piątek, 25 listopada 2016

"Uczciwa Kobieta" (2015) - fakty, mity, chaos

“Uczciwą Kobietę” najlepiej chyba traktować w kategorii czerni i bieli, dwóch wykluczających się nawzajem przeciwstawieństw, przy czym znamienne jest, że jedno nie może obyć się bez drugiego. I być może w tym tkwi sedno problemu ukazanego w serialu. A problemem tym - w szerszej perspektywie, bowiem produkcja posiada także perspektywy węższe - jest istnienie w niebezpiecznej odległości dwóch społeczeństw: izraelskiego i palestyńskiego, które podobnie, jak przywołane wcześniej kolory wykluczają się wzajemnie.


Najczęściej następuje to dzięki odwołaniu się do pomocy nierzadko wyrafinowanej broni, bądź materiałów domowej produkcji mogących poczynić znaczne szkody po jednej i drugiej stronie Jordanu, w którego wodach przed tysiącleciami kąpali się mężowie mający odmienić losy świata.
Ośmiogodzinny serial opowiada historię baronowej Nessy Stein, córki człowieka, który zginął z rąk zamachowców w czasie, kiedy określany był dumnym mianem “Miecza Izraela” nie wiedząc, że śmiercią swoją nie zamknie dzieła swojego życia, lecz przekaże je w spadku dzieciom, aby we właściwej chwili mogli przy pomocy zgromadzonej przez ojca fortuny nieść wsparcie małemu państwu na Bliskim Wschodzie. A jest ono przecież otoczone przez wrogów i zaledwie od kilkudziesięciu lat cieszy się niepodległością.


Cóż z tego, skoro obok małego państwa istnieje ziemia, której mieszkańcy za wszelką cenę i wszelkimi możliwymi sposobami pragną zostać uznani za państwo i głośno przekonują cały świat, że mają do tego święte prawo, a gnębiący ich okupant powinien zapłacić cenę najwyższą za swoje niezliczone winy.   
Bledną wobec tego serialu nagłówki doniesień prasowych, medialnych dyskusji, głosy ekspertów i “ekspertów”, gdyż skala problemu poruszonego w serialu - a dotyczy ona życia i śmierci, istnienia i niebytu, wolności i niewoli, zagrożenia i poczucia bezpieczeństwa, sensu i nonsensu - w swoim ogromie wymyka się wszelkim definicjom.


Paradoksalne jest również to, że najbardziej mętne spojrzenie na konflikt izraelsko-palestyński mogą mieć osoby przyglądające mu się niejako odgórnie, z perspektywy sunącego w przestworzach drona, dzięki czemu widzieć i wiedzieć powinni lepiej i szerzej. Zamiast tego wikłają się jednak w węższe problemy w nadziei, że w odpowiednim czasie uda się je poszerzyć i nadać większej wagi.  
Czy zatem lepiej sytuację konfliktu widzą jego uczestnicy? Także nie. Konflikt ten bowiem wydaje się być najczystszą formą chaosu, o czym świadczyć może ilość graczy teoretycznie udzielających się po tej samej stronie, a reprezentujących jednak odmienny punkt widzenia. Wystarczy wspomnieć tu o Al-Fatah i Hamasie. O brytyjskich i amerykańskich służbach wywiadowczych. I tak dalej i dalej...
Najpiękniejsza w filmowej opowieści Hugo Blicka jest jego podręcznikowa wręcz bezstronność w ukazywaniu głównych graczy konfliktu, wyzbycie się z sympatii, przekonań i uporczywa próba spekulacji nad najrozsądniejszymi wyjściami dla rozładowania napięcia w jednym z najbardziej zapalnych zakątków świata.


