niedziela, 27 grudnia 2015

"Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy" (2015) - strzały na utartym szlaku

Oprócz wielu galaktyk, o jakich zawiłym językiem piszą rozprawy doktorskie astrofizycy, istnieje galaktyka opisana w sposób mogący dotrzeć nawet do tych, którzy pocą się podczas recytacji pierwszych strof poematów uznanych na szczeblu ministerialnym za wybitne i ponadczasowe.
Zrodziła się ona w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w umyśle trzydziestoletniego Amerykanina, który uznał, że odwieczna walka dobra ze złem od dawna przedstawiana w sztuce filmowej wyższych i niższych lotów domaga się nowej scenerii i nowych bohaterów.


W ten oto sposób mały chłopiec, jakim w roku 1979 bez wątpienia byłem, obejrzeć mógł w sali kinowej w pięknym mieście Świdnicy na zachodzie Polski niezwykły obraz, który w sposób istotny i nie podlegający dyskusji odcisnął głębokie piętno na moim życiu wewnętrznym, podobnie jak na życiach - ale nie w tym wulgarnym sensie przez “rz” - milionów innych małych chłopców na całym świecie.
O dziewczynkach, niestety, nic pewnego powiedzieć nie mogę.  
Tamtego lata przemawiający metalicznym basem na czarno ubrany pan sprawił, że mały chłopiec chował się to za ojca, to za kinowy fotel, który w pewnym momencie stał się fotelem X Winga podczas finalnego ataku na Gwiazdę Śmierci. Podczas lat następnych ów chłopiec nie bojący się już Lorda Vadera i mieszkający już w pięknym mieście Krakowie wielokrotnie uiszczał opłaty za możliwość wejścia do kin prezentujących dalsze koleje losów bohaterów George’a Lucasa.
Potem długo, długo było nic.


Dopiero po latach pierwsza trylogia odrestaurowana cyfrowo została zaprezentowana światu w roku 1997 z okazji jubileuszu dwudziestolecia powstania serii, abym mógł jej pierwszą - tzn. czwartą - część obejrzeć cztery razy w londyńskich kinach. Od tamtego czasu w świecie “Gwiezdnych Wojen” najwięcej działo się w grach komputerowych potrafiących zgrabnie nawiązywać do świata przedstawionego w kinie, jak i do światów, o jakich filmowi bohaterowie nie wspomnieli słowem.


Potem znów było długo, długo nic, aż wreszcie pewnego dnia reżyser, którym zachwycał się Spielberg i który pozwolił zasłużenie zabłysnąć talentowi Jennifer Lawrence, J. J. Abrams zaprezentował urbi et orbi wyznawcom “pewnego razu w odległej galaktyce” trailer skłaniający do intensywnych rozważań i spekulacji, przy czym tych drugich było zdecydowanie więcej.
Dalej była już tylko perspektywa 21 grudnia, kiedy nowe ujęcie niezwykłego uniwersum miało zdetonować się w moich oczach dozbrojonych w okulary pozwalające przenieść się do szerszego wymiaru.


Po dwóch godzinach i piętnastu minutach pobytu w rzeczywistości oderwanej od praw fizyki, nie wolnej jednak od praw ludzkich nie chciałem opuszczać kinowej sali i choćby siłą, choć bez pomocy miecza świetlnego zażądać, aby “Przebudzenie Mocy” zostało odtworzone po raz kolejny i kolejny i…
Mały chłopiec, jaki tkwi w każdym dorosłym za jakich większość mężczyzn - za nielicznymi wyjątkami - pragnie uchodzić, wydzierał się we mnie w piskliwej tonacji. Histerycznie żądał, gwałtownie domagał się realizacji klarownie wyłożonego postulatu - kolejnej projekcji filmu, który nie spodobać się może tylko chłopcom uznającym w szkole podstawowej z niezrozumiałą dla innych chłopców dumą ZPT za ulubiony przedmiot.
O dziewczynkach, niestety, nic pewnego powiedzieć nie mogę.   


W ponad dwugodzinnej produkcji odwołał się Abrams do tego, co było w starej trylogii najlepsze i na bazie sprawdzonych już scenariuszy wyczarował przy pomocy współscenarzystów: Lawrence’a Kasdana i Michaela Arndta historię, która od początku do końca toczy się z prędkością blasterowego wystrzału. Nic dziwnego, bo pamiętać trzeba, że Kasdan był przecież scenarzystą “Imperium Kontratakuje” i “Powrotu Jedi” i kto wie czy to nie do niego należał decydujący głos podczas ustalania warunków, w jakich bohaterowie “Przebudzenia Mocy” będą kochać, nienawidzić, walczyć i ginąć.


Przez chwilę myślałem nawet, aby żachnąć się na ten skrajny populizm, jednak utrwalając w pamięci wizję reżysera “Super 8” przy pomocy nielegalnego seansu dopiero co pobranej wersji nakręconej ukrytą kamerą w hiszpańskojęzycznym kinie, jestem już absolutnie pewny, że droga, jaką obrał J.J. Abrams jest słuszną. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że jego następca - Rian Johnson, twórca m.in. “Niesamowitych Braci Grimm” i “Loopera” - odpowiedzialny także jednoosobowo za scenariusz “ósemeczki” nie zboczy z wyznaczonego kursu szczęśliwie dowożąc bohaterów Sokołem Millenium do bram epizodu dziewiątego, którego scenariusz napisze m.in. z Lawrencem Kasdanem, batutę naczelnego dyrygenta oddając Colinovi Trevorrowi znanemu z najnowszej wersji “Parku Jurajskiego”.

niedziela, 20 grudnia 2015

"Suburra" (2015) - żądza pieniądza

Zorganizowane grupy przestępcze o charakterze zbrojnym istnieją w jednym celu - pomnażania zysków przez co rozumieć należy wymuszenia, rozboje, morderstwa, zastraszenia, porwania, egzekucje, a także całkiem legalne inwestycje do jakich dochodzą w sposób kolidujący z tym, co niegdyś Hammurabi nazywał prawem. Od wieków mafie niczym rakowe komórki toczą tzw. “zdrową tkankę społeczeństwa”, a to z wdzięczności raz na czas uświęca dokonania rodzin gangsterskich obrazując ich życie i obyczaje przy pomocy scenarzysty, reżysera oraz aktorów, którzy - jak sądzę - w rzeczywistości woleliby nie mieć do czynienia z postaciami, w jakie tak ochoczo wcielają się na filmowym planie.  


Tym razem nie o uświęcanie chodzi, “Suburra” to nie “Ojciec Chrzestny”, lecz o całkiem bezpośrednie i dosadne ukazanie pewnych mechanizmów, dzięki którym ci posiadający nielegalnie broń palną, mogą przy pomocy tych, którzy posiadają poselski immunitet osiągnąć to, do czego zostali powołani - do pomnażania zysków, o jakim coś się tu już przebąknęło.   


W czym rzecz? Ano, w Ostii. A czym jest Ostia? W starożytnym Rzymie wliczony w poczet bogów przez senat rzymski cesarz Klaudiusz zbudował tam port, który później kanałem z Tybrem połączył boski cesarz Hadrian. W “Suburrze” Ostia urasta do mitycznego El Dorado: rodziny mafijne pragną zbudować tam nowe Las Vegas, aby w swoim czasie dzięki jego neonom, jednorękim bandytom, ekskluzywnym damom do towarzystwa oraz całą masą najdzikszych atrakcji robić to, co lubią najbardziej - pomnażać zyski, o jakich mam wrażenie wspomniało się tu już dwukrotnie.


Wielotorowo poprowadzona akcja łączy się z sobą tworząc dość szybko jeden potworny organizm, któremu dla poprawnego funkcjonowania niezbędna jest harmonia. Nie taka jednak, o jakiej opowiadają buddyści lub metodyści: harmonia zła, zepsucia i korupcji. Problem rozpoczyna się, kiedy jedna część organizmu ginie bezpowrotnie, a pozostałe muszą poradzić sobie ze stratą przy pomocy sposobów, jakimi straszy się niesforne dzieci.


“Suburra” to przejmujące stadium najgorszych cech człowieka potrafiących rozrosnąć się do monstrualnych rozmiarów, kiedy na horyzoncie rysuje się perspektywa długofalowego pomnażania zysków, o jakim na pewno coś zostało tu już powiedziane.   
Żądza napędzającą głównych bohaterów obrazu Steffano Solimy, czyni z nich agresywne, zajadłe, wściekłe i gotowe na wszystko ludzkie zwierzęta pragnące wspiąć się na szczyt łańcucha pokarmowego. Dla tych, którzy będą mieć nieszczęście znaleźć się niżej od nich…  

niedziela, 13 grudnia 2015

"Proces" (2014) - sprawa do sprawiedliwości

Indyjski wymiar sprawiedliwości - podobnie jak wszystkie inne wymiary - daleki jest od doskonałości. Nie jest także pewne, czy zamierza zbliżyć się do niej w sposób zadowalający przeciętnego petenta zmuszonego wejść w jego podparte paragrafami tryby.
Przekonuje się o tym bohater indyjskiego dramatu “Proces” (2014), pieśniarz Naryan Kamble (Vira Sathidar) oskarżony o doprowadzenie do samobójstwa pracownika miejskiej kanalizacji, co w świetle indyjskiego prawa jest nie budzącym wątpliwości przestępstwem.


Po aresztowaniu, rozprawie wstępnej, po której zakończeniu nieszczęsny śpiewak i poeta, “piewca śmierci z własnej ręki” trafia do aresztu. Bezskutecznie usiłuje go stamtąd wyciągnąć adwokat Vinay Vora (Vivek Gomber), także aktywista ruchu na rzecz poszanowania praw człowieka, które - jak sugeruje to reżyser i scenarzysta Chaitanya Tamahne w wyróżnionym na wielu festiwalach obrazie - respektowane są w sposób, nad jakim z pewnością można by jeszcze popracować.


Najciekawsze, że indyjski dramat - pomimo tematyki skutecznie mogącej podnieść ciśnienie nie tylko u osób z wieńcowym problemem - jest zupełnie nieagresywnym i nieinwazyjnym komentarzem wobec ewidentnie szwankującej machiny wymiaru sprawiedliwości, którą uzdrowić może chyba już nie właściwe naoliwienie, lecz serwis, bądź wymiana głównych części. Nawet twarz uwijającego się w iście szatańskim ukropie adwokata pozostaje nadzwyczaj spokojna wobec atakującego go ze strony oskarżycielki (Geetanjali Kulkarni) nonsensu potwierdzanego na wysokim szczeblu przez przewodzącego sprawie sędziego (Pradeep Joshi). Z budzącą podziw cierpliwością kontynuuje adwokat prawnicze dzieło, aby sprawiedliwość mogła zatriumfować, a jego klient mógł poza murami aresztu dawać wyraz wokalnemu talentowi ku uciesze publiczności.  


Nie pozbawiony ironicznego zaśpiewu “Proces” ukazuje problemy być może niewiele mówiące przeciętnemu Europejczykowi, jednak warte głębszych przemyśleń - biurokratyczną bezduszność, bezwzględną automatyczność przewodów sądowych oraz jawne manipulowanie materiałem dowodowym przez policję pragnącą w możliwie najkrótszym czasie zapewnić bezpieczeństwo liczącemu grubo ponad miliard społeczeństwu indyjskiemu oraz - jak wyraźnie podkreśliła to oskarżycielka - innym społeczeństwom.    


Jest też “Proces” nienachalnym świadectwem życia codziennego w Indiach, jakiego w swoim czasie doświadczyły dzieci-kwiaty masowo pielgrzymujące w tamte rejony świata, choć ze zrozumiałych względów stanowi ono jedynie tło istotniejszych wydarzeń. batalii toczonej na sali rozpraw między oskarżycielką - precyzując: wymiarem sprawiedliwości - a obrońcą.

środa, 9 grudnia 2015

"Dar" (2015) - na imię mam "Pamiętam Dobrze"

Niesłusznie określono “Dar” Joela Edgertona - także odtwórcy jednej z głównych ról - horrorem, gdyż trafniej było przykleić łatkę “thriller psychologiczny”. Dlaczego? Bo jeśli produkcja budzi napięcie i wprawia serce w szybszy rytm to wyłącznie w sferze mającej silny związek z rzeczywistością wykreowaną w przeszłości przy pomocy emocjonalnie i racjonalnie postrzegającego świat młodego człowieka, który…


Oczywiście, nie oznacza to, że dobry horror czerpać musi swą siłę wyłącznie z elementów nadnaturalnych… zostawmy jednak formalną dyskusję i zajmijmy się obrazem.  
I przypomnijmy wyraźnie jedno - “na początku było słowo”.
Zanim jednak widz o tym się dowiaduje, szczęśliwe małżeństwo wprowadza się do pięknego, dużego domu, gdzie planuje - jak większość par w pięknych i dużych mieszkaniach - “postarać się o dziecko”, z czym może mieć pewne problemy, gdyż pierwsze nie zdołało wydostać się żywe z łona matki.


