poniedziałek, 18 marca 2019

"Kursk" (2018) - głębia nad wyraz

Gdyby zapytać z czego skonstruowane jest piekło, niejeden odpowiedziałby: z wody i stali. Marynarze okrętów podwodnych, ta ponoć specjalna kasta wśród morskiej braci, najwyraźniej inaczej definiować muszą sobie odmęty piekielne, gdyż woda i stal są ich żywiołem, a zamknięci pomiędzy nimi czują się lepiej niż w domowym fotelu.  


Kiedy w 2004 roku marynarze atomowego okrętu podwodnego “Kursk” ginęli uwięzieni w stali na stu metrach głębokości, a oficjele w skórzanych fotelach rozważali “za i przeciw” udzielenia pozwolenia akcji ratunkowej, przyszły reżyser ekranizacji tych nierównych zmagań, Thomas Vinterberg, był dwa lata po nakręceniu obrazu “Festen” zrealizowanego w myśl manifestu Dogma 95 i z pewnością nie był świadomy, że osiemnaście lat po tragedii “Kurska” spróbuje zmierzyć się z niezmierzalnym: z głębią Morza Barentsa i śmiercią.  
Film rozpoczyna się niemal jak baśń. Są dzieci, mężowie, żony, szczęście, żarty, czyjeś wesele. Owszem, brakuje kilku rubli na to, bądź tamto, dlatego rodziny we Flocie Północnej żyją z myślą, że kiedyś zatriumfuje dla nich prawdziwie baśniowy klimat. Owa niemal baśń kończy się w chwili wyjścia “Kurska” na wielkie manewry, z których - jak wiemy - rosyjska flota wrócić miała w pomniejszonym składzie.


Dość szybko przekształca Vinterberg pokład “Kurska” w scenę dramatu. Nie przybliża atmosfery na okręcie, relacji międzyludzkich, lecz zamiast tego w serii spektakularnych wybuchów w torpedowni rzuca garstkę ocalałych marynarzy w ocean beznadziei, a większym on jest od zamykającego ich z każdej strony Morza Barentsa, po którym pływają dziesiątki jednostek, zmagając się w ramach manewrów z niesprecyzowanym, ale wyjątkowo groźnym wrogiem.


Od tego momentu akcja biegnie trzema torami, w których znaleźli się uwięzieni marynarze, ratownicy wraz ze swoimi rozkazami oraz żony podwodniaków dość szybko żegnające się z nadzieją na to, co panowie w skórzanych fotelach nazywają “pomyślnym biegiem wydarzeń”. Żaden z tych torów nie przecina się, choć wielu marzy, aby tak właśnie się stało.


W pozbawionej nadmiernego patosu i zrealizowanej bardzo dobrze - choć nie wybitnie - opowieści o dramatycznych wydarzeniach sto metrów pod wodą próżno szukać nowego komunikatu: świat dzieli się tych, którzy są na górze oraz na tych, którzy w dole myślą, że są bohaterami, podczas, gdy w istocie - w najważniejszych chwilach swojego życia - zaledwie są pionkami na szachownicach obsadzonych przez panów w skórzanych fotelach.