konwencję i pozwoli się jej obezwładnić, albo z szyderczym uśmiechem bezwzględnie piętnował będzie patetyczną umowność, choć muszę przyznać, że osobiście zaliczam się do grupy pierwszej, co - rzecz jasna - nie zabrania mi rozumieć motywów przedstawicieli grupy drugiej.  


Warto też wspomnieć o przykuwającej wzrok kreacji Evy Green (Artemizja) doskonale pamiętanej z roli pięknej Sybilli w “Królestwie Niebieskim” Ridleya Scotta, a zwłaszcza o jej pełnych naturalnego wdzięku piersiach niezwykle wyeksponowanych w pewnej scenie miłosnej, o której z wielu względów powiedzieć za wiele nie mogę.  


Spierać się można, oczywiście, nad wyłączną czernią i bielą tego typu produkcji, tendencyjnym i uwłaczającym historii kreowaniem monstrów (szachinszach Kserekses) oraz przypisaniu wszelkich zasług za zwycięstwo pod Maratonem Temistoklesowi, podczas gdy jego architektem był Miltades, jednak równie dobrze można mieć pretensję do słonecznych promieni czy wartkiego nurtu rzeki za to czym są w rzeczywistości i czym nigdy nie będą.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz