niedziela, 26 marca 2017

"Pandora" (2016) - "nie ma zagrożenia, każdy jest bezpieczny"... *

Mieszkańcy nadmorskiej wsi Gąski protestując w roku 2012 przeciwko budowie elektrowni jądrowej mieli świeżo przed oczami tragedię w Fokuszimie i na pewno zapamiętali wydarzenia z Czarnobyla, kiedy to podczas wybuchu reaktora niemal cały świat musiał zmierzyć się ze skutkami największej przemysłowej katastrofy jądrowej, co dla świata było poniekąd nowością, gdyż do tej pory strony pierwszych stron gazet upamiętniały katastrofę nieprzemysłową, jaką była rzeź w Hiroszimie i Nagasaki.   


Być może nie miał pojęcia o mieszkańcach Gąsek Jong Woo-Park realizując w roku 2016 swoją “Pandorę”, ale na pewno zaznajomił się z grecką mitologią oraz dwoma największymi katastrofami w historii elektrowni jądrowych, a rozmach produkcji będącej owocem jego przemyśleń dosłownie rzuca na kolana i może nawet zainspirować amerykańskich mistrzów od szerokich planów.  


A gdzie otwiera się w puszka Pandory? Ano, w niewielkim południowokoreańskim nadmorskim miasteczku, gdzie ku zgrozie mieszkańców od lat rozszczepia się atom i wywołuje reakcje o sile zdolnej zasilić prądem całe miasta. Troska o własne zdrowie i życie nie zrodziła się tam bezpodstawnie - w wyniku awarii kilka lat wcześniej życie straciło kilkanaście osób, w tym ojciec i brat głównego bohatera, Jea-Hyeoka.


Sytuacja powtarza się w wyniku błędnych ustaleń, zafałszowanych raportów i oczywistych grzechów decyzyjnych, dzięki czemu kamera Jong Woo-Parka mogła zająć się tym, na co z pewnością czeka żądna sensacji widownia: awarią reaktora, a tuż po niej szeregiem potwornych wydarzeń, dzięki którym jedni stać się mogą martwymi herosami, inni zaś szczęśliwie ocalałymi...  


“Pandora” to film z jednej strony o biurokratycznej niekompetencji, nieumiejętności zarządzania, z drugiej portret heroizmu za wszelką cenę, czyli tematu najwdzięczniejszego w filmowym świecie. Bezwzględnie ścierają się tu racje ustanawiane w zaciszu ministerialnych, a nawet prezydenckich gabinetów z decyzjami ludzi na miejscu obserwujących rozwierającą się w błyskawicznym tempie puszkę Pandory. Paradoksalnie nie ma tu zwycięzców i przegranych, bowiem żywioł, przeciw jakiemu przyszło wystąpić bohaterom filmu równa wszystkich i sprowadza do jednego poziomu. A nie ma tam nic więcej prócz śmierci.

* Dezerter - "Nie ma zagrożenia"

wtorek, 14 marca 2017

"Kilo Two Bravo" (2014) - saper myli się tylko dwa razy

O wojnie w Afganistanie w świecie filmu powiedziano do tej pory wiele. Z pewnością nie opowiedziano jednak wszystkiego, gdyż konflikt po którego jednej stronie stoją Talibowie oraz wspierające ich siły, po drugiej zaś sprzymierzone wojska Sojuszu Północnoatlantyckiego wygenerował z pewnością setki zdarzeń mogących przykuć uwagę widza złaknionego wieści z pola walki.
“Two Kilo Bravo” Paula Katisa  jest taką opowieścią.


Ze swadą w filmie oddane zostały relacje między odbywającymi służbę żołnierzami, zaś wypełniająca je ironia, czarny humor i umiejętnie kontrolowana złośliwość świadczą, że twórcy filmu zadbali o wysoki poziom realizmu. Zamiast w usta bohaterów wydarzeń włożyć górnolotne frazesy o koszmarze umierania za wolność z dala od stron ojczystych, wypełnili je nierzadko kloacznym humorem, bez jakiego nie może się obejść - i z pewnością się nie obchodzi - żadna jednostka wojskowa. Zamiast cukierkowych przemówień o “wielkich potrzebach”, “porażającym obowiązku” czy “nieodwołalnej konieczności” żołnierze przekrzykują się przy użyciu słów, jakie z lubością cytuje prasa brukowa, kiedy udaje się jej przyłapać posługującego się nimi kogoś aktualnie bardzo ważnego.  


