poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Nowy Świat" - koreański majstersztyk

Zorganizowane grupy przestępcze od wieków mają jeden główny cel: wzbogacanie się na drodze nierzadko kolidującej z obowiązującym prawem. Policjanci z kolei niezmiennie próbują sprawić, aby mafie przestawały czerpać zyski z nielegalnych źródeł, a najlepiej, żeby przestały istnieć, co jest oczywistą utopią. Mafijna hydra ma nieskończoną ilość głów: pozbawiona jednej niemal natychmiast wystawia do walki dwie kolejne. A nawet cztery.
Czasem robi się o tym filmy. Także w Korei Południowej. Za kamerą staje wtedy scenarzysta kontrowersyjnego "I Saw The Devil", Hoon-jung Park. Lepiej być nie może.



Niełatwe zadanie postawił komisarz Kang przed Ja-Seongiem działającym od 10 lat w samym sercu “Goldmoon”, największego koreańskiego syndykatu. Wyczerpany życiem na krawędzi młody policjant otrzymuje ostatnie zlecenie związane ze śmiercią prezesa “Goldmoon” i zbliżającą się wojną o zwolniony fotel.


Pozbawiony wyboru Ja-Seong pod naciskiem Kanga przyjmuje zlecenie i robi to, co do niego należy, choć chwilami z pewnością przestaje wiedzieć kim jest naprawdę: policjantem czy gangsterem…
Operacja “Nowy Świat” wchodzi w decydującą fazę.


Parafrazując tytuł powieści Cornaca McCarthy koreański dramat gangsterski, prawdziwa perełka gatunku to nie jest film dla starych ludzi: potężna dawka okrucieństwa, nierzadko tego bodaj bardziej bezwzględnego od fizycznego, mentalnego sączy się niczym jad do zębów atakującego węża pewnego swojej wygranej. Stare serca mogą tego nie wytrzymać.   
Żaden z bohaterów nie może być pewny niczego. I nie jest. Ci, którzy obnoszą się za bardzo z butą, żegnają się ze światem doczesnych trosk, a ich miejsce zajmują inni tylko dlatego, że tak po prostu było, jest i zawsze będzie.


Targany sprzecznymi uczuciami Ja-Seong tańcząc upiorny taniec śmierci na samej krawędzi życia jest bohaterem, o którym ciężko zapomnieć. Podobnie rzecz ma się z jego cynicznym, policyjnym zwierzchnikiem, komisarzem Kangiem, dla którego zainicjowana przed laty przez niego samego rozgrywka policjanci w ukryciu kontra mafia wydaje się stanowić coś w rodzaju partii szachów z bardziej wymagającym partnerem.


Zmuszany do najtrudniejszych, nierzadko okupionych krwią wyborów lawiruje Ja-Seong między przyjaźnią, jaką żywi dla Jeong Cheonga, przełożonego tytułującego go bratem, a lojalnością wobec policyjnej przeszłości.  
Największą zaletą koreańskiej perełki jest nieoczywistość, która w przeciwieństwie do oczywistości namiętnie eksploatowanej w Hollywood wprowadza “Nowy Świat” w zupełnie inny wymiar, gdzie niekoreański widz zagubiony troszkę w innej kulturze bijącej z ekranu może poczuć naprawdę, że nic nie jest tym, czym zdawało się być.


czwartek, 26 grudnia 2013

Na głębinie - heroizm w wersji islandzkiej

Powiadają, że człowiek zniesie wszystko. Prawda. Ale nie każdy. I nie wszędzie. Wydarzenia przedstawione w “Na głębinie” rozegrały się naprawdę na początku lat osiemdziesiątych w Islandii. Filmowa interpretacja ich niekwestionowanego dramatyzmu zdaje się wyziębiać ciało widza, a naukowców do dziś wprawia w zadumę.


Głównym bohaterem znakomitego filmu jest islandzki rybak Gulli (Ólafur Darri Ólafsson) wyruszający wraz z towarzyszami w kolejny rejs za chlebem - tzn. za świeżą rybą. Standardowe procedury towarzyszące połowom znane są całej załodze: to rutyniarze, weterani, jednym słowem, a właściwie dwoma: wilki morskie. Wiedzą co, gdzie i ile. Zdają się jedynie nie pamiętać, że ich statek nie jest wielki, za to woda potężna i lodowata. Północny Atlantyk przypomni im o tym we właściwym czasie, przez który rozumieć należy morską katastrofę sprowokowaną banalnym wydawałoby się zaczepieniem wypuszczonej sieci o skały.


Nagle okazuje się, że wszyscy rybacy znaleźli się w oceanie, aby bardzo szybko przekonać się, że woda o temperaturze 5 stopni Celsjusza o ile dobra jest dla wielorybów, człowiekowi służy jakby mniej. Pomarli wszyscy. Hipotermia nie lubi się cofać. Przy życiu pozostał tylko jeden: wspomniany już Gulli, mężczyzna rosły i tęgi. Nie namyślając się wiele, bo i też nad czym nie było, ruszył Islandczyk ku brzegowi, choć nie wiedział czy uda mu się dopłynąć…


Przypuszczam, że w wielkich słowach opisywać można postawę Gulliego, narodowego bohatera Islandii (choć sam tak siebie nie nazywał) oraz prawdopodobnie jedynego człowieka, który wydał Atlantykowi samotną bitwę mającą trwać całe sześć godzin.


