poniedziałek, 23 czerwca 2014

Palenie, albo picie - mój wybór

Kilka chwil później i kilkaset kilometrów dalej po tym, jak dowiedziałem się, że Jerozolimy nie będzie mi dane zobaczyć, dowiedziałem się, że w Turcji papierosy się pije (içme), a nie pali. Ponieważ przez całe życie papierosy kopciłem, bardzo zapragnąłem zacząć spożywać je inaczej, choć nie wiedziałem czy pić mam w samotności, niejako do lustra, czy też może przepijać muszę do kogo bądź.

Picie zabija!
Zanim jednak zacząłem dym kierować w stronę ludzi, postanowiłem przepić na próbę do campingowego pieska, Paszy, który jednak nie był zainteresowany moim gestem. Obszczekał mnie tylko, co wcale nie było dziwne, gdyż w jego dobrym zwyczaju było szczekanie na wszystkich. A jeśli nie było nikogo Pasza szczekał do niczego i też był szczęśliwy, jak każdy zresztą piesek w Turcji, co jest paradoksem. Prorok Mahomet bowiem - dyplomatycznie mówiąc - nie był entuzjastą trzymania piesków w domach i uznawał je za zwierzęta nieczyste, czym pieski chyba specjalnie się nie przejmowały, a przynajmniej nie ma dowodów, aby było inaczej. I do tej pory żyje się im w Turcji w dostatku.

Piesek Pasza
A całe to przepijanie moje odbywało się na terenie malowniczego campingu Akcacil usytuowanego nieopodal portowego miasteczka Taşucu, skąd wypływają statki na Cypr Północny oraz do Libanu także północnego, gdyż w południowym nie ma jeszcze morza, a ciężko się bez niego pływa, o czym wiem z własnych doświadczeń.

Camping Akcacil
O Cyprze z całą pewnością mogę powiedzieć wiele, ale stwierdzę tylko, że w jego południowej, greckiej części - w przeciwieństwie do północnej, tureckiej - papierosy się pali. Natomiast, co do Libanu pewności żadnej nie mam. Papierosy na pewno jednak tam występują i - niezależnie czy pali się je, pije czy je - szkodzą każdemu zdrowiu bez wyjątku. Chyba, że ktoś już go nie posiada.
W chwilach, kiedy nie przepijałem papierosów, wędrowałem sobie spacerem do miasteczka, aby nabyć tam pyszne piwko Efez zapakowane w śliczny czarny woreczek przez który nawet sam Allah niczego nie mógł dostrzec mimo obowiązującego ramadanu.   

Sklepik z pysznym piwkiem Efez
I tutaj narodził się mój dylemat: jeśli papierosy piłem, to co w takim razie robiłem z pysznym piwkiem Efez, gdyż w głowie mi się nie mieściło, abym mógł pić dwie rzeczy na raz, co na campingu Akcacil bardzo często mi się zdarzało.
Byłem w kropce.
Patrzyłem wieczorem na gwiazdy nie znajdując w nich odpowiedzi.

Camping Akcacil. Ślady nocnej wizyty.
Dlatego właśnie w rozmyślaniach swoich wieczornych zawędrowałem do starożytnego Egiptu, gdzie święte i czyste były koty, a wielka kara spotykała każdego, kto ośmieliłby się ziemskiemu wcieleniu bogini Bastet wyrządzić jakąkolwiek krzywdę. Oczywiście, zapragnąłem tam pojechać. Kiedyś. Zacząłem planować motocyklową trasę do - powiedzmy - Doliny Królów, gdyż bardzo chciałbym zobaczyć ją nie tylko na zdjęciach pięknie opalonych znajomych, ale samemu uwiecznić się na starożytnym tle, aby potem udowadniać, że tylko moja opalenizna warta jest uwagi.  

