niedziela, 31 lipca 2016

"Batman vs Superman: Świt sprawiedliwości" (2016) - zawód: superbohater

Kiedy w roku 2004 - na dwa lata przed chwilą, kiedy we wspominkach o krwawej łaźni pod Termopilami rozbłysła na dobre jego gwiazda - zabawił się kalkami w “Świcie żywych trupów”, niewiele można było o nim powiedzieć, choć na pewno zasługiwał na miano sprawnego reżysera.  
Od premiery “300” Zack Snyder wszedł definitywnie do świata początkowo bohaterów (król Leonidas i jego Spartiaci), aby przejść do wymiaru, gdzie niepodzielnie królują superbohaterzy, którzy w jego wydaniu - podobnie, jak w mrocznym ujęciu Christophera Nolana - są mniej komiksowi, bardziej skomplikowani wewnętrznie i nieobce są im moralne dylematy.


W 2016 reżyser “Człowieka ze stali” doprowadził do konfliktu dwóch superbohaterów w ponad dwuipółgodzinnym obrazie udowodnił, że w komiksowej konwencji niewielu może z nim konkurować.
Akcja filmu “Batman vs Superman: Świt sprawiedliwości” - w którym Ben Affleck zadebiutował w roli Mrocznego Rycerza z Gotham, a Jeremy Irons zastąpił Michaela Caina i przybierając imię Alfred służy nie tylko radą Bruce’owi Wayne’owi - zatacza kręgi wokół konfliktu Superman (Henry Cavill) z ludźmi sprokurowanego nie z winy superbohatera. Jego inicjatorem jest Lex Luthor (Jesse Eisenberg), szaleniec skrzywdzony przez Los uosabiany przez jego ojca oraz nie czuły na jego cierpienia świat, który przetransformował go w monstrum pragnące skrzywdzić wszystkich z obojętnością znoszących jego cierpienie.  


I tak oto twarzą w twarz stają przed sobą Batman i Superman, a każdy z nich zdaje się mieć powód by nienawidzić jeden drugiego. Oboje posiadają moce niedostępne zwykłym śmiertelnikom, choć siła, jaką dysponuje pochodzący z planety Krypton Clark Kent, kiedy przestaje być dziennikarzem jest nieporównywalnie większa od tej będącej w posiadaniu Bruce’a Wayne’a.


Różni ich wiele, ale być może łączy jeszcze więcej - oboje przecież utracili w przeszłości coś bardzo cennego, choć poczucie straty Mrocznego Rycerza - w przeciwieństwie do jego nadnaturalnych talentów - wydaje się większe niż Supermana. Z pewnością łączy ich także zamiłowanie do sprawiedliwości oraz jej egzekwowania przy pomocy niekonwencjonalnych metod, które sprawiają, że kinowy ekran chce eksplodować ku niewątpliwej uciesze nabywców biletów.   


“Batman vs Superman” stawiając chwilami filozoficzne pytania - oczywiście po “komiksowemu” - ocierające się o istotę Boga, boskości i o miejsce człowieka w bożym dziele, za jaki zwykło się uważać istniejący Wszechświat jest dziełem wizualnie wybuchowym, nadzwyczaj udanym pod każdym względem i dającym pewność, że kolejna produkcja Zacka Snydera: “Liga Sprawiedliwych" także wgniecie w fotel i sprawi, że pop corn wypadnie z pudełek. Dzięki temu słychać będzie jedynie śmiech demonicznego Jokera (Jared Leto), który wraz ze swoim specyficznym poczuciem humoru prawdopodobnie będzie mieszał szyki Sprawiedliwym.

poniedziałek, 25 lipca 2016

"Pitbull. Nowe Porządki" (2016) - czarni na białych

Lubujący się w etykietach i kolokwializmach dziennikarze z pewnością określili ten film mianem “prawdziwie męskiego” i w tym wypadku nie dałoby się trafniej i zgrabniej podsumować najnowszej produkcji Patryka Vegi, który jeśli o życiu rodzimych policjantów nie wie wszystkiego, to z pewnością wie prawie wszystko.


