wtorek, 16 sierpnia 2016

Bałkański spacer

Opisana, uwieńczona, upamiętniona...
Niegdyś biegnąca przez jeden wielki kraj, którego rozpad wygenerował poważny konflikt, a wraz z nim wpisane w jego strukturę rzezie, masakry, pogromy - wszystko to, w czym człowiek udoskonalał się przez tysiąclecia.
Ale i to minęło.
Dziś Magistrala Adriatycka nawołuje do pokojowego zmierzania się z jej malowniczością, przy czym warto podkreślić, że pokój uprawiają na niej najczęściej kierowcy z tablicami rejestracyjnymi niezwiązanymi z krajami, przez które biegnie nadmorski szlak.
Miejscowi czynią drogową wojnę, dzięki czemu Jadranska Magistrala plasuje się w czołówce najbardziej niebezpiecznych dróg europejskich.   


Po drodze słowackiej
I znów...Niewielkie i większe miejscowości. Zieleń drzew poza nimi. Górskie masywy. Stacje narciarskie. Czas stojący w miejscu. Leniwe parady samochodów. Pojedyncze salta pieszych na przetrzebionych upałem ulicami. Nieustanne napomnienia o zachowaniu przepisowej prędkości. Górskie odcinki. Stacje benzynowe kuszące promocjami. Policjanci nie uznający promocji. Dzieci machające, dzieci śmiejące się, dzieci... Starsi ludzie w nieruchomym dostojeństwie wystawiający twarze ku słońcu. Francuz na BMW GS 1200 kierujący się do Macedonii.


Grecja w perspektywie. Materializujący się wyjazd wakacyjny. Dalej, byle dalej. Od polskich łąk zielonych. Od chleba naszego. Ku lazurowym falom rozbijającym się o kamieniste brzegi. Ku perspektywie rysującej się konieczności powrotu. Ku pętli życia, która na każdej szyi zaciska się z nieubłaganą precyzją. Ku wiem, byłem, widziałem, jednak nie czyni mnie to mądrzejszym.
Ku wszystkiemu i niczemu.  

Skąpy traci dwa razy
Ile kilometrów liczy budapesztańska obwodnica M0? Wiele. Od wjazdu na nią z drogi E77 wiodącej od słowackiej granicy do zjazdu na autostradę M7 prowadzącą nad Balaton - gdzie zaplanowałem pierwszy popas - i dalej do Chorwacji, bądź Słowenii wynosi 67 km. Dużo? Niewiele. Tyle samo, co podczas mojego ostatniego przejazdu. Jednak, kiedy przy dziesiątym kilometrze zachmurzone niebo rozwiera swe podwoje oswabadzając strugi burzowej wody wydaje się to dystansem nieporównanie dłuższym.
Z burzy na szczęście bardzo prędko uciekłem i pozwoliłem motocyklowi wymknąć się ulewie i pomknąć w stronę wielkiego jeziora, które goszcząc mnie podczas podróży do Rzymu w roku 2012 pozostawiło w sercu bardzo miłe wspomnienia. Tak oto wylądowałem w Siofok.  


Tym razem wspomnień było równie wiele, jednak wszystkie przemokły podczas nocnej burzy udowadniającej, że nawet nowy, pierwszy raz rozkładany chiński namiot może wykazać się podręcznikową nieszczelnością.


Zanim jednak burzowy deszcz naubliżał produkcji Państwa Środka... Balaton, bezmiar wody, płacz dzieci, a także ich śmiech i zgrzytanie zębów. Węgierskie piwko, polska rybka. Międzynarodowy gwar. I czterech Węgrów grających w karty obok mojego namiotu. Nawołują do wspólnej konsumpcji. Odmawiam dyplomatycznie chwaląc piękno lokalnej natury. Nie rozumieją. A właśnie...“Polak, Węgier, dwa bratanki”... znam genezę powiedzenia, jednak Węgrzy, jakich udało mi się w życiu poznać nie mają o niej pojęcia. Polacy zresztą także.   


M7 - chłód i trud
Autostrady - uwielbiają je jedni, przeklinają drudzy, a one, jakby nic sobie z tego nie robiąc pobierają opłaty za korzystanie z ich usług oferując piękne pejzaże, najczęściej wygodny asfalt oraz możliwość swobodnej, niemalże niczym nie zakłócanej kontemplacji egzystencji, a także prób nadania jej sensu, co zaledwie połowicznie udało się filozofom. I to nie wszystkim.
Węgierska “Em siódemka” po stronie chorwackiej przemieniająca się w E65 największe wrażenie zaczyna robić w chwili, kiedy za Zagrzebiem drogowskaz nakazuje kierującym się do Dalmacji odbić w lewo, na Split, a górom zakwitnąć w pięknej i pełnej okazałości.  


Zanim jednak podróżujący motocyklem, jakim niewątpliwie byłem podczas wczesnolipcowych dni dostanie się w rejon wytęsknionych przez jesień i zimę południowych upałów, zmierzyć się musi z chłodem gór, autokarami pełnymi turystów marzących o kamienistych plażach oraz wewnętrznym głosem nawołującym do przyspieszenia, mimo iż pośpiechu nikt się nie domaga.



Piętrzą się złowrogie szarosine chmurska wykrzywiając pyski w niezawoalowanej groźbie spuszczenia wodnego łomotu. Na kolejnej stacji ubieram się cieplej. Wiatr podwywa na drodze szerokiej, mnożą się górskie podjazdy, zwielokrotniają zakręty. Mroźno jakoś na duszy w tym świecie szarym, wśród tych dzikich gór to zielonych, to brązowych. Tęskni człowiek za błękitem nieba, za choćby dwoma promieniami słońca.  
Aż wreszcie...  


Pojedynek na szosie
Górski punkt graniczny. Do boju stają tutaj potężne armie chłodu z nie mniej liczną armią upalnych mas powietrza. Podróżujący nie widzą jednak tej batalii, gdyż odbywa się ona bez ich udziału, ponad tunelem, który wypluć ma ich w chwili, kiedy na bitewnym polu hulał będzie tylko wiatr, a stada czarnych, otyłych i z ledwością poruszających się kruków wyjadać będą, co smaczniejsze kąski z tego, co pozostało…
Kilka kilometrów przed tunelem granicznym skąpane w cieniu tablice informacyjne wskazują 18 stopni. Bezpośrednio za nim obwieszają w upalnym słońcu 29 jednostek na celsjuszowej skali podkreślając, że właśnie wjeżdża się do Chorwacji, której zapomnieć nie sposób.     


Poautostradzie i przedprzygodzie
Bibinje. Auto Kamp Kero. Usytuowany nad samym brzegiem lazurem maźniętego Adriatyku. Z dumą łopocze nad nim chorwacka flaga. Przyglądają się temu polskie tablice rejestracyjne, a właściciele samochodów z wielką chęcią “posiłkują się kurwąmacią” (Artiom Wiesoły, “Rosja we krwi skąpana”), przepijając ją piwem, bądź nie piwem.



W drugim dniu Wielkiego Oddalenia od ojczystych łąk zielonych nie kupuję chmielowego napoju w przykampingowej knajpce, lecz kierowany polskim zmysłem wynajduję niewielki sklepik, gdzie za cztery czteroprocentowe piwka Karlovacko i jeden chleb płacę kartą - w przeliczeniu - 28.99 złotych jeszcze polskich. Tak oto zostaje mi dobitnie przypomniane, że Chorwacja, jaką odwiedziłem podczas podróży do Rzymu w 2012 pozostała krajem skutecznie drenującym turystyczne budżety.


Łagodnie rozbijają się fale Adriatyku o kamienistą plażę. Międzynarodowy gwar uzmysławia wszystkim kosmopolityzm. Przydaje uroku Niemcom. Nie pozbawia go Ukraińców nawet po szóstym piwie.I tylko nadmiar procent zdaje się podnosić ciśnienie Polakom. Wyrwani z kieratu roboczogodzin korzystają z życia. Nie są tu po to, by urlop przeciekł im przez palce. Utrwalają się co dziesięć sekund na cyfrowych nośnikach. Emitują twarze za pomocą pakietów danych. Multiplikują się przez polubienia.  

    
Zachodzi słońce, a telewizor w knajpce dobitnie przypomina o bojach toczonych na Euro 2016. Na szczęście nie walczą już Rosjanie z Anglikami na ulicach miast. Gra dawno weszła w fazę pucharową. Nie przejmuję się nią. Moja faza wydaje mi się lepsza. Następnego dnia przejadę słynną magistralę. Wieczorem też coś sobie golnę. Pozostanie po mnie tylko garść spalin wypluwanych przez motocykl. Zawsze to coś.


Prędkości, wysokości
Jadranska Magistrala. Morze bierze się tu za bary z górami. Nikt nie wie, kto wygra. Bukmacherzy nabierają wody w usta. Wolą stawiać na to, kogo służby pierwszego zapakują do helikoptera medycznego: tego, który wyprzedza na ciągłej na trzeciego czy tych, co za nim próbują tej sztuki na dziewiątego. Mnożą się wesoło zakręty. Uśmiech zamiera, kiedy ktoś próbuje tu wyforsować się na czele. Używam słów ciężkich. Szewcy mogliby się wiele nauczyć. Jadę dalej. Ci za mną także. Przede mną nie ma już nikogo, choć znaki mówią o ograniczeniach do 70 km na godzinę.


