czwartek, 22 grudnia 2016

"Idol z ulicy" (2015) - Ja Jestem Głos

Bardzo dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma rzekami nieznany autor zaprezentował światu baśń o Kopciuszku, która później opowiedziana została wiele razy, także przez wielkich niemieckich bajarzy będących braćmi. Wiele lat później - a konkretnie w roku 2012 - ta sama historia została przybliżona raz jeszcze. Kopciuszek miał tym razem męskie imię Mohammad, a jej autorem było samo Życie, które w Gazie, miejscu stanowiącym środowisko geograficzne utworu może wyglądać troszkę inaczej niż we Frankfurcie nad Menem czy Myślenicach - z wielu powodów, o których można poczytać sobie w prasie krajowej, choć zdecydowanie lepiej sięgnąć po jej zagraniczną odmianę.
Nie minęło wiele lat, aby opowieść o męskim Kopciuszku opowiedział przy pomocy ruchomych obrazów Hany Abu-Assad, palestyński reżyser urodzony w Izraelu, znany z tak świetnych filmów, jak “Omar” (2013) czy “Paradise Now” (2005).  


A o co idzie? Wydawałoby się, że o niewiele. O to, co jest domeną człowieka. O niespełnienie i jego przeciwieństwo. O marzenia i twarde realia nierzadko brutalnie je przekreślające. O pasję i głód dokonania czynów ponadprzeciętnych, żeby nie powiedzieć: heroicznych. Wiedział o tym Billy Elliiot, pojmował to Eddie Edwards - obaj sfilmowani. Czuło to wielu i jeszcze więcej poczuje.  
Od najmłodszych lat urodzony w Gazie Mohammad śpiewał i w śpiewaniu widział wszystko, co mogło dać mu szczęście. Z początku jednak mało go doświadczył, choć można powiedzieć, że w pewnym momencie swojego nastoletniego życia utrzymywał się z muzyki, co dziś niełatwe jest dla choćby wielu rodzimych tuzów najróżniejszego grania.   


W dzieciństwie towarzyszyła mu siostra, wspaniała, rezolutna, pewna siebie dziewczynka, która nawet, kiedy dowiedziała się, że jej nerki nie są w najlepszej kondycji potrafiła na stwierdzenie kolegi: “Nigdy nie wyjdziesz za mąż” odpowiedzieć błyskotliwie i dowcipnie: “I dobrze. Wolę czyszczenie nerki niż czyszczenie domu”.


Kiedy okazało się, że wejście w dorosłość ogołociło Mohammada z ambicji, pojawił się marazm. A on nie sprzyja twórczości, bowiem jej pożywką jest aktywność. Ale i z tym uporał się Palestyńczyk i zrobił to, z czego poznał go cały cywilizowany świat, gdyż o jego niecywilizowanych stronach niewiele mogę powiedzieć.


Najpiękniejsza w filmie Abu-Assada jest naiwna szczerość oraz formalna prostota przy pomocy której została wyeksponowana. Porównywany - nie do końca zresztą słusznie - z “Milionerem z ulicy” Boyle’a palestyński obraz broni się bez żadnych porównań: pokazuje to, co w człowieku piękne i warte podkreślenia pamiętając, że czasem i piękno może ugiąć się pod jarzmem brzydoty. Ale tylko po to, by wstać i zawalczyć o swoje.   


PS. I proszę koniecznie obejrzeć po filmie piosenkę prawdziwego Mohammada Assafa, która dała mu laur zwycięzcy w konkursie, który wygrać chciało wielu.
https://www.youtube.com/watch?v=Aj-pyJF6ckU

środa, 14 grudnia 2016

"Namiętność w miejscu publicznym" (2008) - myśli osaczonego

Kiedy w roku 2008 ukazała się moja powieść “Namiętność w miejscu publicznym” publikacje elektroniczne - mimo iż obecne na rynku - cieszyły się popularnością równie wielką, jak wycieczki objazdowe po Korei Północnej, jednak pewne było, że sytuacja ta odmieni się, a papier, na którym przez stulecia człowiek zwykł unieśmiertelniać zarówno swoją mądrość, jak i głupotę, straci na dotychczasowym znaczeniu. Nie tylko dlatego, że nie można przy jego pomocy zapolować na Pokemona.


