niedziela, 27 grudnia 2015

"Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy" (2015) - strzały na utartym szlaku

Oprócz wielu galaktyk, o jakich zawiłym językiem piszą rozprawy doktorskie astrofizycy, istnieje galaktyka opisana w sposób mogący dotrzeć nawet do tych, którzy pocą się podczas recytacji pierwszych strof poematów uznanych na szczeblu ministerialnym za wybitne i ponadczasowe.
Zrodziła się ona w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w umyśle trzydziestoletniego Amerykanina, który uznał, że odwieczna walka dobra ze złem od dawna przedstawiana w sztuce filmowej wyższych i niższych lotów domaga się nowej scenerii i nowych bohaterów.


W ten oto sposób mały chłopiec, jakim w roku 1979 bez wątpienia byłem, obejrzeć mógł w sali kinowej w pięknym mieście Świdnicy na zachodzie Polski niezwykły obraz, który w sposób istotny i nie podlegający dyskusji odcisnął głębokie piętno na moim życiu wewnętrznym, podobnie jak na życiach - ale nie w tym wulgarnym sensie przez “rz” - milionów innych małych chłopców na całym świecie.
O dziewczynkach, niestety, nic pewnego powiedzieć nie mogę.  
Tamtego lata przemawiający metalicznym basem na czarno ubrany pan sprawił, że mały chłopiec chował się to za ojca, to za kinowy fotel, który w pewnym momencie stał się fotelem X Winga podczas finalnego ataku na Gwiazdę Śmierci. Podczas lat następnych ów chłopiec nie bojący się już Lorda Vadera i mieszkający już w pięknym mieście Krakowie wielokrotnie uiszczał opłaty za możliwość wejścia do kin prezentujących dalsze koleje losów bohaterów George’a Lucasa.
Potem długo, długo było nic.


Dopiero po latach pierwsza trylogia odrestaurowana cyfrowo została zaprezentowana światu w roku 1997 z okazji jubileuszu dwudziestolecia powstania serii, abym mógł jej pierwszą - tzn. czwartą - część obejrzeć cztery razy w londyńskich kinach. Od tamtego czasu w świecie “Gwiezdnych Wojen” najwięcej działo się w grach komputerowych potrafiących zgrabnie nawiązywać do świata przedstawionego w kinie, jak i do światów, o jakich filmowi bohaterowie nie wspomnieli słowem.


Potem znów było długo, długo nic, aż wreszcie pewnego dnia reżyser, którym zachwycał się Spielberg i który pozwolił zasłużenie zabłysnąć talentowi Jennifer Lawrence, J. J. Abrams zaprezentował urbi et orbi wyznawcom “pewnego razu w odległej galaktyce” trailer skłaniający do intensywnych rozważań i spekulacji, przy czym tych drugich było zdecydowanie więcej.
Dalej była już tylko perspektywa 21 grudnia, kiedy nowe ujęcie niezwykłego uniwersum miało zdetonować się w moich oczach dozbrojonych w okulary pozwalające przenieść się do szerszego wymiaru.


Po dwóch godzinach i piętnastu minutach pobytu w rzeczywistości oderwanej od praw fizyki, nie wolnej jednak od praw ludzkich nie chciałem opuszczać kinowej sali i choćby siłą, choć bez pomocy miecza świetlnego zażądać, aby “Przebudzenie Mocy” zostało odtworzone po raz kolejny i kolejny i…
Mały chłopiec, jaki tkwi w każdym dorosłym za jakich większość mężczyzn - za nielicznymi wyjątkami - pragnie uchodzić, wydzierał się we mnie w piskliwej tonacji. Histerycznie żądał, gwałtownie domagał się realizacji klarownie wyłożonego postulatu - kolejnej projekcji filmu, który nie spodobać się może tylko chłopcom uznającym w szkole podstawowej z niezrozumiałą dla innych chłopców dumą ZPT za ulubiony przedmiot.
O dziewczynkach, niestety, nic pewnego powiedzieć nie mogę.   


W ponad dwugodzinnej produkcji odwołał się Abrams do tego, co było w starej trylogii najlepsze i na bazie sprawdzonych już scenariuszy wyczarował przy pomocy współscenarzystów: Lawrence’a Kasdana i Michaela Arndta historię, która od początku do końca toczy się z prędkością blasterowego wystrzału. Nic dziwnego, bo pamiętać trzeba, że Kasdan był przecież scenarzystą “Imperium Kontratakuje” i “Powrotu Jedi” i kto wie czy to nie do niego należał decydujący głos podczas ustalania warunków, w jakich bohaterowie “Przebudzenia Mocy” będą kochać, nienawidzić, walczyć i ginąć.