Jedyną jego bronią wobec paraliżującego zimna było banalne ludzkie pragnienie wyjścia cało z lodowatych tarapatów: płynął więc Gulli sumując - jak wszyscy stojący na krawędzi śmierci - swoje życie i prosząc Boga o wstrzymanie ewidentnie wydanego już wyroku. W zamian sympatyczny rybak obiecywał wiele, w tym spłacić ostatnią ratę za motocykl, co zostało pięknie w filmie zwizualizowane. Podobnie jak sama jazda z kolegami na jakiejś górskiej trasie.


Niezwykłość podglądania sytuacji z jaką dwadzieścia lat temu mierzył się naprawdę islandzki rybak, chwilami przejmującą wręcz groza w starym, dobrym lovecraftowskim stylu czynią obraz Baltasara Kormákura wyjątkowym dla przeciętnego wędkarza.   
“Na głębinie” nie jest wariacją na temat heroizmu w patetycznym, amerykańskim stylu, co nie powinno nikogo dziwić ze względu na islandzkość produkcji. To raczej dość sucha, nie podparta grającymi na emocjach fajerwerkami próba przedstawienia pewnej ekstremalnej przygody i przy okazji prezentacja biologicznego fenomenu za jaki z pewnością uznać można ciało Gulliego, nad którym - nie można tego wykluczyć - wciąż zbierają się jeszcze lekarskie konsylia pragnąc wydrzeć mu tajemnice cudownego ocalenia.  

piątek, 13 grudnia 2013

Linia frontu: Piekło jest w niej

Wojna częściej jest absurdem, niż tylko nim bywa. Przekonali się o tym uczestnicy wielu militarnych zmagań, a już zwłaszcza bohaterowie domagającej się owacji na stojąco południowokoreańskiej produkcji Front Line, dla których wspomniany absurd stał się dniem powszednim nie chcącym przemianować się w dającą wytchnienie noc. 
Film opowiada historię pewnego ważnego strategicznie wzgórza przez ponad dwa lata zmieniającego zarządcę na drodze tych samych wojennych podchodów okraszonych setkami, tysiącami poległych wypełniających świętą misję zleconą im przez rokujące przy zielonym stole rządy.



Porucznik Kang Eun-pyo zostaje przeniesiony dyscyplinarnie, jako oficer śledczy w rejon wzgórza, o którym już się tu wspomniało i dalej z pewnością nie pozostanie się wobec niego obojętnym. Ma wyjaśnić sprawę północnokoreańskich listów dostających się na południe pocztą wojskową oraz przybliżyć przełożonym okoliczności śmierci kapitana kompanii Aligator uśmierconego pociskiem z broni używanej przez południowokoreańskich oficerów. 
I tu zaczyna się Piekło. 
Ale Piekło nie może być gorsze, przemawia jeden z bohaterów filmu, porucznik Kim Soo-hyeok sumując czas swojej walki uświęcanej desperacko mocą wojennych rozkazów oraz starym jak świat systemem awansów i odznaczeń. 



Piekło w strefie nadgranicznej wyglądało prosto, choć przeżycie w jego strukturach wprawiłoby w zakłopotanie najbardziej medialnych magików od sztuki survival: wzgórze domagające się zdobycia było zdobywane, obsadzane przez jednych, a jako, że pozostawało ważnym w toczących się negocjacjach o zawieszeniu broni, bardzo prędko było odbijane przez drugich i wszystko wskazywało na to, że gdyby w konflikcie brali udział trzeci, oni także chcieliby coś ze wzgórza uszczknąć, rzecz jasna, dla chwały swojego rządu, swoich generałów i przyszłych honorów, szkoda, że najczęściej pośmiertnych. 



Jest w Piekle rozpacz i strach, jest też śmierć i nienawiść, ale gdzieś obok przycupnęły inne, przeciwne pojęcia i bełtając się desperacko w bitewnym kotle próbują dojść do głosu. I dochodzą, ale tylko po to, aby natychmiast zostać przez rozmach Piekła zagłuszonym. Toczy się zatem maszyna wojenna krusząc kolejne kości, największe jednak rany pozostawiając na psychice żołnierzy coraz bardziej wymęczonych absurdem wzgórza, które samo już nie wie do jakiego kraju chciałoby przynależeć. 