W kręconym wedle podręcznikowych reguł sztuki filmowej “Pitbullu. Nowe Porządki” znaleźć musiało się miejsce dla rasowego “psa”, brutalnego “gangusa”, okrutnego “gangusa” oraz “gangusa” tępego zgrabnie rozładowującego napięcie nadmiernie rozwiniętym bicepsem oraz ewidentnym zanikiem istotnych części płata czołowego: kory przedczołowej i kory ruchowej mowy.  


O co chodzi? Ano o to samo, co zwykle: o walkę dobrych ze złymi, o strefy wpływów i ich poszerzanie, o tytułowy “nowy porządek” zaprowadzany - chciałoby się powiedzieć: “w imię zasad, skurwysynu”, o miłość i wreszcie o to, że zabić jest prościej niż żyć.
Nie fabuła jednak, nie scenariusz, nie realizacja - bardzo dobre zresztą - skłaniają do głębszych refleksji po skończonym seansie, lecz obraz Polski - nie tak dawno ukazany przez Vegę w kontrowersyjnych “Służbach Specjalnych” (2014) - wyłaniający się z filmowych kadrów, gdzie wszystko jest możliwe i niemożliwe zarazem, a to co białe bardzo prędko okazać może się czarnym.


Jaka jest w fimie Vegi Polska? Mroczna, brudna, nadgniła, próbująca pochłonąć więcej niż może wydalić; załatwiająca interesy na prawo i lewo z mroczną przewagą tego drugiego. Polska chcąca żyć na wysokim poziomie bez względu na koszty, którymi przecież obciążyć można innych.   
Na pochwalę zasługują także aktorskie kreacje, a zwłaszcza te stworzone przez Piotra Stramowskiego (“Majami”), Krzysztofa Czeczota (“Zupa”), Tomasza Oświecińskiego (“Strach”), czy Maję Ostaszewską (Olka) błyskotliwie wcielającej się w rolę nie grzeszącej inteligencją byłej żony “gangusa”, której temperamentu nie da się określić inaczej jak ujmującym.  


Świetnie odnalazł się w klimacie, z którego - niektórzy twierdzą: niestety - najbardziej kojarzony jest Bogusław Linda: w roli ustanawiającego nowy porządek “Babci” poradził sobie równie dobrze jak w filmach, których fragmenty dialogów do dziś powtarzane są przy okazji i bez okazji.


Duszna atmosfera obrazu, w którym ci dobrzy śledzą tych, a źli i tak widzą wszystko lepiej, znakomite tempo akcji, barwne i dowcipne dialogi, przejmująca muzyka, sugestywne kreacje aktorskie oraz smaczki-szpile wypuszczające powietrze ze scen z wydawałoby się przesadnie nadmuchanym napięciem (choćby wjazd “czarnych” do domu “Zupy”) stawiają nowego “Pitbulla” wysoko w rankingu rodzimych dramatów kryminalnych.
I z pewnością skłaniają do oczekiwania na listopadową premierę kolejnego filmu Patryka Vegi: “Pitbull. Niebezpieczne kobiety”.

poniedziałek, 18 lipca 2016

"Penny Dreadful" (2014 - 2016) - Czas nie leczy ran

Po bezkresnym oceanie serialowych produkcji przez trzy sezony dryfował okręt pod dostojną, czarną banderą napędzany melancholią, smutkiem, żalem, poczuciem klęski, nieznośnością przemijania, bezwzględnością czasu, poczuciem marności wobec wytrawnych sztychów Losu oraz drobinkami szczęścia rozdmuchiwanymi nie przez wiatr historii, lecz przez samych bohaterów nie umiejących poradzić sobie z ich posiadaniem.


Szczęście bowiem potrafi być wielkim przekleństwem - jakże dobrze wie o tym choćby Dorian Grey - naiwną mrzonką przypominającą zachód słońca odmalowany dłonią malarskiego wyrobnika próbującego przekonać gawiedź o nieprzemijającym pięknie świata.  


Zgrabnie John Logan, twórca serialu, splótł z sobą losy bohaterów znanych z kultury popularnej i dając im nowe życie oraz nowe cele przymusił do konfrontacji nie tyle z sytuacjami, w jakich musieli się odnaleźć, lecz z samymi sobą, z własnymi pragnieniami, słabościami oraz dążeniami niejednokrotnie przerastającymi ich ograniczone możliwości. Boleśnie przekonał się o tym zarówno doktor Victor Frankenstein, jak i stworzone przez niego monstra, które otrzymując nowe życie zapragnęły odnaleźć los utracony, co jest przecież niemożliwe, gdyż zgodnie z odwieczną naturą świata przeszłość nie może na powrót stać się teraźniejszością.   


