niedziela, 12 czerwca 2016

"Colonia Dygnidad" (2015) - wizja lokalna

W 2010 roku w więzieniu w chilijskim Santiago ostatnie tchnienie - prawdopodobnie niemiłe bogom tego świata - wydał Niemiec, Paul Schäfer, pedofil, gwałciciel nieletnich chłopców, sam uznający siebie za proroka, założyciel Colonii Dygnidad, gdzie za ogrodzeniem z będących pod napięciem drutów kolczastych działy się rzeczy, jakie do dziś tkwią cierniem w umysłach osób niegdyś tam przebywających.   



Daleko jednak było Schäferowi do działalności proroków Księgi oraz tych, którzy wychodząc ponad Księgę ośmielili się głosić nowe, gdyż tamci pozostawili swą mądrość, wiedzę i pisma - niezależnie czy zgadzamy się z nimi czy nie - a osiadły w Chile Niemiec, jedynie stosy akt sądowych po raz kolejny podkreślających jak zdeprawowaną istotą potrafi być człowiek.
To fakty.


Ich filmową interpretacją zajął się Florian Gallenberger, twórca m.in. “Johna Rabe” (2009), kolejnego monumentu wystawionego ofiarom masakry w Nankin na przełomie roku 1937 i 1938 oraz kilku bohaterów próbujących zminimalizować jej rozmiar.
Przy pomocy aktorskiego tandemu Daniela Brühla oraz Emmy Watson stworzył opowieść o miejscu, które do dziś budzi grozę i poraża rozmachem zorganizowania: o owianej złą sławą Colonii Dygnidad, gdzie za cichym przyzwoleniem ambasady niemieckiej oraz głośniejszym reżimu Pinocheta działy się rzeczy, o jakich śnią filozofowie, kiedy niechcący zdarzy się im przedawkować opium.


Akcja filmu rozpoczyna się w Chile roku 1973 w chwili, kiedy Augusto Pinochet na drodze puczu przejmuje władzę w kraju doprowadzając do samobójczej śmierci swojego oponenta, prezydenta Salvadora Allende. W Santiago de Chile zwolenników tragicznie zmarłego socjalisty wspiera młody Niemiec, Daniel (Brühl) w wolnych chwilach spędzający czas ze swoją dziewczyną, Leną (Watson), stewardesą niemieckich linii lotniczych.


Pech jednak domaga się, aby Daniel trafił do Colonii Dygnidad, gdzie miał spędzić resztę życia. I pewnie by spędził, gdyby nie silne uczucie Leny nie pozwalające jej pogodzić się z krzywdą ukochanego. Dlatego odważna dziewczyna dobrowolnie przekroczyła próg miejsca zawiadywanego przez “proroka” i pedofila, a przede wszystkim tego drugiego, aby tam spróbować zawalczyć o los swój i Daniela.


Ta niezwykle sugestywna i potrzebna temu światu opowieść o okrucieństwie do jakiego zdolna jest istota cywilizowana oprócz tego, że przeraża i szokuje swoim rozmachem, skłania do ponurej refleksji, że niezależnie od tego, co się już wydarzyło - obozy koncentracyjne, masowe zbrodnie - człowiek, a konkretnie: pewna jego odmiana nie wyrzeknie się tkwiących w nim demonów, które domagając się hałaśliwie krwawych ofiar sprawią, że twórcom nie zabraknie inspiracji, aby skrupulatnie podłość ich wyliczyć.    


   

niedziela, 5 czerwca 2016

“13 Hours: The Secret Soldiers of Benghazi” (2016) - walczę, więc jestem

Amerykanie lubują się w filmach, kiedy samotny bohater walcząc z wszechpotężnym złem zbawia świat nie pytając się choćby od niechcenia czy ratowany ma na to ochotę.
Tym razem znany z zamiłowania do kina spektakularnego Michael Bay przywołując zaszłe w swoim czasie wydarzenia, postanowił udowodnić, że świat można ratować w kilka osób pod warunkiem, że jest się do tego przygotowanym, wyszkolonym, uzbrojonym i pełnym wiary, że na przemoc odpowiedzieć można tylko ostrą amunicją.


11 września roku 2012 dwie amerykańskie placówki w Bengazi - w tym tajna baza operacyjna CIA - zostały zaatakowane przez przeważające siły libijskich bojowników wspieranych z całą pewnością przez organizację, której nie przewodził już Osama Bin Laden, bowiem martwi podobno nie mogą już niczego.


Ochroną amerykańskich flag powiewających na wietrze oraz przebywającego w ich cieniu personelu zajmowali się kontraktowi ochroniarze, weterani służb specjalnych, którzy w swoim życiu widzieli z pewnością niejedno i doskonale obeznani byli z dźwiękiem różnej wielkości ołowiu przecinającego powietrze.
Scenariusz “13 Hours: The Secret Soldiers of Benghazi” początkowo szkicując niestabilną sytuację w Libii przechodzi dość szybko do sedna sprawy, czyli do wizyty ambasadora Christophera Stevensa w kapusie dyplomatycznym, obiekcie nie najlepiej strzeżonym, aż proszącym się o zmasowane natarcie osób - mówiąc dyplomatycznie - nie sprzyjających amerykańskiej obecności w regionie.


Dynamicznie prowadzona narracja przeplatana dźwiękiem wybuchających granatów, świstem kul, spadającymi z wysoka pociskami moździerzy oraz pierwszej klasy heroizmem Amerykanów mizernymi siłami stawiających twardy odpór przeważającym siłom wroga spodoba się nie tylko fanom “Helikoptera w ogniu”.


Być może ktoś mógłby powiedzieć, że w tym filmie garstka napadniętych symbolizuje odwieczną potrzebę walki o wolność, że w duchu ich walki tkwi duch dawnych Spartan mierzących się pod Termopilami z potęgą perskiego Szacha Szachów Kserksesa pierwszego tego imienia, że w tym współczesnym Alamo nie było miejsce na nic więcej, jak tylko na odwagę i poświęcenie, ale mówiąc prościej tytułowe trzynaście godzin przedstawione w filmie daje przy pomocy wysokiego stopnia realizmu czym jest osaczenie, stres mu towarzyszący oraz wyczerpujące się pokłady nadziei.