Kim są oni? Bardzo proszę: Simonem (Jason Bateman) i Robyn (Rebecca Hall). Ludźmi sukcesu: przedsiębiorczymi, zaradnymi, gotowymi na wszystko, jeśli zajdzie taka potrzeba, a przecież wiadomo, że w świecie, w jakim się poruszają, zajść w końcu musi. Konkurencja przecież nie śpi, a nawet jeśli to robi, gotowa jest wybudzić się szybciej niż można się tego spodziewać.  


Nieoczekiwanie w sielskość szczerze sobie oddanego małżeństwa wkracza pewnego dnia niejaki Gordo (świetny Joel Edgerton próbujący chyba zapomnieć o niezbyt przekonującej roli Ramzesa w “Exodusie” Ridleya Scotta), dawny kolega Simona z liceum, a jego obecność w życiu ludzi szczęśliwych bardzo prędko zaczyna się intensyfikować doprowadzając do zaognienia filmowej akcji oraz do zagrożenia życia u widzów z chorobą wieńcową.


Początkowo leniwie budowany klimat zaczyna intensyfikować się w miarę odkrywania przez twórców kolejnych kart z talii pełnej fałszywek oraz jednego, jak najbardziej realnego jokera, który w odpowiedniej chwili zrobi, to do czego został stworzony - pobije wszystko i wszystkich.    
Jest “Dar” wśród tzw. produkcji “niedzielnych”, “niekoniecznych”, “dla entuzjastów gatunku” pozycją wartą obowiązkowej celebracji, gdyż podczas stu ośmiu minut seansu otrzymujemy należycie odmierzoną i przemyślaną dawkę ruchomych obrazów skutecznie pozwalającą zapomnieć, że za oknem jesień, a do beztroski kanikuły bardzo daleko.

poniedziałek, 30 listopada 2015

"Mandarynki" (2013) - wojna w pokoju

Gdyby owoce potrafiły mówić, z pewnością nie miałyby wiele ciekawego do powiedzenia o gatunku ludzkim. Sarkałyby na jego wojny, wojenki, zapowiedzi konfliktów zbrojnych i przypisanych im małość, którą później historycy wojskowości próbują szumnie tytułować wielkością. Przy czym wielkość zawsze najtrafniej pasuje do liczby ofiar. Wyjątkiem w tej regule nie byłyby także abchaskie mandarynki, które w oczekiwaniu na zebranie stały się tłem pięknego obrazu Zazy Urushadze opowiadającego o sprawach trudnych, bo ostatecznych: o wojnie, śmierci, śmiertelnych wrogach, a także próbującego przekonać, że świat można postrzegać nie tylko za pomocą czerni oraz bieli. Że istnieje także kolor pomarańczowy. Oraz inne kolory.


Kiedy w roku 1992 w życie Estończyków zamieszkujących niewielką wioskę w Abchazji wkracza wojna, większość mieszkańców decyduje się wrócić w ojczyste strony. Jedynie dwaj mężczyźni, którzy siłę wieku zostawili już za sobą, próbują kontynuować prowadzoną działalność - jeden, Margus (Elmo Nüganen) jest plantatorem mandarynek, drugi zaś, Ivo (Lembit Ulfsak) stolarzem zręcznie wytwarzającym drewniane skrzynki na cytrusy.  


Pewnego dnia tuż przy ich domach ma miejsce potyczka, w wyniku której rany odnoszą dwaj oponenci: Gruzin, Nika (Mikheil Meskhi) walczący za swój kraj oraz najemy Czeczen, Ahmed (Giorgi Nakashidze) nadstawiający karku za niepodległą Abchazję w zamian za wymierne korzyści finansowe.
Niezmordowany Ivo organizuje w swoim domu szpital polowy i nie oglądając się na ich poglądy sprowadza lekarza, który w obliczu ran także nie interesuje się racjami, jakie sprowadziły dwóch mężczyzn do roli walczących o życie pacjentów. I tak niczym przysłowiowy pies z kotem żyją Ahmed i Nika pod jednym dachem, a front nieubłaganie przesuwa się w ich stronę…