Najgorsi są kierowcy lokalnych autobusów. Zupełnie jak na wyspach greckich. Poniżej setki wstyd im zejść. Koledzy przecież zrównają ich z żeńskimi organami. Lepiej być - przypominam sobie zasłyszaną opinię - żywą cipą, niż martwym bohaterem. Stop! Nie jestem tu po to, by wyklinać. Ani by się spieszyć.




Dlatego jadę, nie pędzę. Spaceruję. Cieszę się bezwypadkowym motocyklem. W przeciwieństwie do Albańczyka rozpaczającego nad rozbitym samochodem swoim i Chorwata. Kto kogo? Nie wiem. Przyjaźń między narodami na pewno się tu nie zrodzi. Tylko niewielka piekarenka obok odnotowuje rekordowe zyski. Również otrzymuję od obsługi paragon fiskalny.    



Wszystko wokół nagina się pod masową turystykę, zwłaszcza zakorkowana Makarska. Sprzedawcy oferują wszystko to, co kupić chcą bywalcy podobnych kurortów. Świecidełka, pachnidełka, lampiony, medaliony. Zjadłbym waty cukrowej, ale nigdzie nie widzę. Chyba została w Międzyzdrojach.
Przystaję raz na czas. Ustrzeliwuję nieudolnie widoki zazdroszcząc tym, którzy potrafią to robić. A natura pręży muskuły, wdziera się nawet tam, gdzie być może chciano by się jej pozbyć. Miejsca hotelowe zarabiają. Do natury najczęściej się dopłaca.
 
Neum - inne oblicze lazuru
Mostar i Medjugorie zostawiam w tyle na inne czasy. Wjadę tam kiedyś od Sarajewa. Przekraczając granicę wiele się zmienia. Niby wszystko jest tu takie same, jak w Chorwacji, ale inne. Powietrze przesiąknięte jest średnią zamożnością. Od północy pachnie nawet biedą. To nie rozhukana Makarska, nie oblegany Trogir czy Szybenik. Nigdzie nie widzę Japończyków. Amerykanów także. Nikt nie robi tu selfie. W przydrożnej knajpce autochtoni. Przyglądają się, jak parkuję w niezbyt fortunnym miejscu. Też chcę się uwiecznić i nie poczuć się gorszym. 5000 miejsc noclegowych w kraju tańszym od Chorwacji i Czarnogóry czeka chyba lepszych czasów. Choć mogę się mylić.  


Dziwnie się czuję na głównej ulicy miasta, jednak mam wrażenie, że już tak się kiedyś czułem: opuszczony, zagubiony, zupełnie, jakby sam żył na świecie, albo był głównym bohaterem filmu o czasach ostatecznych. Gdzie to było? W upale myślę wolniej. Cypr północny, turecki, przypominam sobie. Dipkarpaz. Półwysep Karpas. Tam, wśród pustkowi, niezagospodarowania, żyjących dziko osiołków, opuszczonych domów i raczkującej turystyki szarpało mną podobne osamotnienie. W Neum jednak wystarczy zejść z głównej ulicy w dół, aby zapomnieć o samotności. Tamtejsze plaże nie różnią się od chorwackich i czarnogórskich. Ale na pewno więcej na nich piasku.     


36 euro
Dubrownik, miasto znane, cenione przez turystów, przez miejscowych wyceniane horrendalnie. Poważają je turyści z każdej strony świata. Zwłaszcza ci od nocnych rajdów wzdłuż i wszerz knajpianych szlaków. A także widzowie “Gry o tron”, gdyż właśnie Dubrownik w serialu przemienił się w Westeros, Królewską Przystań, gdzie krzyżują się losy dobrych, złych i nijakich. Podobnie jest w rzeczywistości. Pojawia się także to chorwackie miasto w mojej powieści “Ferit, aga janczarów” - Sehabeddin Pasza, jeden z bohaterów ubija tam niezwykle korzystny dla Osmanów interes -  jednak wtedy zwało się Raguzą i podporządkowane było woli sułtana i jego urzędników.    


Przemarsz motocyklowy centrum miasta w poszukiwaniu campingu, kiedy w chwili napadu manii wielkości zapragnąłem udokumentować swoje żywe zwłoki na tle zabytków Starego Miasta zapamiętałem dobrze. Mnie także zapamiętano, kiedy przez pomyłkę jechałem pod prąd drogą jednokierunkową zszokowany tym, co przed chwilą usłyszałem. A brzmiało to mniej więcej tak:
- Camping? No problem. 36 euro, please.
Chwilę później zrozumiałem dlaczego musiałem usłyszeć tak ciężkie dla polskiego portfela słowa: na czas trwającej podróży nie zaplanowałem przecież zwiedzania i twardo zarzekałem się - żadnych zabytków, miast, legendarnych atrakcji, wytwornych restauracji, jedynie czysta turystyka motocyklowa, świat podglądany z perspektywy motocyklowego siedzenia, jednym słowem: Wielkie Oddalenie (wspominam o takim w powieści “Normalne ślady użytkowania”).  