Dziś rynek publikacji elektronicznych jest tak szeroki, jak rynek zbytu Państwa Środka oferującego wszystko to, co potrzebne oraz to, czego nikt nie uznałby  za przydatne. Znalazło się nim miejsce także i dla “Namiętności w miejscu publicznym”. Żadna to, oczywiście, konkurencja dla mnogości dóbr zalewających sklepy i portale sprzedażowe. Nie tylko dlatego, że w powieść nie da się modnie ubrać, ani przyrządzić w niej dzika po serbsko-norwesku w sosie z astrachańskich jesiotrów doprawionym solą z wczorajszego oddechu antylopy i śmietanką uzyskaną z tak rzadkich, że prawie nieistniejących larw oto-oto.     
Powieść oferowana jest w formie zgodnej z ideą zawartą w nazwie polecającego ją serwisu: najpierw przeczytaj, a później - jeśli uznasz, że nie popełniasz błędu - zapłać, choć nie jest to warunek konieczny.
Pobrać można ją na stronie w najpopularniejszych formatach (pdf, epub, mobi):


O samej powieści pisałem już kilkukrotnie i gdybym miał dodać coś jeszcze, z całą pewnością zwróciłbym uwagę, że mimo nazbyt oczywistego tytuły rzecz nie do końca opowiada o namiętności, choć i ona również pojawia się między wierszami, lecz o dziwnym i głośnym świecie, który osaczając głównego bohatera, zdaje się jawić jeszcze bardziej absurdalnie, niż ma w zwyczaju. .   

Ci zaś Czytelnicy, którzy sugerując się tytułem szukać będą łatwego czytadła, gdzie jest on, ona i ich nieśmiertelne pragnienia zawiązania srogo się zawiodą, bowiem powieść nie jest łatwa w odbiorze nie tylko ze względu na język, choć śmiem twierdzić, że jej dynamika i rytm wpaść może w “ucho” tym, dla których literatura to coś więcej niż najnowsze dzieła - dajmy na to - bardzo popularnego amerykańskiego autora powieści grozy próbującego z niesłabnącym uporem zbliżyć się do dorobku Barbary Cartland.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

"Cartel Land" (2015) - kraina chemią płynąca

Donkiszoteria, to raz. Meksykańskie kartele narkotykowe, dwa. Nonsens istnienia, trzy. Tak najprościej wyłożyć temat dokumentalnego filmu “Cartel Land” w reżyserii Mathew Heinemana przybliżającego kulisy walki obywatelskich bojówek w USA i Meksyku próbujących na własną rękę przy pomocy automatycznej broni palnej rozwiązać problem, którego żaden rząd rozwiązać nie może. I prawdopodobnie nie rozwiąże.


Kartele narkotykowe - nie trzeba posiadać dyplomu z socjologii, ani żadnego innego - istnieć będą zawsze. Po to, aby stojący na ich czele mogli posyłać swoje dzieci na prestiżowe uniwersytety, pracujący dla nich podnosić stopę życiową swoich rodzin, a ludzie z lękiem spoglądający na rzeczywistość mogli od niej uciekać przy pomocy choćby metaamfetaminy hurtowo produkowanej na meksykańskiej ziemi. I po to, aby policja mogła wykazać się w ich zwalczaniu oraz ustanawiać nowe rekordy w korupcji: dyscyplinie, która w Meksyku popularniejsza jest ponoć od futbolu, choć trudno w to dać wiarę.
W swoim przyprawiającym o dreszcze obrazie Heineman ukazuje perturbacje dwóch liderów bojówek: Jose Manuela Mirelesa Varvele stojącego na czele meksykańskiej Autodafensa oraz Tima Foleya przewodzącego amerykańskiej Arizona Border Recon.


Pierwszy z nich, lekarz medycyny, plantator, charyzmatyczny lider pokrzywdzonych przez działalność karteli odwołując się do emocji powołał do istnienia organizację społeczną, której idee oraz intencje - jak każdej takiej komórki - wydawać się mogły godne poklasku oraz powielenia. Drugi, człowiek wielu zawodów ogarnięty pasją prawości i z pewnością mężczyzna o wielu twarzach z pomocą kilku, później kilkunastu zapaleńców zajął się patrolowaniem amerykańsko-meksykańskiej granicy w poszukiwaniu nielegalnych imigrantów oraz kanałów przerzutowych narkotyków niezwykle potrzebnych do funkcjonowania pewnej grupie ludzi, która czy to w USA czy Sosnowcu ma wobec rzeczywistości jedno tylko oczekiwanie - aby zniknęła przy pomocy chemii i najlepiej nigdy już nie wracała.  


Wszystko to brzmi pięknie i doprasza się chwilami nieskromnie o pieśń, której moc poruszyłaby wieczność i nie pozwoliła zapomnieć, że kiedyś żyli ludzie, którzy nie bacząc na śmiertelne zagrożenie podjęli ryzyko, zgodzili się zapomnieć o rodzinach i uciechach doczesnego świata - choć nie o tej jednej, o której powiedzieć wiele może dr Mirales - i postanowili odrąbać łeb hydrze.   