Wojny są do niczego, są głupie i bezsensowne, zdaje się krzyczeć Zaza Urushadze w wyjątkowo cichym i kameralnym filmie, w którego ciszę wkrada się destrukcyjny dźwięk serii z karabinu maszynowego rosyjskiej produkcji oraz słowa sztylety, jakimi ranią się dwaj śmiertelni wrogowie nie mając pojęcia jak bardzo ostrza ich słów wyświechtane są i pełne banału.
“Mandarynki” to przejmująca opowieść o mądrości i dojrzałości potrafiących zmienić znaczenie wydawałoby się niereformowalnego ołowiu w karabinach maszynowych oraz umysłów sprawiających, że ołów wprawiony w ruch staje się śmiertelnym zagrożeniem.
Dla każdego.   

niedziela, 22 listopada 2015

"Cud" (2015) - 100/10*

Targały Turcją w minionym stuleciu zmiany. Obietnice polityków, zamachy stanu, ugrupowania terrorystyczne, wojskowe rządy… długo by wymieniać. Wśród tych wszystkich zawiłości znalazło się też miejsce dla małej, prawdopodobnie w górzystej Kapadocji ulokowanej wioski, gdzie Mahsun Kirmizigül osadził akcję filmowej opowieści przybliżającej na podstawie prawdziwych wydarzeń historię pewnego mężczyzny, który…


Na początku należy stwierdzić, że polski i jakże lapidarny opis filmu - “Turcja. Rok 1960, zamach stanu. Historia żyjącego w ubóstwie nauczyciela, który zostaje skazany na wygnanie” - fałszuje przedstawione wydarzenia, gdyż przywołany nauczyciel nie jest ani ubogi, ani skazany, choć zamach stanu w istocie ma miejsce.


A zatem oddelegowany przez Ministerstwo Edukacji, by szerzyć wiedzę wśród surowego piękna tureckich gór nauczyciel wyrusza w długą podróż nie mając pojęcia o owocach, jakie wyda ona ze swego rozkwitającego powoli drzewa.
Po przybyciu na miejsce Mahir (Talat Balut) stwierdza, że o ile wioska istnieje, a tętniące w niej życie regulowane pradawnymi kodeksami wzbudzać może zadowolenie, tak brak szkolnego gmachu stawia profesję, którą ma uprawiać w trudnej, mało komfortowej sytuacji.




Nie o mozolnych zmaganiach nauczyciela z niedostatkami serwowanymi przez codzienność opowiada przy pomocy pięknych, baśniowych niemalże kolorów turecki reżyser, lecz przede wszystkim o dramacie opóźnionego w rozwoju Aziza (Mert Turak), który dla pięciu mężczyzn jest bratem, dla rodziców kochanym synem, a dla lokalnej społeczności wykpiwanym idiotą.


Jedynym przyjacielem jest mu piękny koń nie odstępujący swojego pana o krok, z którym Aziz prowadzi konwersacje w języku rozumianym prawdopodobnie wyłącznie przez czterokopytnego towarzysza w cierpieniu.


Wszystko zmienia się, gdy za sprawą pewnego incydentu Azizowi przyobiecana zostaje żona, która..


Widzowie mogą pokochać “Cud” za barwność relacji, za czystość przekazu oraz altruizm kamery, która - chwilami niemalże na pograniczu kiczu - próbuje przekonać na tyle na ile kamera przekonywać potrafi, że nie ma granic, jakich człowiek przekroczyć nie zdoła, że nie ma ciała, choćby i najbardziej ułomnego, z jakiego umysł nie potrafiłby wyswobodzić się i wzlecieć ku niebu, że piękno tkwi w każdym, wystarczy tylko umieć je dostrzec.


I o tym “umieć” opowiada pięknie Mahsun Kirmizigül przywodząc na myśl twórczość Kustoricy, który wielokrotnie udowodnił, że istnieją w granice kinie, jakie wyłącznie garstka twórców potrafi przekroczyć.   

* To nie pomyłka. Taka jest moja ocena.  

poniedziałek, 2 listopada 2015

"Beasts of No Nation" (2015) - Apokalipsa wg naszych czasów

Rok temu poczęstował widzów dusznym klimatem Luizjany i metafizyczną rozprawką o odwiecznym konflikcie dobra i zła, bo taki był przecież pierwszy sezon serialu “Detektyw” zrealizowany wedle jego pomysłu. Temat zainteresowań Cary’ego Fukunagi nie zmienił się, mimo iż akcję swojej nowej produkcji umiejscowił w jednym z afrykańskich państw, gdzie przywołany konflikt przybiera najróżniejsze formy. Biorą w nim także udział dzieci, które od swoich europejskich czy amerykańskich rówieśników różnią się tylko tym, że perfekcyjnie opanowały niełatwą sztukę pozbawiania życia przy pomocy broni maszynowej najczęściej radzieckiej konstrukcji.