W wyniku tych działań, a zwłaszcza bezstronności uważny widz - gdyż wyłącznie do takich serial jest adresowany - zastanawiał się będzie czy czerń rzeczywiście jest czernią i czy biel najczęściej kojarząca się z niewinnością rzeczywiście ją symbolizuje.


poniedziałek, 14 listopada 2016

"Omar" (2013) - strzały donikąd

Aby lepiej zrozumieć palestyński film Hany Abu-Assada, “Omar” (2013) warto zapoznać się ze skomplikowaną sytuacją na Zachodnim Brzegu Jordanu, gdzie rozgrywa się opowieść - nic nie jest tam pewne, proste, ani oczywiste. Dawny teren, gdzie przed wiekami istniały historyczne krainy Judei i Samarii, dziś jest strefą tysiąca i jednego konfliktu, przy czym nierzadko przybiera on formę zbrojną. Palestyńscy bojownicy potrafią strzelać równie dobrze, jak izraelscy żołnierze, a końca tej ołowianej przepychanki nie widac i nie słychać.


Ale tam, gdzie toczy się wojna musi znaleźć się miejsce na miłość, której źródła w niespokojnych czasach biją zawsze najmocniej prowadząc - jak to nierzadko w życiu, ale i również w filmowych opowieściach bywa - do tragedii. Bez niej przecież - jako stymulatora najróżniejszych działań - świat byłby pustynią.  


Tragedię jednak najczęściej poprzedza sielanka. I tak dzieje się w opowieści Hany Abu-Assada: jest palestyński młody piekarz, tytułowy Omar (Adam Bakri), którego serce bije mocno dla pięknej Nadji (Leem Lubany) w nadziei, że jej serce poczuje i odwzajemni rytm miłosny. Nadja jest także siostrą Tareka (Iyad Hoorani), a ten z kolei walczy z bronią w ręku o wolną Palestynę i wspólnie z Omarem oraz Amjadem (Samer Bisharat) planują zastrzelić izraelskiego żołnierza, co w ich rozumieniu ma sprawić, że Palestyna będzie bardziej wolna, niż przed chwilą oddania strzału.


Sytuacja gmatwa się. Splot okoliczności działając na niekorzyść Omara sprawia, że ląduje on w izraelskim więzieniu, gdzie początkowo jest torturowany, a potem podstępnie nakłoniony do przyznania się do winy, co w oczach izraelskiego prawa wystarcza, aby skazać go na blisko sto lat więzienia.
Nie może sobie na to pozwolić, bowiem szaleńczo kocha Nadję, chce być kochanym i zrobi wszystko, aby poczuć smak jest ust. W tym miejscu zaczyna się tragedia...
O konflikcie palestyńsko-izraelskim napisano już wiele: życie jednak dopisuje dalsze rozdziały powstałych już nierzadko krwawych opowieści. Kręci się zatem karuzela przemocy: łatwo przecież pociągnąć za spust, a potem przy pomocy wielkich słów usprawiedliwiać najokrutniejsze czyny mieszając z polityką siły boskie, których nikt o zdanie nie pyta czy pragną stać się stroną niekończącego się sporu.


Porażająca w obrazie Abu-Assada jest osaczenie i niemożność ucieczki identyczna dla każdej ze stron konfliktu, którego nikt nie potrafi uniknąć, a którego genezy wypatrywać można w czasach dużo starszych od chwili ustanowienia państwa Izrael.
Wikłają się więc młodzi ludzie pokroju tytułowego Omara w miłość oraz w śmierć, co poniekąd zgodne jest z naturą człowieka, choć z pewnością najlepiej kochać długo, a umierać krótko. Stają w obliczu tych, których nakazuje się im nazywać wrogami i pozbawia ich życia, wiedząc, że pozostawić w spokoju tego nie sposób, a każda wystrzelona kula zostanie poddana intensywnemu dochodzeniu.
“Omar” przy pomocy realizmu nie mającego nic wspólnego z magicznym opowiada - choć nie jest jasne czy takie właśnie były intencje reżysera, bowiem pamiętać należy, że film jest palestyński, reżyser także i nie trzeba być słynnym detektywem, aby dostrzec po której szali postawił ciężarki w ocenie izraelsko-palestyńskiego konfliktu - o nonsensie bezpardonowej walki, w której każdy chwyt jest dozwolony, nie ma granic dla żadnego, choćby najbardziej krwawego działania, a wszystko to odbywa się pod egidą nacjonalizmu: największej i niestety, nieuleczalnej choroby świata, która niczym złośliwy tumor atakujący ośrodek mózgowy nie pozwala dostrzec innego, inaczej niż przez pryzmat swojego, własnego.