Mnogość wątków, liczba mniej lub bardziej zawoalowanych powiązań między głównymi bohaterami z pewnością wywołała słuszne zdumienie w Stowarzyszeniu Amerykańskich Scenarzystów uporczywie walczącym z kryzysem poprzez domaganie się wyższych stawek za nierzadko ponadczasową pracę hollywoodzkich iluzjonistów. 
Front Lines nie jest dziełem domagającym się polecenia, lecz POZYCJĄ OBOWIĄZKOWĄ nie tylko dla miłośników dramatów wojennych, ale też i dla każdego zdolnego do przekłucia balonów swoich refleksji, które choć świata nie zmienią, wciąż skutecznie oddzielają nas od – dajmy na to – krowy swego czasu zmuszającej do głębokich rozważań jednego z najwybitniejszych prozaików polskich.

czwartek, 12 grudnia 2013

Mój przyjaciel wróg - idealizm w wersji bliskowschodniej

Piękny jest świat idei stojący w twardej opozycji do surowej rzeczywistości opierającej się w znacznej mierze na sporach i waśniach. Doskonale wie o tym tak bardzo mnie interesujący Bliski Wschód, prawdopodobnie najbardziej zapalny rejon świata, gdzie od lat ścierają się różne poglądy i filozofie, a koniec tych utarczek pozostaje poza granicami ludzkiego postrzegania, choć nie można wykluczyć, że jacyś szamani wiedzą o nim znacznie więcej.


Dlatego wielce sobie cenię francusko-brytyjsko-izraelską kooperację filmową z 2012 roku, która postanowiła wyczarować światło w ciemności zbrojnego konfliktu libańsko-izraelskiego z początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i wlać w serce widza podniosłą nadzieję i wiarę, że człowiek może być człowiekowi człowiekiem nawet, a właściwie: zwłaszcza w sytuacjach dalekich od rutyny codzienności.
Zasadnicza akcja filmu rozpoczyna się, kiedy izraelski samolot zostaje zestrzelony nad terytorium Libanu, a jego pojmany w niewolę pilot, Yoni, zostaje osadzony w niewielkiej celi, gdzie bardzo prędko nabiera statusu bardzo ważnego więźnia.  


Los zechciał, aby jednym z jego wartowników został mały Palestyńczyk z obozu uchodźców wzdychający wraz ze swoją rodziną za ojczystym krajem. Fahed, bo takie imię otrzymał od rodziców ma prawo nienawidzić odwiecznego wroga - w końcu to bomba zrzucona z izraelskiego samolotu uczyniła męczennikiem jego ojca owładniętego jedną ideą: zasadzenia oliwnego drzewka w swoim starym palestyńskim domu.


Pewnego dnia Yoniemu udaje się oswobodzić z celi i przy pomocy sprytu oraz rozwiązań siłowych podejmuje długą podróż powrotną do Izraela. W wyniku pewnych okoliczności jego brawurowa eskapada zyskuje nieplanowanego towarzysza, który z uporem godnym największych herosów czepia się rękawa byłego więźnia i przy pomocy dziecięcego sprytu pomaga mu w planach będących poniekąd także i jego. Yoni w zamian za chłopięce wsparcie deklaruje się doprowadzić Faheda do miejsca, gdzie mógłby ojcowskie marzenie zrealizować, przy czym jasno podkreśla, że na mapie świata nie istnieje państwo Palestyna.  

    
I oto wędrują wspólnie dwaj odwieczni wrogowie w stronę Ziemi Izraela, a każdego wiedzie inna motywacja: żołnierz tęskni za żoną, chłopiec marzy o spełnieniu woli ojca dźwigając ze sobą niewielkie oliwne drzewko wcześniej pieczołowicie przez seniora pielęgnowane.
Niezwykły jest upór Faheda w dążeniu do celu, podobnie jak nieprzejednana jest postawa Yoniego, a każdy przebyty wspólnie kilometr zbliża tych dwóch oponentów i wiąże więzami znacznie silniejszymi od polityki...


Ktoś mógłby powiedzieć, że wyidealizowanie tego obrazu dalekie jest od rzeczywistości i z pewnością można by przyznać mu rację, bo przecież momentami po dziecięciemu myśli Eran Riklis, reżyser obrazu “Mój przyjaciel wróg”. Od siebie dodałbym jednak, że pewien przerost w sztuce filmowej, która sama w sobie jest przecież niczym innym jak wyrażaniem najbardziej niedościgłych marzeń i żądań, jest wysoce pożądany w świecie opanowanym przez niedoskonałość sprowadzającą największe choćby idee na manowce rynsztoków.    

wtorek, 10 grudnia 2013

Stalingrad był kobietą

Specyficzne jest kino rosyjskie: bywa toporne i siermiężne, ale pamiętać należy, że jest kinem rosyjskim, a rosyjska dusza potrafi być szeroka, wręcz nieskończona. I takim właśnie jest kolejny obraz Fiodora Bondarczuka, wysokobudżetowy “Stalingrad”: nie mogącym znaleźć końca zachwytem nie tyle nad nie dającym się podważyć heroizmem obrońców wielkiego miasta, ale pochwałą kobiecej niezłomności, hołdem dla czystego nastoletniego serca uwikłanego w koszmar i bezsensowność zbrojnego konfliktu.


