poniedziałek, 27 listopada 2017

"Klient" (2016) - winny i grzeszny

O twórczości tego reżysera powiedziane zostało już wiele komunałów i z pewnością wypowiedzianych zostanie jeszcze więcej. Oprócz tego, że bez wątpienia jest twórcą wyjątkowym nie tylko ze względu na dwie oscarowe statuetki będące wiśnią na torcie jego biografii (a na pewno jedna z nich), bywa także Ashgar Farhadi eksplodująco namiętny. Bez wątpienia dał temu po raz kolejny wyraz w “Kliencie”.


Kiedy do zajmowanego wcześniej przez kobietę najlżejszych obyczajów wprowadza się aktorskie małżeństwo biorącego intensywny udział w przygotowaniach do premiery “Śmierci komiwojażera” Artura Millera miejsce ma pewien incydent. Przez przypadek do domu aktorów wpuszczony zostaje były klient poprzedniej lokatorki i w wyniku szarpaniny rani aktualną właścicielkę mieszkania.  


Aktorka trafia do szpitala z ranami na ciele i duszy. Jej mąż, mimo iż nie zgłasza sprawy na policję, nie godzi się z tym, aby pozostała nierozwiązana. Przeprowadza prywatne śledztwo, które dość szybko przynosi spodziewane rezultaty...  
W mikroświecie Farhadiego każdy popełniony uczynek musi napotkać konsekwencje i od tej reguły zdaje się nie być wyjątku.Niczym gniew boży w filmie dość często przywoływane jest publiczne upokorzenie, które w Iranie zdaje się mieć odrobinę inny wymiar i charakter, niż w krajach europejskich.  
Jest stronniczy irański reżyser, bowiem z całą stanowczością buduje słuszność racji pokrzywdzonego. Nie stara się dociec pobudek grzesznika - “uległem pokusie”, oto całe wyjaśnienie, jakie wciska mu w usta - ale brutalnie osądza go i wydaje wyrok, przeciw któremu nie ma kto zaprotestować.  
“Klient” jest niczym rozprawa sądowa, w której namiętnie, z niemalże pasyjnym gniewem przemawia wyłącznie oskarżyciel. Na kameralnej scenie zabrakło miejsca dla adwokata, a przecież powinien on sekundować w sprawie nawet najcięższych grzechów i zaniedbań.   


To przede wszystkim opowieść o zbrodni i karze, a zwłaszcza o tej drugiej. Daleko jednak perskim rozważaniom do psychologicznej głębi Dostojewskiego.  
Farhadi zdaje się niemal obsesyjnie przekonywać, że za każdy niegodziwy postępek człowiek winien być osądzony z całą stanowczością i bez litości, co redukuje jego utwór do rangi czarno-białego, a przecież zdawać by się mogło, że świat - nawet jeśli mowa o mikroświecie reżysera - ma do zaoferowania znacznie więcej kolorów.  

poniedziałek, 6 listopada 2017

"Soy Nero" (2016) - Stany lękowe

Aby powiedzieć cokolwiek o nowym filmie irańskiego reżysera Rafii Pitsa, należy przypomnieć jego ostatnią produkcję. Zrealizowanego w smogu Teheranu “Myśliwego”, gdzie samotny, zatruty życiem, rzeczywistością, sytuacją polityczną outsider i były więzień wyraża rozpacz przy pomocy strzelby na tle przyglądającego mu się z obojętnością wielomilionowego miasta. To kino powolne, surowe, namiętnie rozpaczliwe i gniewne...  


W “Soy Nero” porzucił Pitts egzystencjalne rozważania na tle krajowym i przeniósł się na pogranicze dwóch światów: Meksyku i Stanów Zjednoczonych, gdzie wspólnie z rumuńskim scenarzystą, Razvanem Radulescu zawiązał losy Nero Maldonado, młodego Meksykanina.
Kim jest, skąd przybywa i dokąd zmierza Maldonado? Ano, osiemnastolatkiem pragnącym dostać się wbrew woli prezydenta Trumpa na teren USA, gdzie wstąpić mógłby do armii - Maldonado, nie Trump - i przy pomocy siły mięśni oraz ołowiu załadowanego do karabinu maszynowego wymierzonego we wrogów demokracji, zasłużyć na zieloną kartę. Dzięki niej zaś mógłby wreszcie wyśnić - podobnie jak miliony przed nim - amerykański sen, wedle którego wszystko jest możliwe, ale wyłącznie dla pewnej grupy ludzi.   

Mierzy się zatem Pitts - niczym wyjęty z jakiegoś komiksowego szablonu Irańczyk, jakim przecież nie jest - z USA: z Wielkim Szatanem nieustannie, niemal manifestacyjnie wyciągniętym palcem wskazującym wytykając jego przywary. Przedstawia Stany Zjednoczone, jako wielką, nieczułą na nic maszynę istniejącą nie dla ludzi, ale przeciw nim. W każdej chwili gotową do ataku. Nie potrafiącą zrozumieć. Nie wybaczającą i okrutną.To z jednej strony.


Z drugiej opowiada irański reżyser historię zwykłego chłopca nie marzącego nawet - jak zwykle bywa to w baśniach - o czynach heroicznych, lecz za złapaniu swojego skrawka szczęścia. A szczęście jego nazywa się USA. Pomocna zaś w jego osiągnięciu będzie zielona karta uprawniająca do tego, do czego nie uprawnieni są wszyscy, którzy jej nie posiadają. Najprościej uzyskać ją można wstępując do armii amerykańskiej, gdzie jako mięso armatnie można walczyć w obronie demokracji, licząc, że działania, jakich dopuści się pozostając przy życiu, bądź przy nim nie trwając, pomocne okażą się w formalnościach niezbędnych przy dążeniu do szczęścia, o jakim coś tu się już napisało.  


“Soy Nero” zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami: licznymi deportacjami Meksykanów próbujących służbą w armii “dorobić” się amerykańskiego obywatelstwa, z pewnością wyraża protest przeciw pewnej kulturze, ale i też zaznacza, wyraźnie, że dla wielu ludzi owa krytykowana kultura jest wszystkim, w co wierzą. A za stanie się jej częścią, gotowi są zapłacić bardzo wysoką cenę. I to jest z pewnością paradoks.