Zanim jednak zapytałem o miejsce noclegowe na campingu, którego nazwy obiecałem sobie więcej nie wspomnieć - przedstawiam go jednak na zdjęciu ku przestrodze - zatrzymałem się przy punkcie widokowym na Most Franja Tuđmana z tego powodu, że zatrzymywali się tam wszyscy i być może spotkałaby mnie krzywda, gdybym pojechał dalej. Na szczęście, nikt nie pobierał tam opłat za co nikomu byłem bardzo wdzięczny. Zupełnie darmo oglądać mogłem cudo inżynierii drogowej oraz rysujące się w oddali budynki miasta.


Bardzo prędko żegnam się z Dubrownikiem, obiecując, że wrócę sprawdzić ceny piwa, gdyż o noclegowych mogę już trochę powiedzieć. Kilkanaście kilometrów dalej, naprzeciw okazałej galerii handlowej nie różniącej się zbytnio od tych znanych mi z Polski i innych krajów, dostrzegłem pole namiotowe, które wydało mi się na tyle atrakcyjne, że zdecydowałem się odważyć zapytać o cenę pamiętając, że wciąż znajduję się w jurysdykcji miasta, które ceni się wyżej niż inne, a może i nawet najwyżej.
- Camping, no problem - usłyszałem - 11 euro, please.


Po rozbiciu namiotu spacer nad morze zajął mi jakieś dziewięćdziesiąt osiem sekund, góra sto jedenaście.A kwitło ono sobie w najlepsze wśród gór, nad którymi rozpoczynał się festiwal z zachodzącym słońcem, jako gwiazdą główną.



Ścielił się równo kamień mniejszy i większy na plaży. Piszczały i kwiczały pociechy. Młodzi mężczyźni odkręcali manetki sportowych motocykli na oczach pięknych dziewcząt. Może i nawet udało im się coś wykręcić. Wpatrzony w fale rozbijające się o brzeg, zaopatrzony w piwko przeniosłem się w czasie, kiedy to sprytny gruziński eunuch, Sehabeddin Pasza przy pomocy niewątpliwych talentów dyplomatycznych zmusił Raguzę do płacenia trybutu sułtanowi Muradowi...


Kotorska pętla
Do Kotoru można dostać się na dwa sposoby: pierwszy wiąże się z promem, dzięki któremu zaoszczędzić można kilometrów i pozwolić stali przeciąć Zatokę Kotorską. Drugi, ciekawszy, polega na udokumentowaniu - bądź nie - promowej przeprawy na karcie pamięci i kontynuowaniu podróży wokół urokliwej zatoki otoczonej górami mniej lub bardziej maźniętymi zielenią roślinności.  


Spaceruję zatem na motocyklu, obserwuję. Turyści na kamienistych plażach i poza nimi. Nie jest ich tu jednak wielu. Stanowią mniejszość, pozwalając górom pozostać milczącą większością. A one szepczą swoje, dla swoich. Dziwię się, bo przecież Kotor słynąć ma ze zgiełku. Ale do celu jeszcze kilkanaście kilometrów. Kwitną po drodze wysepki znane z pierwszych stron folderów biur podróży. Stawiają opór ryby dzielnym wędkarzom z Ameryki. Pozwalają się obfotografować japońskim turystom nadmorskie sklepiki i pozostałości po Starożytnym Rzymie. Właśnie, Rzym to czy Krym, przyjezdni wszędzie są podobni. Miejscowi w niczym im nie ustępują. Oj, dolo, dolo...


I wreszcie jest: Kotor. Rejwach, rwetes, tumult, zatrzęsienie. Św. Jan, gdyby ponowie chciał napisać Apokalipsę, zrobiłby to tutaj, myślę. W centrum przeciskam się między samochodami. Patrz, on jest z Polski, mamo. Może pomoże znaleźć tu krakowskie obwarzanki? Pomyłka, myślę, jestem Niemcem, Szwedem, Żydem, Gaskończykiem i Kreteńczykiem. Mówię po polsku i angielsku, próbuję uczyć się greki, chcę myśleć po "ludzkiemu". Sunę dalej.   



A na samym końcu zatoki dostrzegam molocha. Zaparkowana pięknie Queen Victoria. Olbrzymi statek pasażerski. Silniki o mocy 196 000 KM. Mój motocykl posiada ich 61. Zatrzymuję się na kilkanaście minut. Patrzę. Nie dowierzam. To szejtany budowały, mówię do siebie chłonąc bryłę statku wżerającą się w krajobraz.




Chwilę później po raz ostatni wzdycham nad kolosem i włączam się w nabitą samochodami główną ulicę Kotoru.          

Kieruję się ku Albanii...