Wielką fascynację kobiecością ukazał Bondarczuk już w “9 kompani”, gdzie w głęboko emocjonalny sposób sportretował Królewnę Śnieżkę, młodą dziewczynę swobodnie interpretującą moralne normy, w filmie podniesioną do rangi Wielkiej Oblubienicy gotowej ciałem swym rozgrzać nierzadko jeszcze nierozdziewiczonych młodych żołnierzy gotujących się na afgańską rzeź. Przecież miłosna scena - jeśli w taki sposób ją można w ogóle nazwać - z udziałem Królewny Śnieżki oraz nieopierzonych gołowąsów wymyka się wszelkim próbom usystematyzowanego zachwytu!  


Słyszałem - bo nie czytałem - że mnóstwo recenzenckich robotów wysypało popiół i gruz na atakowany przez hitlerowską armię Stalingrad, któremu w filmie, owszem, nie brak patosu, jednak mierzyć się z problemem masowej śmierci bez jego udziału to na pewno nie najłatwiejsze zadanie. Patos ten jednak nie jest tak nachalny, jak przekonują roboty, jednak błędne byłoby jego kronikarskie nie odnotowanie.
Czorci z robotami, mówię, i kieruję swoje myśli z powrotem do Katii, pierwszoplanowej bohaterki "Stalingradu", której jedyną winą było to, że mieszkała w domu znajdującym się w strategicznym punkcie dla obu walczących stron i za nic nie chciała go opuścić niezależnie, kto nim władał: czy władczy niemiecki oficer zniesmaczony dziwnością wojennych zmagań czy heroiczny rosyjski kapitan zdolny do największych poświęceń w imię Sprawy.  


Są w “Stalingradzie” pełne dynamizmu i barw sceny batalistyczne, jakich nie powstydziliby się najwięksi hollywoodzcy magicy, ale najbardziej ujmującą jest naiwność narracji ograniczająca się do próby sportretowania dwóch zmagających się stron bez udziału nadętych zabiegów formalnych: to kino surowe, jak surowy może być kieliszek wódki zagryziony skórką chleba na rosyjską modłę. 



To celebracja krwi, potu i łez wydzieranych przez bitewny zgiełk z ciał nieznanych sobie ludzi rzuconych przez jak zwykle ślepy i pijany Los w sam środek wojennej zawieruchy, gdzie pomimo wszechobecnego okrucieństwa i bezpardonowości znalazło się miejsce na godność. I celebrację urodzin Katii, jedną z piękniejszych scen w filmie.  

piątek, 6 grudnia 2013

Kapitan Phillips i drobni przedsiębiorcy

Będą musieli somalijscy spece od PR głęboko przemyśleć sposoby wyciągnięcia swojego kraju z wizerunkowego dołka. Jak do tej pory produkcje filmowe przedstawiają Somalię w świetle nie dającym, niestety, określić się jasnym. Mimo najszczerszych chęci. Oczywiście, wiem doskonale, że ruchomym obrazom daleko jest do życia, jednak przeczuwam, że w swojej mocy i rozmachu potrafią one stworzyć znacznie więcej niż rzeczywistość. W dodatku zdolne są rozdystrybuować się po całym świecie tworząc zupełnie nową jakość w wyobrażeniach milionów widzów. Niekoniecznie w sposób zbliżony do zaszłych naprawdę wydarzeń.

 
Tak, znów wypłynąłem na wody u Wybrzeży Somalii, choć tym razem zaokrętowałem się nie pod duńską (http://drogiszerokie.blogspot.com/2013/11/porwani-i-porywajacy.html), lecz amerykańską banderą, a wyjątkowych emocji dostarczał mi kapitan Phillips oraz somalijscy przedsiębiorcy uzbrojeni w ceniony przez radykałów pistolet maszynowy rosyjskiej - a właściwie radzieckiej - konstrukcji.
W porównaniu z europejską produkcją snującą się w dość majestatycznym tempie, amerykańska niemal od samego początku generuje emocje, jakie niektórzy z pewnością określą niezapomnianymi.


O ile “Porwanie” koncentrowało się na psychologicznych wariacjach i bierności porwanych marynarzy, tak bohaterowie “Kapitana Phillipsa” z Tomem Hanksem na czele dopuszczają się czynów heroicznych niemalże od wkroczenia piratów na pokład kontenerowca. Lękają się o własne życie, prawda, jednak nie na tyle, aby strach stuprocentowo ich sparaliżował. Komplikują Somalijczykom pobyt na pokładzie jak tylko mogą, a że znają statek jak własną kieszeń, mogą wiele.