W afrykańskiej wiosce należącej do ogarniętego zbrojnym chaosem państwa rozpoczął Fukunaga film zrealizowany na podstawie powieści pochodzącego z Nigerii Uzodinmy Iweala. W początkowych migawkach zaprezentował rodzinę trzynastoletniego Agu (Abraham Attah), głównego bohatera, aby zaraz potem rzucić bezlitośnie na arenę zdarzeń żołnierzy jednej z walczących frakcji, którym nie w smak było podejrzenie, że rodzinna wioska podrostka kontrolowana być może przez watahy spod innych sztandarów. Swoje niezadowolenie żołnierze - jak to żołnierze - wyrazili przy pomocy ołowiu, gdyż inaczej uczuć swych - jak to żołnierze - przedstawić nie potrafili.


Pozbawiony domu, rodziny i nadziei Agu gubi się w buszu, gdzie odnaleziony zostaje przez charyzmatycznego Dowódcę (Idris Elba), który umożliwia chłopcu dokonanie pomsty na oprawcach najbliższych. Z entuzjazmem przyjmuje Agu propozycję i zaczynając od dźwigania skrzynek z amunicją daje się porwać niszczycielskiej mocy Marsa, choć nie ma przy nim nikogo, kto wytłumaczyłby mu bliżej rolę boga wojny w mitycznym świecie starożytnych Rzymian.   


Setki - a może tysiące? - dzieci zaplątanych jest w krajach afrykańskich w okropieństwa zbrojnych konfliktów i nie po raz pierwszy kino upomina się o zadumę nad tamtym rejonem świata, choć mało kto wierzy, aby mogło to coś zmienić. Bo przecież widz - podobnie jak w przypadku konsumpcji porannych makabrycznych wiadomości z prześcigających się w ich serwowaniu portali - wydać może z siebie wyłącznie ciężkie westchnienie wsparte ewentualnie mniej lub bardziej szczodrym datkiem na rzecz organizacji pokojowych działających w zapalnych rejonach świata.
Czy bohaterowie najnowszej produkcji Fukunagi rzeczywiście są nie przypisanymi do żadnego narodu bestiami? Pionkami manipulowanymi przez pomniejszych watażków marzących o najważniejszym fotelu w państwie co chwilę zmieniającym swój status? Nie udziela reżyser jednoznacznej odpowiedzi, choć o taką zawsze najprościej: pokazuje, demonstruje, przedstawia. I jest w tym wielce sugestywny…

wtorek, 20 października 2015

"Rosewater" (2014) - w jednym wymiarze

Produkcje filmowe powstające w Islamskiej Republice Iranu doceniane bywają i szeroko komentowane na całym świecie. Najczęściej są to dramaty, w których irańscy reżyserzy specjalizują się od lat. Opowiadają w uniwersalny sposób o zawiłościach egzystencji, jaka przecież wszędzie boleć może tak samo. Niezależnie od reguł gry politycznej ustanawianych w ministerialnych gabinetach.  
  


Obok nich istnieją filmy wyprodukowane w innych państwach próbujące zająć stanowisko wobec zdarzeń, jakie w Iranie zaszły oraz płynących z nich konsekwencjach. Najczęściej w sposób jednowymiarowy, czyli subiektywny. Takim obrazem z pewnością jest dramat “Rosewater” w reżyserii Johna Stewarta, który do tej pory mierzył się najczęściej z kinem lżejszym, komediowym.
Osadzona w Teheranie akcja przybliża głośne w świecie aresztowanie irańskiego dziennikarza mieszkającego od lat w Londynie i tam wypełniającego wolę przełożonych w tygodniku, który w Wielkiej Brytanii i wszędzie indziej nazywa się Neewsweek i powszechnie uznawany jest za medium opiniotwórcze.
W filmie pełnym uogólnień i wyraźnych podziałów na dobrych i złych, reżyser próbuje zabrać głos wobec przemian zachodzących w Iranie w chwili, gdy Maziar Bahari zostaje osadzony w więzieniu za - wg władz Iranu - zbytnie zbliżenie się do odbywających protestów przeciw wyborom prezydenckim z roku 2009.  
I to, rzecz jasna, jest złe i godne potępienia, bowiem dziennikarz, a zwłaszcza akredytowany korespondent zagraniczny - jak wiemy - zajmować ma się komentowaniem zachodzących wydarzeń przy pomocy dostępnych mu środków. W tym wypadku kamery video.