Turcja, Anatolia. Picie i opalanie
Nie ukrywam też, że do Egiptu chciałbym przede wszystkim pojechać, aby przekonać się czy papierosy tam pali się, je czy może pije, ale póki co radykalni panowie za pośrednictwem internetu mówią mi, że jak przyjadę to łeb mi odrobią, a bez niego picie, palenie i jedzenie - zgodnie z wiedzą posiadaną na dziś - nie jest możliwe.
Dlatego może pojadę do Maroka, bo tam jest pustynia, a na niej wielbłądy, oazy, gorąc za dnia, chłód w nocy i póki co nie słyszę stamtąd, że jeśli już granicę przekroczę, to będę musiał do domu wrócić bez głowy. Nie daj Boże, żeby na koszt podatników. Do Maroka z drugiej strony zupełnie mnie nie ciągnie, gdyż będę musiał kierować się na zachód, a zawsze oczy swe zwracałem ku południowym oraz wschodnim rewirom naszej planety zamieszkiwanej przez ludzi, psy, koty oraz wielbłądy, które ponoć bywają złośliwe. Niewiele jednak o tym mogę powiedzieć, gdyż w życiu na żywo widziałem jednego wielbłąda w drodze do tureckiego Fethiye, jednak nie spotkała mnie z jego strony żadna przykrość. Ale to pewnie dlatego, że jechałem motocyklem.  

Wielbłąd turecki
Jednego jestem pewny: gdziekolwiek w tym roku nie wyruszę, tęsknił będę za campingiem Akcacil, gdzie gwiazdy nocą są niemal na wyciągnięcie ręki, łagodne melodie wygrywane przez morze leczą wszelkie choroby ducha i serca, a świat wydaje się być bardziej uporządkowany niż bywa w rzeczywistości.


piątek, 20 czerwca 2014

"Anioł Śmierci" (2013) - spotkanie z grozą

Był sobie raz pewien człowiek, który stwierdzając, że tyfus należy eliminować, nie leczyć na samym początku swojej “kariery” lekarza obozowego posłał do komór gazowych ponad tysiąc Romów mogących - gdyby dano im taką możliwość - zeznać pod przysięgą, że rozkazu o ich eksterminacji nie mogła wydać istota ludzka. 

Joseph Mengele
Człowiek, któremu głos prawdopodobnie nie zadrżał podczas wydania okrutnego polecenia był tak naprawdę Aniołem Śmierci, choć nosił imię nadawane ludziom, Joseph, po rodzicach zaś przyjął nazwisko Mengele, a dyplom lekarza uzyskał w roku 1935.
Powstało raz sobie państwo Izrael, a jego władze pamiętając i nie chcąc zapomnieć rozpuściły po świecie - głównie po Ameryce Południowej - agentów mających wytropić wszystkich tych, którzy podczas II wojny światowej zdecydowali się na nowo napisać definicję masowej zagłady. 
W roku 1960 państwo Izrael przy pomocy Instytutu do Spraw Wywiadu i Zadań Specjalnych sprawiło, że na lotnisku w Tel Awiwie na pokładzie samolotu linii El Al znalazł się niejaki Ricardo Klemente, szerzej znany światu jako Adolf Eichmann, jeden z architektów ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej.    

Adolf Eichmann
Musiał przebywający wtedy w Argentynie Joseph Mengele oglądać doniesienia o brawurowym pojmaniu przez Mosad swojego kolegi, co nie przeszkodziło mu jednak w kontynuowaniu "badań" rozpoczętych w Auschwitz-Birkenau. Opowiada o tym przejmująca argentyńsko-hiszpańsko-francusko-niemiecko-norweska produkcja filmowa.


Żyła raz sobie w Argentynie roku 1960 Lilith, dwunastoletnia, pełna pogody ducha oraz niezwykłej energii dziewczynka, która będąc najmniejszą w swojej klasie powszechnie nazywana była karzełkiem, co bardzo ją frustrowało.

Mengele i Lilith
Pewnego dnia jednak los sprawił, że w hotelu prowadzonym przez jej rodziców pojawił się lekarz i obiecał, że dzięki swojej sztuce sprawi, że dziewczynka urośnie ucierając nosa wszystkim prześmiewcom. Metoda jaką miał zastosować była wprawdzie eksperymentalna, jednak za powodzenie kuracji ręczył on sam, doktor Joseph, tzn. doktor Hans, gdyż faszystowski specjalista od zwiększenia ciąż mnogich i okrutnych doświadczeń m.in. nad bliźniakami nie mógł ze zrozumiałych względów używać prawdziwego nazwiska.

Śmierć i dziewczynka
Niezwykłość “Walkody” przejawia się w jej leniwej narracji sączącej się w realiach małej argentyńskiej miejscowości, gdzie w cieniu rządów Juana Peróna schronienie znajdowali poszukiwani na całym świecie nazistowscy zbrodniarze wojenni.  
Mimo wolno zmierzającej do finału akcji w każdej scenie, w każdym niemal ujęciu czuć obezwładniający niepokój: oto bowiem Anioł Śmierci mający na dłoniach krew tysięcy ofiar z godnym podziwu zaangażowaniem próbuje zbliżyć się do argentyńskiej rodziny, jednak działań jego nie dałoby się nazwać bezinteresownymi.  