Wielką zaletą filmu jest jego obiektywizm, oczywiście na tyle na ile amerykański film - podobnie zresztą jak każdy inny - może pretendować do tak zaszczytnego miana. Reżyser za najważniejszą uznał udramatyzowaną na potrzeby wielomilionowej widowni rekonstrukcję zaszłych w 2009 roku wydarzeń. Wycofał się z oczerniania wystarczająco czarnych bohaterów i idealizowania tych dobrych. Filmowa akcja misternie stopniująca napięcie opowiada po prostu, a właściwie: próbuje opowiedzieć historię pewnego człowieka, który miał odwagę i wolę na tyle silną, aby o niej nie zapomnieć.   

wtorek, 3 grudnia 2013

Wyprawa Motorismo Kraków - Jerozolima 2013: Perła Orientu (fragment)

Kiedy okazało się, że celu mojej przygody, Jerozolimy nie osiągnę z przyczyn politycznych, że nie uda mi się opuścić greckiego Cypru inną drogą, niż ta, którą przyjechałem, przez Cypr północny, turecki, obmyśliłem, że pokłonię się innemu miastu z moich snów, równie skąpanemu w przepychu oraz w barwnej, niejednokrotnie krwią pisanej historii. 
Skierowałem wzrok ku północy, ku minaretom Stambułu. 

Droga do upadku
Ilekroć myślałem o tym mieście cofałem się w czasie do roku 1453, kiedy to wypełniła się sułtańska wola, a bizantyjska słabość i zepsucie musiały ustąpić potędze osmańskiego Islamu, który podbudowany zwycięską bitwą pod Warną w 1444 urósł do miana Wielkiego Gracza na politycznej mapie Europy i Azji. To właśnie na warneńskim polu pamiętnego 10 listopada głowę swą młodą stracił Władysław III, z Bożej Łaski król Polski, Węgier, Dalmacji, Chorwacji, Raszki, Bułgarii, Slawonii, ziemi krakowskiej, sandomierskiej, łęczyckiej, sieradzkiej, Kujaw, pan i dziedzic Pomorza i Rusi, najwyższy książę Litwy, włodarz legendarnej Polski od morza do morza...  
6 kwietnia 1453 roku rozpoczęła oblężenie Konstantynopola osiemdziesięciotysięczna armia turecka naprzeciw której stanęło siedem tysięcy bizantyjskich rycerzy oraz siedmiuset genueńskich ochotników pod wodzą Giovanniego Giustiniani Longo święcie przekonanych, że uda im się mury miasta obronić, jak to zawsze bywało, że osmańska potęga rozbije się o nie i umknie jak niepyszna, a sułtan podczas obrad dywanu będzie zmuszony przykładnie pozbawić głów kilku winnych i zająć się planowaniem kolejnych wypadów.



Słyszałem szczęk oręża, odgłosy potężnych bombard puszkarza Orbano kruszących mury Konstantynopola władanego słabą ręką ostatniego bazylisa Konstantyna XI Dragazesa. Widziałem żądnych łupów janczarów skorych się do nieuniknionej rzezi, derwiszów tańczących i wygrywających na fujarkach przejmujące melodie i sułtańskich, ubranych na zielono czauszów gotowych do natychmiastowego wypełnienia życzeń swojego pana i władcy. I jeszcze więcej widziałem, a obrazy były żywe i silne, zaczerpnięte z przeczytanych książek.
Słowa wielu autorów: dawnych i współczesnych detalicznie opowiadały mi o przebiegu oblężenia, o morale dwóch stron splątanych w walce, której żadna z nich nie mogła uniknąć z wielu przyczyn. Lała się krew szerokim strumieniem, a czas odmierzając swoją miarę przygotowywał dwie strony na wielki finał.

Całość czytaj na stronie: http://motorismo.pl/articles/wyprawa-motorismo-krakow-jerozolima-2013-perla-orientu



niedziela, 1 grudnia 2013

Uznany za fundamentalistę - historia przemiany

Świat jest podzielony - najprościej mówiąc - na wierzących oraz na przekonanych, że religie są bajkami zręcznie utkanymi na zgubę ludzkości. Istnieją jeszcze tacy, którzy wierzą, ale przede wszystkim w siebie, sobie samemu służą, a cel ich drogi jest jasno określony i zawrzeć go można w jednym tylko słowie: sukces.  


Głównym bohaterem "Uznanego za fundamentalistę" jest Changez opowiadający historię swojego życia amerykańskiemu dziennikarzowi, Bobbiemu w pakistańskim Lahore. A opowieść ta, jakkolwiek pełna barw i optymistycznych zwrotów akcji, zmusza do najgłębszej refleksji, gdyż opowiada o odwiecznym konflikcie wielkich idei z ludzką małością, o dwóch od zawsze przenikających się przestrzeniach, które nigdy nie będą ze sobie istnieć w symbiozie z prostego powodu: małość nigdy nie pójdzie na spacer z wielkością.


Opowiada Changez historię swojego amerykańskiego snu, a jest to historia spektakularnego sukcesu i wejścia na wysokie piętro w hierarchii nowojorskiej finansjery. W pewnej chwili młody Pakistańczyk ma wszystko, o czym podobno marzy każdy współczesny i cywilizowany człowiek: pozycję, bogactwo oraz kobietę, która w chwilach, kiedy nie dręczy jej koszmarna przeszłość próbuje zaklinać rzeczywistość przy pomocy sztuki fotografii.