poniedziałek, 7 listopada 2016

"Niewidzialny Wróg" (2015) - I Am The Reaper

Twórcy legendarnej gry komputerowej “Fallout” przekonują, że wojny się nie zmieniają. Teza ta jest jak najbardziej słuszna, jeśli przyjmiemy założenie, że konflikt zbrojny to zwycięzcy i pokonani. Kiedy jednak uwzględnimy rozwijającą się technikę, nagle zrozumiemy, że pole walki wczoraj i dziś różni się w sposób łatwo zauważalny, mimo iż aktorzy wojennych teatrów schodzą ze sceny - tak samo, jak dawniej - nierzadko w wielu kawałkach, nad którymi później w podniosłych ceremoniach roni się łzy, pozwala powiewać flagom i wygłasza mowy o wolności oraz zniewoleniu.


I właśnie o odmienionym polu walki opowiada “Niewidzialny Wróg”, znakomity film Gavina Hooda, autora niezapomnianego “Tsotsi”, gdzie proces zabijania: odhumanizowany i bezduszny wywołuje namiętną dyskusję na najwyższych szczeblach władzy, a od jej przebiegu zależy wiele, a już na pewno życie małej dziewczynki, która znalazła się w miejscu, gdzie zetrzeć musiały się dwie rację, aby jedna z nich mogła skapitulować i dać się porwać wiatrom historii.


Z początku jednak sytuacja w brytyjskim obrazie rysuje się klarownie - są poszukiwani terroryści namierzeni w jednym z domów afrykańskiego kraju, piloci krążącego na niebie drona uzbrojonego w dwa pociski zdolne zrobić większa krzywdę niż kibice drużyn piłkarskich na wyjeździe, a także brytyjscy i amerykańscy oficjele zawiadujący akcją, której początkowym celem miało być pojmanie poszukiwanych terrorystów, później zaś ich nieplanowana, spontaniczna eksterminacja przy użyciu samolotu bezzałogowego.    


Wszystko idzie zgodnie z planem do chwili, gdy na arenie wydarzeń, precyzując: w bezpośredniej bliskości celu ataku zatrzymuje się mała dziewczynka i zaczyna sprzedawać chleb wypiekany przez jej matkę w dzielnicy kontrolowanej przez bojówki Al-Shabab, które z  miłości do wyznawanej przez siebie religii czynią nienawiść zwłaszcza wobec tych, którzy miłują innych bogów, bądź do kwestii teologicznych podchodzą mniej fanatycznie niż oni.


I zaczyna się żarliwa debata o sensie likwidacji terrorystów przygotowujących kolejnych męczenników wiary oraz bezsensie tego posunięcia, gdyż jego efekt z dużym prawdopodobieństwem narazi na szwank małą dziewczynkę, której być może nie uśmiecha się sprzedaż chleba w dzielnicy islamskich radykałów, ale na pewno nie spieszno jej przywitać się z Bogiem zdającym się rządzić w jej rodzinnym kraju przy pomocy karabinów maszynowych radzieckiej konstrukcji, publicznych egzekucji oraz samobójczych ataków...   


Racje zwolenników i przeciwników ataku ważą się w ogniu kontrowersyjnych spekulacji. Pojawia się przerzucanie odpowiedzialności ze stołka na stołek. Nie brak też twardych głosów za i przeciw. Atmosfera staje się duszna. Nie ma w tu miejsca na akademickie spory mające stać się pożywką dla środowisk naukowych. Czas płynie. Taki ma już zwyczaj...    
“Niewidzialny wróg” udowadnia, że bez pomocy wielkich nakładów finansowych i nawet niezbyt porywającej gry aktorskiej głównych bohaterów (nie przekonuje ani Helen Miren w roli chłodno myślącej pułkownik brytyjskiej armii ani Aaron Paul, jako szarpany wątpliwościami porucznik armii amerykańskiej) - ale może w owej stonowanej ekspresji, żeby nie powiedzieć: w jej braku tkwi cały sekret.