I tak oto wśród żartów nieprzystojnych, niecenzuralnych, nieobyczajnych, a najczęściej po prostu głupkowatych i niesmacznych pozwala się patrol żołnierzy obezwładnić pamiątce po dawnej wojnie radziecko-afgańskiej: wyjątkowo złośliwej i perfidnej minie przeciwpiechotnej skonstruowanej po to by ofierze zadać wiele cierpienia oraz dostarczyć chwil, kiedy będzie modlić się ona o nie chcącą nadejść śmierć.


Głupkowata radość żołnierzy nieoczekiwanie zmienia się w pełną konsternacji ciszę zakłócaną początkowo nawoływaniem o pomoc, a później tykającymi wskazówkami zegara odmierzającymi czas do przybycia pomocy z zewnątrz, kiedy wiadomo już, że środki medyczne pozostające do dyspozycji sanitariusza zajmującego się rażonym zespołem nie rozwiążą problemu oderwanych od ciała kończyn i z trudem powstrzymywanego krwotoku.  
I tu znów wielkie brawa dla twórców, gdyż w jękach rannych rzadko przewija się histeria i boguojczyźniane frazesy, natomiast częściej rozładowujący napięcie, głupkowaty humor, który być może stanowi najlepsze lekarstwo na ciemną stronę rzeczywistości.  


W “Kilo Two Bravo” bez patosu, etosu i wielkich słów opowiedziana została historia przyjaźni i braterstwa między żołnierzami jednej kompanii, którzy znaleźli się w miejscu, gdzie nikt nigdy w historii cywilizacji istot myślących nie ogłosił się zwycięzcą i prawdopodobnie nie zdoła tego uczynić. A gdyby ktoś koniecznie chciał zapytać się, jaki morał płynie z rozgrywającej się wypalających wzrok plenerach historii, wypadałoby odpowiedzieć: każdego rodzaju.   

niedziela, 5 marca 2017

"Chevalier" (2015) - A statek płynie...

Gdyby zdolność do tworzenia sztuki na wysokim poziomie abstrakcji - jak głoszą teorie - związana była z poziomem zamożności społeczeństwa, Grecja byłaby supermocarstwem. Potwierdza to niezwykły, choć z pewnością do hermetycznego grona adresowany film Athiny Rachel Tsangari, specjalistki od kina niebanalnego i niełatwego w odbiorze.   


Rodzimi teoretycy literatury po obejrzeniu filmu musieliby stwierdzić i z pewnością przyszłoby to im z łatwością: toż to dzieło Gombrowiczem podszyte. Co więcej: być może to nawet adaptacja nieznanego jeszcze światu dzieła jednego z najsłynniejszych polskich emigrantów wciąż wywołującego emocje, kontrowersje, nie tylko ze we względu na pogrobowe utwory.  


Mamy bowiem w greckiej produkcji wszystko, co trzeba, aby stwierdzenie dopiero co przywołanych teoretyków literatury nabrało rumieńców: scenerię, jakby wyrwaną z rozhukanej i rozpędzonej rzeczywistości oraz kilku bohaterów przepędzających wakacyjnie czas na luksusowym statku wśród lazurowych fal Morza Egejskiego, o którego urokach napisano wiele.


Nie mamy wprawdzie żadnej tajemnicy - chyba, że przyjmiemy za tajemnicę sam fakt istnienia bohaterów - nie dynda na drzewie martwy ptaszek, nikt nikogo nie podejrzewa, ani nikt niczego nie ukrywa. Co się w takim robi w filmie Tsangari? Ano, rozprawia. A także podgląda, ocenia, punktuje, odnotowuje. Bohaterowie filmu bowiem w pewnym momencie dochodzą do wniosku, że gra towarzyska polegająca na ocenianiu siebie nawzajem umili im ten czas morskiej podróży, którego umilić nie potrafi nurkowanie czy połów ryb. I podglądają siebie nawzajem wczasujący się Grecy, a każdy z nich stara się celująco wywiązać z roli podglądającego i podglądanego.   


Co ciekawe, film jakby programowo nie chce przynależeć do kina współczesnego, bowiem nie komentuje współczesności, a jego przekaz uniwersalny jest, jak ten znany z klasycznych greckich tragedii. Ani jedno zdanie wypowiedziane ustami bohaterów nie nawiązuje do skomplikowanej sytuacji finansowej w jakiej znalazło się piękna Hellada i jej mieszkańcy. O, jak dobrze! Nie przeprowadza się analizy, kto za tym stoi i jaki ma w tym interes. Na pierwszym miejscu jest człowiek: uwikłany w samego siebie, od siebie samego i od innych uzależniony.  


W sposób nie pozbawiony gorzkiego humoru ukazuje Tsangari bezwyjściowość człowieka z labiryntu społecznego życia, jego uwikłanie w nie zawsze proste relacje z innymi, nieustanne poddawanie presji ogółu. A czas płynie...