Budzi grozę kontrast między wchodzącą w życie uroczą i ujmującą dwunastolatką chłonącą rzeczywistość z szeroko otwartymi oczami, a upiorem z obozowego krematorium - tam bowiem Mengele miał salę, gdzie przeprowadzał sekcje zwłok - stającym się nagle odpowiedzialnym za jej rozwój fizyczny. Wyrachowanie igra tu z dziecięcą naiwnością, premedytacja z zaufaniem i niby wszystko jest wspaniale: mamy Piękną, mamy Bestię, jednak to nie jest, powtarzam: to nie jest bajka.  



“Anioł Śmierci” - bo pod taki tytułem funkcjonuje “Wakolda” w polskiej dystrybucji - w reżyserii Lucii Puenzo, ze świetnymi rolami Álexa Brendeműhla (Mengele) oraz Natalii Oreiro (Eva, matka Lilith) jest bardzo sugestywną filmową wariacją na temat pobytu Mengelego w Argentynie oraz próbą psychologicznego sportretowania człowieka, który w istocie będąc wcieleniem ostateczności uznawał swoje zbrodnie za “misję”, a budzące grozy eksperymenty za “medycynę”.

wtorek, 17 czerwca 2014

"Grand Budapest Hotel" (2014) - przeciw nowomowie

W dobie powszechnej dostępności, nieustającego bycia online oraz slangowych skrótów myślowych, język polski - podobnie jak z pewnością i inne języki - transformuje się w chwilami trudną do zaakceptowania nowomowę. Tak powiedziałby konserwatysta. #nowamowa, #chujniegłowa, tak odpisałby mu nowoczesny postępowiec wprawiając w głęboką zadumę tego pierwszego.  
Językowy konserwatysta - choć nie tylko - zamiast wdawać się w zupełnie niepotrzebne przepychanki ze swoim odwiecznym adwersarzem pogrążonym w ślepych zaułkach portali społecznościowych, wytchnienia powinien poszukać w świecie językowej wirtuozerii, jaką zaoferować może wyśmienity, doskonale obsadzony* film, “Grand Budapest Hotel” w reżyserii Wesa Andersona, który zapisał się już w historii kinematografii naprawdę mocną produkcją (“Rushmore", 1998).   


Dawno na ekranach kin nie gościł film, w którym obraz z językiem tworzyłyby tak fantastyczną parę, choć uwzględnić należy, że język, jakim w filmie się operuje jest bezpowrotnie minionym. Owszem, żyje on jeszcze na kartach powieści dawnych mistrzów słowa, takich jak choćby Stefan Zweig, którego twórczością produkcja amerykańskiego reżysera jest inspirowana, o czym informują stosowne napisy, ale… mniejsza zresztą z tym.   

Konsjerż Gustaw H.
Oto bowiem w latach sześćdziesiątych minionego wieku do podupadłego hotelu zlokalizowanego w górach państwa Żubrówki przyjeżdża młody, ceniący sobie spokój i samotność pisarz (Jude Law), który ze względu na uprawianą profesję wywyższył ponad wszystko dystans do przedstawicieli gatunku ludzkiego pozwalający mu należycie opisać komedię życia przez nich odgrywaną.

Zero Mustafa i młody pisarz
W hotelu poznaję niejakiego Zero Mustafę, właściciela kompleksu, który opowiadając mu historię swojej młodości sam przenosi się do zamierzchłych czasów, do lat trzydziestych, kiedy kultura i obyczaje nie zostały jeszcze przewartościowane przez idee polityczne, jakie nadejść miały za sprawą ludzi z czerwonymi sztandarami w rękach pragnącymi widzieć wyłącznie masę. Jednostka miała zostać pozbawiona wszelkiego znaczenia.  
I mimo iż wielka jest rola Zero Mustafy w całej opowieści, główną jej postacią jest pan Gustav H. (Ralph Fiennes), hotelowy konsjerż, człowiek miłujący życie, pracę oraz o wiele od siebie starsze kobiety, którym jako mężczyzna potrafi dostarczyć wielu emocjonujących wzruszeń.    

Zawsze do usług

Madame D. w innych światach
Właściwa historia rozpoczyna się, kiedy pewna leciwa dama, Madame D. (Tilda Swinton)** obdarzająca pana Gustava H. nie dającym się podważyć namiętnym uczuciem odchodzi do innych światów, pozostawiając po sobie olbrzymie bogactwo oraz testament pełen setek kodycylów... 