Przez chwilę myślałem nawet, aby żachnąć się na ten skrajny populizm, jednak utrwalając w pamięci wizję reżysera “Super 8” przy pomocy nielegalnego seansu dopiero co pobranej wersji nakręconej ukrytą kamerą w hiszpańskojęzycznym kinie, jestem już absolutnie pewny, że droga, jaką obrał J.J. Abrams jest słuszną. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że jego następca - Rian Johnson, twórca m.in. “Niesamowitych Braci Grimm” i “Loopera” - odpowiedzialny także jednoosobowo za scenariusz “ósemeczki” nie zboczy z wyznaczonego kursu szczęśliwie dowożąc bohaterów Sokołem Millenium do bram epizodu dziewiątego, którego scenariusz napisze m.in. z Lawrencem Kasdanem, batutę naczelnego dyrygenta oddając Colinovi Trevorrowi znanemu z najnowszej wersji “Parku Jurajskiego”.

niedziela, 20 grudnia 2015

"Suburra" (2015) - żądza pieniądza

Zorganizowane grupy przestępcze o charakterze zbrojnym istnieją w jednym celu - pomnażania zysków przez co rozumieć należy wymuszenia, rozboje, morderstwa, zastraszenia, porwania, egzekucje, a także całkiem legalne inwestycje do jakich dochodzą w sposób kolidujący z tym, co niegdyś Hammurabi nazywał prawem. Od wieków mafie niczym rakowe komórki toczą tzw. “zdrową tkankę społeczeństwa”, a to z wdzięczności raz na czas uświęca dokonania rodzin gangsterskich obrazując ich życie i obyczaje przy pomocy scenarzysty, reżysera oraz aktorów, którzy - jak sądzę - w rzeczywistości woleliby nie mieć do czynienia z postaciami, w jakie tak ochoczo wcielają się na filmowym planie.  


Tym razem nie o uświęcanie chodzi, “Suburra” to nie “Ojciec Chrzestny”, lecz o całkiem bezpośrednie i dosadne ukazanie pewnych mechanizmów, dzięki którym ci posiadający nielegalnie broń palną, mogą przy pomocy tych, którzy posiadają poselski immunitet osiągnąć to, do czego zostali powołani - do pomnażania zysków, o jakim coś się tu już przebąknęło.   


W czym rzecz? Ano, w Ostii. A czym jest Ostia? W starożytnym Rzymie wliczony w poczet bogów przez senat rzymski cesarz Klaudiusz zbudował tam port, który później kanałem z Tybrem połączył boski cesarz Hadrian. W “Suburrze” Ostia urasta do mitycznego El Dorado: rodziny mafijne pragną zbudować tam nowe Las Vegas, aby w swoim czasie dzięki jego neonom, jednorękim bandytom, ekskluzywnym damom do towarzystwa oraz całą masą najdzikszych atrakcji robić to, co lubią najbardziej - pomnażać zyski, o jakich mam wrażenie wspomniało się tu już dwukrotnie.


Wielotorowo poprowadzona akcja łączy się z sobą tworząc dość szybko jeden potworny organizm, któremu dla poprawnego funkcjonowania niezbędna jest harmonia. Nie taka jednak, o jakiej opowiadają buddyści lub metodyści: harmonia zła, zepsucia i korupcji. Problem rozpoczyna się, kiedy jedna część organizmu ginie bezpowrotnie, a pozostałe muszą poradzić sobie ze stratą przy pomocy sposobów, jakimi straszy się niesforne dzieci.


“Suburra” to przejmujące stadium najgorszych cech człowieka potrafiących rozrosnąć się do monstrualnych rozmiarów, kiedy na horyzoncie rysuje się perspektywa długofalowego pomnażania zysków, o jakim na pewno coś zostało tu już powiedziane.   
Żądza napędzającą głównych bohaterów obrazu Steffano Solimy, czyni z nich agresywne, zajadłe, wściekłe i gotowe na wszystko ludzkie zwierzęta pragnące wspiąć się na szczyt łańcucha pokarmowego. Dla tych, którzy będą mieć nieszczęście znaleźć się niżej od nich…  

niedziela, 13 grudnia 2015

"Proces" (2014) - sprawa do sprawiedliwości

Indyjski wymiar sprawiedliwości - podobnie jak wszystkie inne wymiary - daleki jest od doskonałości. Nie jest także pewne, czy zamierza zbliżyć się do niej w sposób zadowalający przeciętnego petenta zmuszonego wejść w jego podparte paragrafami tryby.
Przekonuje się o tym bohater indyjskiego dramatu “Proces” (2014), pieśniarz Naryan Kamble (Vira Sathidar) oskarżony o doprowadzenie do samobójstwa pracownika miejskiej kanalizacji, co w świetle indyjskiego prawa jest nie budzącym wątpliwości przestępstwem.


Po aresztowaniu, rozprawie wstępnej, po której zakończeniu nieszczęsny śpiewak i poeta, “piewca śmierci z własnej ręki” trafia do aresztu. Bezskutecznie usiłuje go stamtąd wyciągnąć adwokat Vinay Vora (Vivek Gomber), także aktywista ruchu na rzecz poszanowania praw człowieka, które - jak sugeruje to reżyser i scenarzysta Chaitanya Tamahne w wyróżnionym na wielu festiwalach obrazie - respektowane są w sposób, nad jakim z pewnością można by jeszcze popracować.