Intencje reżysera są w pełni czytelne, zrozumiałe i chwała im za to, jednak bardzo gruba kreska, jakiej użył do oddzielenia bohaterów dobrych od złych przywodzi na myśl filmy propagandowe nieistniejących już państw.  


Nie oznacza to jednak, że “Rosewater” jest filmem nieudanym, gdyż ma wiele dobrych momentów wiążących się zarówno z akcją, jak i grą aktorską. Zwłaszcza Gaela Garcii Berlana, który wcielił się w postać Bahariego w sposób, który ucieszyć może niejedno serce.


Bardzo jednak chciałbym zobaczyć - życzenie to powieliłbym w odniesieniu do wielu filmów zaangażowanych - obraz, w którym ścierać się będą dwie nakreślone racje, a plastikowe etykiety, schematy i uogólnienia powielane w miliardach w internetowych komentarzach zostaną zastąpione obiektywną narracją.
Ale to chyba jest trudne do zrealizowania.

niedziela, 6 września 2015

"Do utraty sił" (2015) - pojedynek z Losem

Wielbiciele jego talentu nie mogą się już z pewnością doczekać “Everestu”, który już niebawem zakwitnie w swej grozie na ekranach polskich kin. Wspominają też ostatnie jego wielkie kreacje, choćby w “Bogach ulicy” czy “Wolnym strzelcu”. Jack Gyllenhaal po raz kolejny udowodnił, że jest aktorem wybitnym wcielając się w rolę zawodowego boksera, Billego Hope’a, który…
No właśnie. W tym tkwi sedno.


Można mieć wszystko: 43 wygrane walki stoczone w niełatwym przecież świecie amerykańskiego boksu, mistrzowskie pasy, prestiż i popularność z nich wynikającą, wspaniały dom, pałac właściwie, kochającą żonę i córkę. Los jednak strzelając na ślepo swymi wyrokami nierzadko nie zwraca uwagi na status celu i poddaje go próbom, o jakich ciężko opowiedzieć spokojnym tonem.
W takich chwilach zwykło mówić się o piekle na ziemi.
Rozpętuje się zatem piekło dla Hope’a w chwili, gdy nieoczekiwanie jego żona odnajduje spokój na cmentarzu, pieniądze, jakimi sportowiec chyba trochę za bardzo szastał, kończą się, licencja bokserska przepada, a dodatkowo sąd odbiera mu tymczasowo prawa do opieki nad córką.  


Co robi Hope? Próbuje odnaleźć nadzieję w sobie samym i poza sobą: w podstarzałym trenerze, Ticku Willsie (Forest Whitaker), który pomóc ma wziąć się za bary z Losem i sprać go po pysku, kiedy sposobność ku temu będzie najlepsza.


“Do utraty sił” - wyreżyserowany przez Antoine’a Fuqua, twórcę pamiętnego “Dnia próby” - opowiada o próbie wyjścia na prostą człowieka znajdującego się na ostrym zakręcie. A nie ułatwia tego niełatwy charakter głównego bohatera, jego skłonność agresywnego komentowania toczących się wydarzeń oraz przeszłość, jaką zwykło tytułować się barwną - domy dziecka, więzienie… Totalne zwycięstwo, albo spektakularna porażka - oto, o co toczy się stawka w tej życiowej grze, jednak ewentualny sukces, lub jego przeciwieństwo mimo iż związane ze sportem, posiadają znacznie głębszy wymiar niż kolejny tytuł zdobyty na ringu.  


Publiczność na całym świecie lubi delektować się na kinowym ekranie ludzkimi dramatami, a zwłaszcza tymi, które ocierają się o dno, od jakiego odbić się może jedynie śmiałek obdarzony tytaniczną wolą. W takich chwilach jedni odnajdują inspirację do zmierzenia się z własnymi problemami, inni wzruszą się historią, jakiej w swej aktualnej szczęśliwości nie potrafiliby sobie wyobrazić.
A przecież Los - jak już powiedziano - strzela na oślep i to, co zdarzyło się tam, przydarzyć może się tu i teraz. Każdemu.