Szczerze oddany
...i zaczyna się wspaniała filmowa karuzela, w której możliwe jest wszystko, jak w naprawdę dobrej bajce, którą “Grand Budapest Hotel” z całą pewnością nie jest, ale i też nią bywa.
Niezwykła jest wyobraźnia Wesa Andersa, podobnie jak lekkość z jaką lawiruje on między najróżniejszymi gatunkami filmowymi: zdaje się on mieszać je w jakimś hiperkapeluszu prestidigatora, z którego coraz to nowe wyciągane są króliki ku uciesze potrafiących dostrzec ich istnienie.

Piekło kodycyli
Cały film zrealizowany w lekkiej konwencji w umownej otoczce (państwo Żubrówka), ale nawiązującej do historii (faszystowskie Niemcy) stanowić może niezłą pożywkę dla zawodowych interpretatorów filmowej rzeczywistości, co podobno nie jest pozbawione znaczenia, a na pewno dla niektórych. 

ZZ, bardzo groźna formacja wojskowa
Dla każdego jednak widza “Grand Budapest Hotel” jest pewnym gwarantem wytchnienia od brutalizacji języka i pięknym cofnięciem się do zupełnie innych czasów, gdzie miłość jednak smakowała tak samo jak dziś, a cierpienia z nią związane również nie były odmienne od współczesnych.
 
* Jude Law, Ralph Fiennes, Harvey Keitel, Edward Norton, Tilda Swilton, Bill Murray, Adrien Brody, Willem Dafoe, Jeff Goldblum,Owen Wilson...
 

** Mam nadzieję, że Tilda Swinton po znakomitej roli w przeciętnym filmie (“Snowpiercer”) oraz po epizodycznej rólce w “Grand Budapest Hotel” nie wpadnie w charakteryzacyjną pułapkę, jaka nie ominęła chociażby Johny’ego Deepa, którego nie potrafię już sobie wyobrazić inaczej jak wymazianego przez specjalistów od wizażu.   

niedziela, 15 czerwca 2014

John Williams, August (1972) - Bóg przeciw senatorom

O wiele lat przeżyłem przyjaciół, dla których żyłem pełniej, niż dla samego siebie. Ci dawni przyjaciele już nie żyją – żaden z nich. Juliusz Cezar zmarł w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat, będąc o prawie dwadzieścia lat młodszy niż ja obecnie. Zawsze uważałem, że powodem jego śmierci była w takim samym stopniu nuda łatwo przeradzająca się w nieostrożność, jak i noże zabójców, John Williams, August




Pomimo iż posiadał władzę nad całym niemalże cywilizowanym światem za wyjątkiem plemion germańskich nieustannie urządzających wypady poza granice swojego terytorium, nie potrafił zawładnąć ludzką ambicją i stojącą za nią, znaną zarówno jemu, jak i jego oponentom, żądzą władzy. Na starość, opłakując śmierć ostatnich przyjaciół z czasów młodości, Mecenasa i Horacego, pochylił się w udręce ku ziemi, w której niebawem spocząć miały jego prochy. Kto wie, może i nawet przebywająca na wygnaniu Julia, jego córka z pierwszego małżeństwa ze Skrybonią, zmuszona byłaby stwierdzić, że chwała Pater Partriae (łac. Ojciec Ojczyzny), Gajusza Juliusza Cezara Oktawiana, mającego już wkrótce zostać przez Senat uznanym za Boga, przeminęła nieodwołalnie.
"August", dzieło Johna Williamsa, to epistolograficzna podróż do czasów, w których Oktawian ustanawiał swoje dziedzictwo: od chwili adoptowania przez Juliusza Cezara, przez triumwirat z Markiem Antoniuszem i Markiem Emiliuszem Lepidusem i nierozerwalnie z nimi związane rozgromienie wojsk dowodzonych przez Sekstusa Pompejusza, po okres wypełnionego licznymi reformami jedynowładztwa, dzięki któremu Rzym przeżył jeden z najjaśniejszych okresów w historii. Pamiętać jednak należy, że zarówno jak i genialnym reformatorem, był także Oktawian mordercą, mordercą politycznym, wtrąciłby ktoś, jednak krew na jego rękach tak czy inaczej miała barwę cesarskiej purpury. Przekonał się o tym m.in. Cezarion, syn Boskiego Juliusza Cezara i Kleopatry, a także obywatele Rzymu: trzystu senatorów z Cyceronem na czele oraz dwa tysiące ekwitów znajdujących się na listach proskrypcyjnych sporządzonych w ramach wstępnego porozumienia przez triumwirów: Oktawiana, Marka Antoniusza i Marka Emiliusza Lepidusa.
"August" składa się z listów dramatis personae – począwszy od tego, który padł pod nożami spiskowców w idy marcowe, przez Marka Agryppę, Cycerona, Marka Antoniusza, Kleopatrę , Owidiusza, Horacego, Mecenasa i wielu innych, po samego wreszcie Oktawiana Augusta, który sumując swoje życie podczas podróży na Capri w liście do Mikołaja z Damaszku, napisał: „obaj osiągnęliśmy już wiek, kiedy potrafimy czerpać pewną ironiczną przyjemność z marności naszego życia”, dając tym samym do zrozumienia, że wszystko, co stało się jego udziałem: wypracowana potęga, uznanie w oczach ludu rzymskiego, godności, zaszczyty, wszystko to nic innego jak tylko z pozoru znaczące, a jednak u kresu nie mające większego znaczenia fasady zasłaniające to, co Boski Oktawian trafnie uznał za „marność”.