Nie tylko jednak zawiłość charakterologiczna głównych bohaterów zasługuje na owacje na stojąco. O nie dopraszają się także kreacje aktorskie z być może najpiękniejszą i najbardziej utalentowaną aktorką współczesną, Evą Green, która wcielając się w rolę kobiety o wysokim stopniu psychologicznego zaburzenia i emocjonalnej niestabilności wyznaczyła nową jakość aktorskiej ekspresji godną najwyższego uznania i wszelkich możliwych nagród.


Zachwycać w “Penny Dreadful” mogą także dialogi prowadzone w tonie nieco patetycznym, choć zrozumiałym ze względu na gotycką konwencję serialu, w których uzewnętrzniają się natury głównych bohaterów zarówno tych negatywnych, jak i pozytywnych, mimo iż po prawdzie żaden z nich nie jest do końca zarówno pierwszym, jak i drugim. A mówią przede wszystkim bohaterowie o tym, co musiałoby się stać, aby odzyskali spokój, wiedząc doskonale, że to niepokój przypisany jest ludzkiej naturze.  


Wpatrując się w napis “The End” bezwzględnie obwieszczający koniec zmagań potworów, półpotworów i ludzi oraz wspominając ostatnie sceny trzy sezonowej epopei o bólu i niemożności jego zredukowania można odnieść wrażenie, że na nowo odżyła epoka schyłku wieku, osławionego “fin de siècle”, w której runąć musi wszystko i dla wszystkich, aby z powstałego gruzu zrodzić mogło się nowe, choć nie jest pewne czy będzie ono lepsze od tego, co było. A zresztą: czyż koniec nie powinien być po prostu końcem?


Serialowe zakończenie choć jest wielkim szczęściem dla pogrążonej w mroku ludzkości, tak jest przede wszystkim bezmiernym dramatem jednostki, niepowetowaną stratą oraz pustką, której prawdopodobnie nic nie będzie w stanie wypełnić.
I to jest Zakończenie.  

niedziela, 10 lipca 2016

Bałkańska przygoda

Ze względów zrozumiałych przede wszystkim dla osób ceniących życie ludzkie nie więcej niż los much plujek - z całym szacunkiem dla tej z pewnością potrzebnej światu populacji - zmieniłem podróżnicze plany i zamiast do Stambułu powędrowałem wraz ze swoim wiernym motocyklem przez Bałkany - ze specjalnym uwzględnieniem Albanii - do Grecji, gdzie czas płynie wolniej, a szum fal oswobadza tęsknoty i pobudza umysł do analitycznej pracy.
Po przejechaniu bałkańskiego szlaku - o czym opowiem niebawem - wakacyjnym zwyczajem dotarłem do Paralii i rozbiłem namiot na Campingu Kristi, gdzie czuję się, jak w domu, a może nawet trochę lepiej, gdyż w Krakowie nie mam widoku na bezkres lazuru, jakim mieni się tutejsze "oczko wodne" zwane Morzem Egejskim.W Stambule, który w roku 2013 gościł mnie po królewsku przez 5 dni zamierzałem przyjrzeć się kilku miejscom, gdzie bohaterowie mojej historycznej trylogii, "Ferit, Aga janczarôw" rozgrywać będą partie swoich losów, aby finalnie zwyciężyć, bądź zostać pokonanym, gdyż remisów nie będą chcieli uznawać.

Albania, hotel Lin nad Jeziorem Ochrydzkim

A Grecja pozostaje i z pewnością pozostanie niezmienna: wyczekująca klienta, wabiąca go i drenująca jego kieszeń; roześmiana, ekspresyjna, hałaśliwa, południowa, konsumpcyjna i gadatliwa tak bardzo, że często zastanawiam się, jak w tym gwarze rodziła się filozofia, która choć początek swój znaleźć musi w chaosie życia, tak chaos ów ująć musi w ciszy.