I może warto byłyby pieśń ułożyć, gdyby bohaterowie wydarzeń, szczególnie zaś ich meksykańskiej wersji nie byli zwykłymi ludźmi, nie reprezentowali gatunku, który przy pomocy pięknych słów opowiadać potrafi o ładzie, porządku i sprawiedliwości, a posiłkując się ołowiem szerzy chaos, cierpienie i śmierć. Tak, właśnie. Pieśni opiewają herosów. Heineman zanucił piosenkę o ludziach.
Jako, że powiedziało się tu już coś o ideach i intencjach warto dodać, że w przypadku meksykańskim legły one w gruzach szybciej niż dokumentujący je reżyser zdążył zmienić cyfrową taśmę we wszędobylskiej kamerze. Z kolei punkt widzenia amerykańskiej Arizona Border Recon wydaje się bronić do końca, mimo iż jej członkowie przypominają o regularnym podważaniu konieczności ich istnienia przez agencje rządowe z niechęcią wypowiadające się o paramilitarnych bojówkach działających w przygranicznych terytoriach, gdzie - jak twierdzą ich nieoficjalni obrońcy - prawo nie istnieje, a oni są jego ostatnim bastionem. Z współpracą nie jest chyba tak źle, skoro w filmie został przedstawiony moment przekazania nielegalnych imigrantów stanowemu patrolowi granicznemu.


Wspomniało się tu też coś o nonsensie i absurdzie, bowiem mało który dokument tak łopatologicznie prezentuje ułomność natury ludzkiej, jej skłonność do grzechu oraz transformację, jaką przechodzi ona na drodze: idee - realizacja - rzeczywistość. Przy czym o tej trzeciej wielu mieszkańców USA czy - dajmy na to - Sosnowca zapomnieć chciałoby przy pomocy chemicznych wzorów regularnie przybierających fizyczne formy w Meksyku, o jakim trochę się tu powiedziało.


poniedziałek, 5 grudnia 2016

"Anthropoid" (2016) - tak, nie, może..

W historii kina wiele kadrów poświęcono zbrodniczej organizacji, jaką była Trzecia Rzesza Niemiecka wraz ze swoimi upiornymi zawiadowcami i kiedy wydawać by się mogło, że w tej materii nic nowego dodać już nie można, brytyjski reżyser Sean Ellis podjął temat do tej pory podjęty połowicznie: zamach na wysokiego rangą oficera SS, konstruktora cierpień ludu Izraela, Reinharda Heydricha.  


Kiedy 27 maja 1942 roku czechosłowaccy żołnierze wyszkoleni w Londynie i stamtąd samolotem przetransportowani na teren Czechosłowacji przeprowadzili udany zamach na Rzeźnika Pragi - takiego bowiem przydomku doczekał się w szybkim czasie Heydrich - świat zmienił się z całą pewnością. Zanim jednak do tego doszło wielu pytało o konsekwencje radykalnego działania. Najwięcej wątpliwości w filmie wyraża oficer ruchu oporu Ladislav Vanek (Marcin Dorociński), który od samego początku niechętnie słucha ambitnych i śmiałych planów wykluczenia Heydricha poza nawias rzeczywistości.    


To co jednak zostało zaplanowane, zostało zrealizowane pod komendą Jozefa Gabcika (Cillian Murphy) i Jana Kubisa (Jamie Dornan), których odwaga i bohaterstwo są bezdyskusyjne. Raniony Heydrich nie umiera jednak od razu, lecz dopiero kilka dni później zawierza się bogom Trzeciej Rzeszy w jakich - jako gorliwy nazista - z pewnością musiał wierzyć. Zszokowany spektakularnością akcji świat wstrzymuje oddech. Nerwowo oddychają wyłącznie Niemcy robiąc to, czego obawiał się najbardziej Vanek - przeprowadzając masowe akcje odwetowe, łącznie z najgłośniejszą, boleśnie dotykającą mieszkańców miejscowości Lidice, którzy doczekali się filmowego pomniku w roku 2011 ("Lidice", reż. Petr Nikolaev). 


Z perspektywy czasu wydaje się, że podjęta akcja - oprócz swojego rozmachu z pewnością komentowanego po obu stronach barykad przez szereg miesięcy - nie odmieniła oblicza wojny, a jedynie zbrutalizowała ją w wyniku czego najbardziej ucierpiała cywilna ludność, bo tak to już jest w historii, że gdzie dwóch się bije, tam obrywa trzeci, najczęściej najsłabszy. Znamy i z naszego podwórka próby zamachów nieudanych (Wilhelm Koppe, Kraków, 1943) oraz udanych (Franz Kutschera, Warszawa, 1944) oraz cenę, jaką trzeba było za nie zapłacić.


Obraz Sean Ellisa wiernie oddając ducha epoki oraz punkt po punkcie przybliżając śmiałe działanie czechosłowackich bojowników zmusza widza do refleksji nad pytaniami, jakimi przekrzykują się bohaterowie opowieści. A dotyczą one sensu, bądź bezsensu wydarzeń zaplanowanych w ciszy londyńskich gabinetów przy filiżance herbaty i szklaneczce czegoś mocniejszego.