John Williams, August, tłum. Ewa Czerwińska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2007



poniedziałek, 9 czerwca 2014

Weekend, Yamah tańczy - niskobudżetowe tam i z powrotem

Nie miał pojęcia - choć pewnie przeczuwał - prof. Gabriel Narutowicz projektując w latach dwudziestych minionego wieku zaporę w Porąbce, że kilkadziesiąt lat później zatrzyma się przy niej niebieski motocykl, którego kierowca kierowany przemożnym pragnieniem wytchnienia od miejskiego zgiełku, rozbije namiot niedaleko betonowego molochu.  

Zapora Porąbka


Niebieski Yamah
Weekend za grosz

Wyjeżdżając z Krakowa nie przyświecała mi żadna większa idea, prócz jednej: mam wzbraniać się przed zwiększeniem swojej biedy i konsekwentnie unikać wysokich opłat, a zwłaszcza tych kredytowych wystawianych przez służby podległe bezpośrednio faraonowi.  
Poza tym chciałem pospacerować po terenie górzystym oraz zająć się innymi formami rozrywki. Plan niemal w całości zrealizowałem.

Niski budżet
W drodze stosunkowo niezbyt szerokiej
Na drodze krajowej nr 52 średnia prędkość podróżna mojego niebieskiego Yamaha wyniosła mniej więcej 52 km/h, czyli zgodnie z przepisami. Nie dbałość jednak o literę prawa mną kierowała, ale przemożna chęć uczynienia weekendowej przygody niemalże darmową, a jeśli się nie uda, to przynajmniej półdarmową. Zaplanowałem oszczędzać na wszystkim, także i na benzynie, co wielce się opłaciło. I gdybym tylko znalazł banknot 50 złotowy, cały wypad zwróciłby mi się z nawiązką.
Sunąc majestatecznie jakieś pół centymetra nad asfaltem nie odnotowałem żadnych ciekawych zjawisk, nie dane mi było ujrzeć przedstawicieli obcej cywilizacji, a z kolei reprezentujący cywilizację mi znaną chwiali się na nogach wlokąc się poboczem, przez co sprawiali wrażenie jakby troszkę obcych. Nie tylko sobie samym.
Oczywiście, minąłem po raz kolejny park dinozaurów i miniatur w Zatorze, jednak obiecałem sobie, że tam nie wejdę, bo dinozaury chciałbym zobaczyć na żywo, podobnie jak Wielkie Piramidy. Już na samym początku podróży zaoszczędziłem ładne kilkadziesiąt złotych.
Po półtoragodzinnej jeździe dotarłem do celu.

Camping
Po rozbiciu tymczasowego domu, zabawiłem się w firmę cateringową i dostarczyłem sobie pożywienia, przez które rozumieć należy zupkę w proszku (à la w kubku), chlebek razowy oraz wołowinę gotowaną z rosołu. 

Catering
Dzięki temu zaoszczędziłem kolejnych kilkanaście złotych, które z całą pewnością i wielkim zaangażowaniem wyprowadziliby z mojego portfela lokalni restauratorzy, jakich w Międzybrodziu Bialskim i okolicach nie brakowało.