Najciekawsze, że indyjski dramat - pomimo tematyki skutecznie mogącej podnieść ciśnienie nie tylko u osób z wieńcowym problemem - jest zupełnie nieagresywnym i nieinwazyjnym komentarzem wobec ewidentnie szwankującej machiny wymiaru sprawiedliwości, którą uzdrowić może chyba już nie właściwe naoliwienie, lecz serwis, bądź wymiana głównych części. Nawet twarz uwijającego się w iście szatańskim ukropie adwokata pozostaje nadzwyczaj spokojna wobec atakującego go ze strony oskarżycielki (Geetanjali Kulkarni) nonsensu potwierdzanego na wysokim szczeblu przez przewodzącego sprawie sędziego (Pradeep Joshi). Z budzącą podziw cierpliwością kontynuuje adwokat prawnicze dzieło, aby sprawiedliwość mogła zatriumfować, a jego klient mógł poza murami aresztu dawać wyraz wokalnemu talentowi ku uciesze publiczności.  


Nie pozbawiony ironicznego zaśpiewu “Proces” ukazuje problemy być może niewiele mówiące przeciętnemu Europejczykowi, jednak warte głębszych przemyśleń - biurokratyczną bezduszność, bezwzględną automatyczność przewodów sądowych oraz jawne manipulowanie materiałem dowodowym przez policję pragnącą w możliwie najkrótszym czasie zapewnić bezpieczeństwo liczącemu grubo ponad miliard społeczeństwu indyjskiemu oraz - jak wyraźnie podkreśliła to oskarżycielka - innym społeczeństwom.    


Jest też “Proces” nienachalnym świadectwem życia codziennego w Indiach, jakiego w swoim czasie doświadczyły dzieci-kwiaty masowo pielgrzymujące w tamte rejony świata, choć ze zrozumiałych względów stanowi ono jedynie tło istotniejszych wydarzeń. batalii toczonej na sali rozpraw między oskarżycielką - precyzując: wymiarem sprawiedliwości - a obrońcą.

środa, 9 grudnia 2015

"Dar" (2015) - na imię mam "Pamiętam Dobrze"

Niesłusznie określono “Dar” Joela Edgertona - także odtwórcy jednej z głównych ról - horrorem, gdyż trafniej było przykleić łatkę “thriller psychologiczny”. Dlaczego? Bo jeśli produkcja budzi napięcie i wprawia serce w szybszy rytm to wyłącznie w sferze mającej silny związek z rzeczywistością wykreowaną w przeszłości przy pomocy emocjonalnie i racjonalnie postrzegającego świat młodego człowieka, który…


Oczywiście, nie oznacza to, że dobry horror czerpać musi swą siłę wyłącznie z elementów nadnaturalnych… zostawmy jednak formalną dyskusję i zajmijmy się obrazem.  
I przypomnijmy wyraźnie jedno - “na początku było słowo”.
Zanim jednak widz o tym się dowiaduje, szczęśliwe małżeństwo wprowadza się do pięknego, dużego domu, gdzie planuje - jak większość par w pięknych i dużych mieszkaniach - “postarać się o dziecko”, z czym może mieć pewne problemy, gdyż pierwsze nie zdołało wydostać się żywe z łona matki.


Kim są oni? Bardzo proszę: Simonem (Jason Bateman) i Robyn (Rebecca Hall). Ludźmi sukcesu: przedsiębiorczymi, zaradnymi, gotowymi na wszystko, jeśli zajdzie taka potrzeba, a przecież wiadomo, że w świecie, w jakim się poruszają, zajść w końcu musi. Konkurencja przecież nie śpi, a nawet jeśli to robi, gotowa jest wybudzić się szybciej niż można się tego spodziewać.  


Nieoczekiwanie w sielskość szczerze sobie oddanego małżeństwa wkracza pewnego dnia niejaki Gordo (świetny Joel Edgerton próbujący chyba zapomnieć o niezbyt przekonującej roli Ramzesa w “Exodusie” Ridleya Scotta), dawny kolega Simona z liceum, a jego obecność w życiu ludzi szczęśliwych bardzo prędko zaczyna się intensyfikować doprowadzając do zaognienia filmowej akcji oraz do zagrożenia życia u widzów z chorobą wieńcową.


Początkowo leniwie budowany klimat zaczyna intensyfikować się w miarę odkrywania przez twórców kolejnych kart z talii pełnej fałszywek oraz jednego, jak najbardziej realnego jokera, który w odpowiedniej chwili zrobi, to do czego został stworzony - pobije wszystko i wszystkich.    
Jest “Dar” wśród tzw. produkcji “niedzielnych”, “niekoniecznych”, “dla entuzjastów gatunku” pozycją wartą obowiązkowej celebracji, gdyż podczas stu ośmiu minut seansu otrzymujemy należycie odmierzoną i przemyślaną dawkę ruchomych obrazów skutecznie pozwalającą zapomnieć, że za oknem jesień, a do beztroski kanikuły bardzo daleko.