Sprawy zaczynają się komplikować, kiedy piloci-amatorzy na zlecenia nieboszczka Bin Ladena wbijają się porwanymi samolotami w legendarne wieże odbierając życie kilku tysiącom osób. Od tej chwili niełatwo być w Ameryce muzułmaninem, o czym Changez przekonuje się wielokrotnie w sposób z jakim ciężko jest mu się pogodzić. Stabilne życie młodego finansisty zaczyna chwiać się w swych zdawałoby się spiżowych posadach, a to co wydawało się słuszne zaczyna pretendować do zupełnie innego miana…


"Uznany za Fundamentalistę" jest filmem opowiadającym o przemianie młodego człowieka, który znajdując się na samych wyżynach finansowego łańcucha pokarmowego zaczął dostrzegać, że wolność, jaką miały mu dać pieniądze jest w istocie gorzką niewolą. Uwolnić się można od niej tylko w jeden sposób.


PS. Dawno nie słyszałem tak porywającej ścieżki dźwiękowej otwierającej film: jej rozmach i przepych prześladuje mnie do tej pory i z wielką chęcią wracam do niej nie tylko przez wzgląd na oczywistą egzotykę. Oto i ona:




sobota, 30 listopada 2013

Film roku: Dziewczynka w trampkach

Snując niegdyś refleksje nad pewnym irańskim filmem napisałem, że człowiek jest najpiękniejszy w swoich marzeniach, w dążeniu do ich realizacji, na niejednokrotnie ciężkiej ścieżce wiodącej do celu. Wszystko to prawda, jednak są w szerokim świecie kraje, gdzie marzyć wprawdzie nikt nie zabrania, jednak też mało kto pragnie pomóc w przemianowaniu snów w rzeczywistość.  
Takim krajem, o czym opowiada doskonały film Dziewczynka w trampkach, wydaje się być Arabia Saudyjska, krajem tym bardziej istotnym w historii światowej kinematografii, że po raz pierwszy za kamerą stanęła w nim kobieta, Haifaa Al-Mansour. Odważnie, ale bez niepotrzebnego moim zdaniem krzyku i zadęcia opowiedziała wzruszającą i pouczającą historię przy pomocy obrazu oraz słów, bowiem jest ona także autorką scenariusza.  
Co jest obiektem marzeń, Wadjdi, małej dziewczynki w trampkach? Rower. Przedmiot dostarczający frajdy nie tylko kolarzom podczas morderczych wyścigów, ale i też - a właściwie przede wszystkim - tysiącom dzieci na całym świecie, które przy jego pomocy mogą pozbyć się energii potrafiącej także uchodzić z nich w sposób bardziej szkodliwy, co zawsze doprowadza do wrzenia ludzi dorosłych zmagających się z nie zawsze łatwym statusem rodziców.


Los, sytuacja polityczna, umiejscowienie na mapie, czynnik religijny - to wszystko stanęło naprzeciw marzeń niezwykle przedsiębiorczego dziecka, któremu przyszło żyć w kraju, gdzie mężczyźni mogą wszystko, także jeździć rowerem, a zakwefionym na ulicach kobietom pozwala się co najwyżej zapukać do pokoju zajmowanego przez panów i postawić dyskretnie pod drzwiami przyrządzone jedzenie.  
Determinacja Wadjdi jest jednak większa niż panująca obyczajowość: z uporem godnym najwyższych odznaczeń, na przekór wszystkiemu i wszystkim zbliża się do upragnionego celu przez gromadzenie pieniędzy uzyskiwanych z wyplatania opasek na rękę dystrybuowanych następnie nielegalnie w obrębie szkolnych murów do chwili, kiedy ten proceder z dość zabawnych względów przestaje być możliwym. Co więcej: zapisuje się nawet na koraniczny kurs recytatorski z zamiarem wzięcia udziału w konkursie z nagrodami pieniężnymi na recytację Świętego Pisma swojej religii.


Próbuje na miarę swoich dziewczęcych sił i możliwości stanąć ponad normami, uznając w swoim wielkim sercu, że jej dziewictwo podczas jazdy na rowerze nie zostanie wystawione na szwank, a radość czerpana z jazdy będzie silniejsza niż śmiech, politowanie czy gniew mijających ją przechodniów. Tak, to manifestacja witalności i wolności, jedna z piękniejszych, jakie w kinie widziałem, przedstawiona w sposób nie pozbawiony humoru i kolosalnej dawki emocji. To także wielka próba krytyki arabskich tradycji, próba tym bardziej niezwykła, że - jak już wspomniałem - zrealizowana dzięki ciekawej, nienachalnej filmowej narracji, która pomimo swojej naiwności i niewinności może zwrócić większą uwagę na pewne problemy niż kilkutysięczna kipiącą gniewem manifestacja.


Dziewczynka w trampkach jest filmem, który sprawia, że ten, kto wiarę w sensowność życia utracił, natychmiast ją odzyskuje, a ten, który potrafił płakać tylko nad sobą, płacze ze wzruszenia nad wielkim sercem promiennej Wadjdi nie żądającej w swoim rozumieniu od świata zbyt wiele.


piątek, 29 listopada 2013

"Pewnego razu w Anatolii" (2011) - piękno tureckiego świtu

Wiedziałem, że w Stambule tak intymnie opisanym przez Orhana Pamuka* ścierają się trzy pierwszoligowe drużyny piłkarskie Galatasaray, Besiktas, Fenerbace, że Mustafa Kemal Atatürk oraz jego głębokie reformy do dziś traktowane są tam z głębokim i z pewnością należnym im pietyzmem, że sieć kolejowa nie jest rozwinięta w takim stopniu, jak choćby nasza rodzima, a sprzedawcy obwarzanków, na dobrą sprawę, nie różnią się od tych krakowskich i ateńskich czy jakichkolwiek innych. 
Nie miałem jednak pojęcia, że niemal dwuipółgodzinna podróż tureckimi bezdrożami w poszukiwaniu trupa pragnącego być odnalezionym okaże się wędrówką przez ducha, serce i ciało tureckiego społeczeństwa, przez jego wschodnio-zachodnią mentalność, drogą, której kres w swojej urzekającej niejednoznaczności nawołuje do najgłębszych rozważań nad kruchością ludzkiej natury stale zmagającej się ze zjawiskami jakby od niej silniejszymi.
Mamy prokuratora, lekarza, policjantów, żandarmów, dwóch podejrzanych oraz trzy samochody, którymi barwne to grono przemieszcza się z miejsca w miejsce zdając się na pamięć jednego z obwinianych, pamięć, jak się okazuje, zwodniczą i ulotną.
Słyszymy rozmowy. Zwykłe, niczym się nie wyróżniające. Słowa pracujących. O tym i owym. O wciąż nurtującej przeszłości. O sprawach osobistych. O prowadzonym dochodzeniu. O nieuchronności zdarzeń i wyrokach Losu. O Bogu, który wie i rozumie wszystko i sprawia, że właśnie tak, a nie inaczej być musi.
Początkowo widzimy ciemność rozświetlaną reflektorami samochodów i kilkukrotnie błyskawicami. Jest to także ciemność życia, w której błądzą i tak już przecież zagubieni w swych prywatnych konstelacjach bohaterowie z każdą upływającą chwilą jakby tracący wiarę w sens wykonywanych czynności służbowych. 
Kiedy ożywiająca światłość dnia nadaje akcji nowego znaczenia pozwalając dostrzec finał opowieści, okazuje się, że jednak wciąż panuje ciemność, że sprawy przykryte uciążliwością pracy, wracają z bolesnym natężeniem, przypominając, że człowiek uwolniony od obowiązków, to człowiek bezbronny, ułomny i nagi, że tylko ruch, choćby i ten bezsensowny wygenerować może, albo i nie wygenerować, tarczę ochronną przeciw przez nas samych zaprojektowanej rzeczywistości.

* Pewien Turek, z którym miałem przyjemność porozmawiać na długo przed moją wizytą w Turcji lekko poirytowanym, choć przede wszystkim pobłażliwym tonem zwrócił mi uwagę, że Turcja ma wielu ciekawych, a może i nawet ciekawszych prozaików, niż Pamuk (np. Oğuz Atay). Nie posiadając tak bogatej wiedzy źródłowej, jak mój orientalny rozmówca, w milczeniu musiałem przyznać mu rację deklarując jednocześnie, a właściwie solennie zapewniając, że uczynię wszystko, aby podczas kolejnego przypadkowego spotkania zapytać się o coś więcej, niż „Śnieg” tureckiego noblisty.

wtorek, 26 listopada 2013

Królestwo wielu światów

Jej Jedyność, Niepowtarzalność i Nieprzekładalność oraz, jakby mało tego było, osadzenie gdzieś pomiędzy mnogością światów, a także – jak zwykło się mówić – na granicach dwóch Królestw: Ziemskiego i Niebiańskiego, zdają się czynić z Niej, udowadnia to w Jej biografii Simon Sebag Montefiore, Miasto Miast, Stolicę Stolic przesiąkniętą krwią, potem i łzami zdobywców, zdobytych, zwycięzców i zwyciężonych, upokarzających i upokarzanych.

Nie ma chyba drugiego miasta tylekroć równanego z ziemią i powstającego z martwych, aby zalśnić w oczy dawnym triumfatorom i grabieżcom jeszcze potężniejszym blaskiem rodzącym, niestety, religijne spory do dziś przecież nierozstrzygnięte i chyba nie podlegające instytucji szczęśliwego zakończenia.
Opisać Jerozolimę, oddać jej hołd i jednocześnie poddać krytyce noszącej znamiona konstruktywnej, pozostając przy tym obiektywnym. Trudne? Z pewnością. Simon Sebag Montefiore, mający za przodka Sir Mosesa Haima Montefiore, osobę niezwykle ważną dla narodu żydowskiego, zapomniał o swoich korzeniach, rzucił wyzwanie historii oraz religiom i wyszedł z tego starcia zwycięsko, dostarczając kolejną w swym dorobku monumentalną pracę, tym razem o mieście głęboko doświadczonym przez nierzadko okrutny los i srogich wykonawców jego nieprzejednanej woli.



Jeśli pierwsza część obszernej biografii momentami nuży językiem jakby żywcem wyjętym z biblijnych wersetów będących jednym z niewielu źródeł świadczących o początkach Jerozolimy, tak dalsze rozdziały, wraz z rosnącą liczbą materiałów źródłowych, sprawiają, że opisywane wydarzenia wymykają się sztywnym ramom nadanym im przez dawnych kronikarzy oraz historyków. I tylko krew przelewana w imieniu i bez imienia, mieni się tym samym kolorem.
Ocieka Jerozolima krwią na kartach swej biografii. Okres Świątyni, wojny rzymsko-żydowskie, panowanie muzułmanów, Królestwo Jerozolimskie, Imperium Otomańskie, jakże niepewne czasy współczesne, wszystko to mieni się złowrogą czerwienią i przywołuje pełen refleksji smutek, bo jest przecież Jerozolima dowodem ludzkiej niedoskonałości mającej nigdy nie przetransformować się w swoje przeciwieństwo: z jej wschodniej i zachodniej strony niezmiennie padają słowa i groźby inspirowane przez Jedynego dla każdej ze stron Boga, a kres tych nawoływań pozostaje prawdopodobnie poza znanymi nam granicami.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Porwani i porywający

Ilekroć wpatruję się w morski bezkres, kojarzy mi się on z nieograniczoną wolnością, co jest oczywiście błędem. W świecie determinowanym przez Naturę i zaludnianym przez determinowanych co dzień ludzi pojęcie wolności nieograniczonej nie ma prawa istnieć. Morze w swojej wielkości także podlega ograniczeniom: jego swobodzie zagraża przecież ląd. I somalijscy piraci.
Nie tak dawno pojawił się w kinach “Kapitan Phillips”, amerykański film przybliżający dość skomplikowane zagadnienie morskich uprowadzeń. Najpierw jednak sięgnąłem po duński film z roku ubiegłego: opowiada się tam historię siedmiu marynarzy, członków załogi statku Rozen, którzy mieli pecha znaleźć się w zasięgu wzroku uzbrojonych w kałasznikowy mężczyzn próbujących zarobić parę groszy.


Przejęcie cywilnego statku na pełnym morzu to ponoć pestka i nie trzeba przechodzić żadnych wymyślnych szkoleń, aby tego dokonać. Abordaż przeprowadza się z niewielkich łodzi motorowych. Potem wystarczy wystrzelić w powietrze trochę ołowiu, aby zagęścić atmosferę i wtrącić do niej tak potrzebnej piratom niepewności. I tak właśnie los spotyka statek pod duńską banderą. Nie mają pojęcia nieszczęśni marynarze jak długo potrwa ich koszmar i mam takie przeczucie, że woleliby nie wiedzieć.


Tymczasem w odległej Danii dyrektor dużej agencji morskiej szykuje się do negocjacji, gdyż nie ma innego wyjścia, a nawet jeśliby wydało mu się, że takie istnieje, bardzo prędko zrozumiałby w jak wielkim znajduje się błędzie.  


Żądania piratów są klarowne: tyle i tyle. Dyrektor przecząco odpowiada zaniżając radykalnie bardzo wysoką kwotę. Zaczynają się twarde, biznesowe negocjacje, które potrwać mają kilka miesięcy. Kamera podgląda życie to tu, to tam, przy czym przez “tu” rozumie się statek, a przez “tam” siedzibę agencji morskiej. Napięcie wzrasta. Dni mijają. Odebrana marynarzom wolność wydaje się być coraz większą abstrakcją… oj, dolo, dolo!
“Porwanie” w sposób chłodny, stonowany, typowy dla kina skandynawskiego próbuje opowiedzieć dwa dramaty: jeden będący udziałem porwanych marynarzy, drugi obsadzony przez dyrektora agencji morskiej. W dramatach tych dość istotne wydaje się podkreślenie, że życie marynarzy zależy od ich dyrektora, a los dyrektorski związany jest z życiem marynarzy, bowiem w wypadku niepowodzenia w negocjacjach rada nadzorcza podjąć może najróżniejsze decyzje. Dlatego właśnie nazywa się ją nadzorczą. .

Reżyser mocno to w “Porwaniu” podkreśla ukazując dwa rodzaje napięć: pierwszy w wyperfumowanych, wysterlizowanych wnętrzach świetnie prosperującej agencji morskiej, gdzie nie ma miejsca na emocje, a świadomość, że pieniądz zawsze robi pieniądz jest starannie pielęgnowana oraz drugie, w smrodzie zapyziałego kambuza, gdzie jedni mężczyźni z pistoletami maszynowymi niewolą mężczyzn bezbronnych tylko dlatego, że tak było zawsze i tak zawsze będzie.