Żar - góra wiatrów  
Upodobali sobie Żar paralotniarze i szybownicy, choć osobiście uważam, że przebywając w powietrzu postępują wbrew buntującej się czasem przeciw temu naturze. 

Na wysokości
Mimo wszystko przyjemnie jest poobserwować podniebne harce śmiałków, którym niestraszna jest ani wysokość, ani napędzające ich pojazdy wiatry dmiące w górze.   

Góra Żar
Na Żar można dostać się na trzy sposoby:
- wejść na nogach
- wjechać kolejką linową
- wjechać motocyklem
Przepraszam, istnieje jeszcze sposób czwarty: widziałem kiedyś kilku turystów, jak uparcie i upiornie pełzli na szczyt w czasie częstych przerw racząc się wysokoprocentowym paliwem, które wraz z upalnym słońcem tworzyło idealny do pełznięcia klimat.
Na Żar zawsze wchodzę na nogach - choć motocyklem górę odwiedziłem - a powód jest bardzo prosty: lubię chodzić, kiedy nie muszę jeździć. 

Lewa
W popołudniowych godzinach w weekendowe dni trasa na Żar obłożona jest wszystkim, co jeździ z natężeniem co najmniej wielkomiejskim i moim zdaniem jazda w tym ścisku wąską, górską trasą nie jest czynnością skłaniającą do natychmiastowego wzięcia w niej udziału. 

Dziewczyna na Romecie Division 250
Na miłośnikach grupowej jazdy tłok jednak nie robił większego wrażenia, dzięki czemu wszyscy mogli dotrzeć do celu, aby stwierdzić, że wolne miejsce parkingowe znajduje się wyłącznie tam, gdzie latają paralotnie - wysoko w górze.  
Tym razem jednak remont mostu w Międzybrodziu Żywieckim zastopował mój wędrowniczy zamysł i zmusił do odejścia w poszukiwaniu innych form rozrywki.

Inna forma rozrywki
Na Żar wciąż można się było dostać objazdem dość komfortowym dla kierowców, mniej dla liczącego się z czasem pieszego.   

Fotoreporter plenerowy
Zanim jednak zająłem się inną formą rozrywki postanowiłem, że spróbuję zminimalizować koszta weekendowej fanaberii. Zająłem się zatem podpartywaniem żywych stworzeń z zamiarem uwiecznienia ich na karcie pamięci i zaoferowania efektów swojej pracy wiodącym magazynom podróżniczym z NG na czele. Sam przed sobą wyznałem w duchu, że nie interesuje mnie chwała i sława odkrywcy, ale wyłącznie zwiększenie stanu salda na koncie bankowym, w czym - jak sądzę - znacznie różnię się od większości eksplorerów.  
Długo nie musiałem czekać aż obiektyw mojego aparaciku wypatrzył cuda natury gotowe przyjść mi z pomocą poprzez nadaną im na drodze ewolucji wdzięczność.  

Zdjęcie do NG
Kiedy zakursowałem po raz drugi do sklepu po inną formę rozrywki dostrzegłem obwieszczenie na jednym z okien informujące, że jeśli wyrażę taką ochotę na wyjeździe moim weekendowym będe mógł zarobić, podczas gdy jak do tej pory wyłącznie traciłem.
Zrezygnowałem jednak z podjęcia pracy dla panów, choć nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Może to po prostu Los zadecydował.

Anons
Wracając do innej formy rozrywki ze zdumieniem odnotowałem, że plenery się nie zmieniły, w jeziorze wciąż jest woda, a w niej z pewnością stwory mogące dopomóc mi w “dorobieniu do pensyjki”.

Zamieszanie
Z gracją i dużą swobodą piętrzyły się pode mną rybki, jednak żadna z nich nie miała wiele do powiedzenia, czym udowodniły staropolskie powiedzenie o dzieciach i rybach nie posiadających głosu.

Wytchnienie
Wieczorem zaległem w niebieskim namiociku, a Yamah mój drzemał na zewnątrz śniąc sprośne sny, jak to tylko on potrafi. Do snu ukołysał mnie Jacq Christian, znakomity francuski egiptolog, do którego pięcioksięgu o Ramzesie Wielkim bardzo lubię wracać podczas dłuższych, bądź krótszych wypadów.

Lektura
Następnego dnia był już tylko powrót, jednak niewiele mam o nim do powiedzenia, gdyż zawsze związany jest on z pewnym rodzajem smutku…

O dłuższych moich podróżach poczytać można m.in. tu: