niedziela, 19 lipca 2015

Chwilo trwaj - na żywo z Grecji

"Ta historia zaczyna się na JFK", sugerował mylnie Pan Kazimierz Staszewski w tekście jednego z utworów El Dupy w czasach, kiedy występująca w nazwie zespołu część ciała potrafiła znaczyć znacznie więcej niż podczas dawnych igrzysk olimpijskich, co tylko utwierdziło ludzi nauki w przekonaniu, że człowiek jest najbardziej kreatywnym zwierzęciem świata. Opowieść ta zaczęła się wieki przed tym, jak grecka społeczność stanęła zgodnie i tłumnie w kolejce do bankomatów, choć to także Hellada była areną wydarzeń - tu narodziły się przecież Wielkie Idee.
Z tego powodu wybrałem się motocyklem do greckiej Paralii - gdzie w powietrzu detonują się Celsjusze w potwornym i bardzo przeze mnie cenionym natężeniu jednostek - porozmyślać zupełnie niepotrzebnie nad kondycją współczesnego człowieka, który od tego znanego choćby Platonowi różni się wyłącznię w sferze postępu technologicznego, bo przecież natura ludzka pozostała niezmienna.

Sjesta
Na podobny pomysł wpadła również część ludu polskiego, którą na przepięknych, piaszczystych plażach u stóp boskiego Olimpu rozpoznać można po konsumpcji piwa z literą "ż" występującą w nazwie, jakiej Grecy nie mają w swoim alfabecie. Z podsluchanych mimowolnie rozmów wydedukowałem' że rodacy rozważają najnowszą ofertę lokalnego sklepu niemieckiej sieci ze specjalnym uwzględnieniem popularnego w Grecji wysokoprocentowego napoju o smaku anyżkowym, o co nie mogę mieć do nich żadnych pretensji.
W płomiennej debacie obywatele Lechistanu dawali upust zdziwieniu, że Grecja jest, choć miało jej nie być, że ceny usług turystycznych nie zostały zawyżone, tanie piwko wciąż jest tanie, najtańszy gyros kosztuje 2 euro, a bogowie Olimpu nadal mają los ludzki w części ciała, o jakiej coś się już tu przebąknęło. Ze złością piętnowali media oraz znajomych znajomych posiadających znajomych, którzy przekonywali ich, że jak do Grecji wjadą, to już z niej nie wyjadą, bowiem wzięci zostaną w niewolę, z której uratować ich będzie mógł wyłącznie znany z prasy krajowej detektyw.

Kolejki do bankomatu
Rzeczywistość kreowana przez media niejednokrotnie barwniejsza jest od bajania najprzednieszych fantastów i należy filtrować ją ze skrupulatnością wielkich wezyrów Imperium Osmańskiego, którzy najczęściej zmieniali się pozbawieni głowy bodaj za ojca Sulejmana Wspaniałego, Selima, jeszcze za życia nazywanego Groźnym.

środa, 15 lipca 2015

"Mleko" (2008) - będzie dobrze? Może...

Pozbawiona wszelkich manier, formalnych zabiegów oraz udziwnień: prosta, jak życie, o jakim opowiada - tak najłatwiej podsumować można turecką produkcję z roku 2008 wyreżyserowaną przez Semiha Kaplanoğlu. 


“Mleko”, pierwsza część kameralnej trylogii rozgrywająca się w jednej z malowniczych wiosek anatolijskich opowiada historię wkraczającego w dorosłość Yusufa, z powołania poety zmuszonego do prowadzenia mleczarni z owdowiałą matką, Zehrą, a także do zgłoszenia się na wojskową komisję lekarską, aby wcielony do armii mógł - gdyby zaszła potrzeba - bronić idei zaszczepionych przez pogromcę Imperium Osmańskiego, wielkiego Ojca Wszystkich Turków, Mustafę Kemala.  
Niewiele dowiedzieć się można - podobnie, jak w wielu innych tureckich produkcjach mierzących się odważnie z życiem samym w sobie - z listy dialogowej “Mleka”, gdyż słowa wypowiadane przez bohaterów filmu nie mówią nic, prócz tego, co mają w swej prozie wyrażać. I wielkie to szczęście, olbrzymi plus, gdyż kamera uparcie śledząca koleje losu młodego Yusufa i jego matki mówi widzowi więcej niż słowa, potwierdzając, że kino tureckie bardziej stawia na obraz niż słowo. Bohaterowie nie mówią tu Proustem, nie mają recept na życie, a zwłaszcza na to, jakie wiodą; nie chcą zbawiać świata i szczęśliwie brak tu dramatu zamkniętej w ciele mężczyzny kobiety, która marząc o zapaśniczej sławie zmuszana jest przez chorego na raka ojca do regularnego uczęszczania do kółka baletowego prowadzonego przez jej brata zmieniającego się przy pomocy kuracji hormonalnej w kobietę.    


Jest za to cisza i spokój, monotonia codzienności, jednoczenie gloryfikowana i przeklinana, tej codzienności, która ciężkim wyzwaniem bywa zarówno dla wrażliwej duszy poety, jak i targanej samotnością wdowy tęskniącej ze względu na młody wiek za uczuciem silniejszym niż potrzeba obejrzenia wieczornych wiadomości.. Wolno suną kolejne takie same dni, a widz w pewnym momencie wiedziony niejasnym przypuszczeniem stwierdzić może trwożliwie w duchu, że jego dni w swej takosamości nie różnią się od tych zaprezentowanych przy pomocy tureckiej kamery filmowej.  


Przede wszystkim znaleźć można w “Mleku” konfrontację młodości i niedojrzałości z surowymi strukturami rzeczywistości, która jakkolwiek zachwycić się może pięknem dojrzewającej poezji Yusufa, tak przede wszystkim będzie próbowała udowodnić, że poetą owszem, być można, najpierw jednak należy opłacić rachunki, co więcej, zdobyć odwagę, aby tego dokonać, gdyż dla poety zadanie to o wiele cięższe niż - dajmy na to - dla właściciela salonu gier losowych.  
Yusuf ma tego świadomość i dlatego cierpi, a robi to tak sugestywnie i przekonująco, że widz - jeśli tylko zachwycił się specyficzną turecką narracją - cierpiał będzie wraz z nim, marząc jednocześnie, aby poeta z całej tej kabały nazywanej życiem wyszedł obronną ręką. Nie boli go jednak nawet własna twórczość inspirowana pięknymi oczami pewnej dziewczyny, lecz raczej wszystko to, od czego próbować można na jej skrzydłach uciec - codzienność.   
A dalej?, zapytał z pewnością niejeden widz po seansie, co dalej? Dalej będzie następny poniedziałek… Może czasem jakiś wiersz… też... 
  

środa, 8 lipca 2015

"Wspaniałe stulecie", Krościenko nad Dunajcem i kilka trudnych pytań

Zakończyła się pierwsza część „Wspaniałego Stulecia”, serialu, który zawładnął polskimi sercami, podobnie, jak serbskimi, bułgarskimi, irańskimi i... długo by wyliczać. Kto miał płakać, zapłakał, kto ma zapłakać, zapłacze, tak bowiem głosi historia, z którą liczyć się musieli scenarzyści wieloodcinkowej produkcji opiewającej rządy mądrego i sprawiedliwego sułtana, jakim Sulejman zwykł najczęściej bywać. 

Sulejman Wspaniały
Oprócz chwil, gdy jako poeta oddawał się natchnieniu i opiewał ładnymi słowy namiętność do ukochanych kobiet, jednak poetom zazwyczaj wybacza się więcej niż sułtanom, a to pewnie ze względu na cierpienie i duchowe rozterki powiązane z niełatwą przecież profesją.

Wielki wezyr Sokolovic
Nierozerwalnie związaną z losem Sulejmana była także postać Sokollu Mehmeda Paszy, bośniackiego brańca, który po ukończeniu adżemi olan, szkoły janczarów zrobił wielka karierę w seraju sułtana i choć zdarzały mu się militarne potknięcia, głowę swą doniósł na karku do naturalnej śmierci, jaka odwiedziła go w Stambule w roku 1579 i nie pytając o zgodę wzięła, co do niej należało. 

Sokollu Mehmed Pasza
Rozmyślałem o tej znaczącej dla historii Imperium Osmańskiego postaci planując kolejny krajowy weekendowy wypad w kierunku południowym i wiedziony banalnym skojarzeniem udałem się do Krościenka nad Dunajcem, aby tam wspiąć się na wysokość 747 metrów i z grani Sokolicy chłonąć widoki niezmiennie tytułowane zapierającymi dech w piersiach, jakie zapewne znaleźć także można na 419 kanale telewizora najnowszej – której to już z kolei? - generacji, jednak warto pamiętać, ze świat realny: ten, którego dotknąć można i posmakować bywa bardziej urokliwy od nawet najpiękniejszych kolorów opracowanych w laboratoriach japońskich i nie tylko koncernów.

Turystyka dojazdowa
Dystans 130 km, jaki dzielił mnie dookolnie – wybrałem dłuższą trasę – od celu pokonałem piątkowego popołudnia wielce lżąc zakorkowane krakowskie ulice wylotowe, ale też i bardzo radując się zerwaniem z łańcucha dni codziennych. 

Przygotowania do powrotu
Gotowość do powrotu
W trasie odnotowałem po raz kolejny, że kaganiec nowej ustawy działa niemal na wszystkich za wyjątkiem wkraczających w dorosłość chłopców, którzy godzinę wcześniej oddali wszystkie włosy w zakładzie fryzjerskim, co z pewnością zmotywowało ich do wyprzedzania motocykla na linii ciągłej w terenie zabudowanym z prędkością co najmniej dwa razy większą niż przewiduje prawo o ruchu drogowym. Wyprzedzić motocykl sunący przepisowo 50 km/h to jest dopiero coś! „Nie brookliński most”...

Cypel City
Znane mi z poprzednich wycieczek pole namiotowe zgotowało mi huczne przyjęcie: witało mnie blisko tysiąc entuzjastów nocowania na łonie, z czego połowa mówiła w języku czeskim, podobnie jak ich autokary i samochody hurtowo poupychane w każdym zakamarku olbrzymiego kempingu.

Cypel City - brama wjazdowa na pole namiotowe
Wieczorem pierwszego dnia pobytu na skrawku opłaconej na dwie doby ziemi podjąłem w gościnę dwóch motocyklistów ze Stalowej Woli, którzy zmierzali w pobliską, słowacką stronę na motocyklach Yamaha Royal i Road Star, które – podobnie jak ja z ich właścicielami – zawiązały nocne rozmowy.  

Przed nocnymi rozmowami
Nikt jednak nie rozmawiał o polityce, ani nie próbował o niej rozprawiać, co wielce mnie ucieszyło, bo często wydaje mi się, że ludzie nie potrafią debatować o czymś innym, np. o sposobach przygotowania pasty z łososia, lub o metodach bezpiecznego konsumowania śliwowicy łąckiej, o jakiej jeszcze się tu wspomni.

Małe piękne
Sama wieś Krościenko nad Dunajcem mimo swych niewielkich rozmiarów oferować może złaknionemu kontaktu z naturą turyście wiele atrakcji, spośród których do najbardziej oczywistych zaliczyć można śliwowicę z pobliskiego Łącka gotową stosunkowo szybko nawet najtęższych zuchów przenieść w zupełnie inny wymiar. 

Drzewo
Na przepitkę wejść można sobie na liczącą 747 metrów Sokolicę, lub na nieco wyższe Trzy Korony (982 metry), skąd w słoneczne dni dostrzec można niemal cały świat ze specjalnym uwzględnieniem jego tatrzańskiej części. A wieczorem? 

Baza do rozmyślań
Wieczorem siąść można nad wartkim prądem Dunajca i delikatnie mrużąc oczy wspomnieć czasy dawniejsze: na przykład średniowieczne i wyobrazić sobie krzepiące się miodem rycerstwo polskie zmierzające na taką lub inną bitkę organizowaną przez tego, lub tamtego króla, której efektem mogła być bądź to bohaterska śmierć w boju, bądź to bohaterskie śmierci w walce zadanie i powrót w chwale do rodzinnych kaszteli i dworów, gdzie spragnione mężowskiego ciepła niewiasty na miękkich nogach wypatrywały wojennych łupów, bo przecież żyć z czegoś trzeba było, oj, było! Tym bardziej, że powszechnie nie lubiana dziesięcina, jaką należało płacić świętemu kościołowi bolała wszystkich – możnych i biednych.

Cienie imperium
W drodze na Sokolicę napotkać można dwie tablice upamiętniające ważne chwile dla wielkich mężów polskich, z których każdy wiele wspólnego miał ze sprawą osmańską. Pierwszy, Jan III Sobieski - jak głosi napis oraz bardzo nieudany film - powstrzymał niewiernych ratując wiarę chrześcijańską, drugi zaś, Adam Mickiewicz po raz ostatni w swym życiu oddech złapał w pięknym mieście Stambule (a nie, jak błędnie podaje Wikipedia - Konstantynopolu), dzięki czemu dziś przy ulicy Tatli Badem Sokak pod numerem 23 na turystów czekają atrakcje w muzeum romantycznego poety.



Niezła to odskocznia do rozmyślań historycznych nie tylko dla miłośników „Wspaniałego stulecia”, gdyż to przecież Sulejman, a konkretnie wielki wezyr Ibrahim, jako seraskier w imieniu swego pana i władcy oblegał nieudanie Wiedeń, dając tym samym wyraźny sygnał dla przyszłych sułtanów, w którą stronę winni zwracać hardy wzrok w poszukiwaniu nowej sfery wpływów. Sułtan Mehmed czwarty tego imienia pomny klęski wojsk Sulejmana pod wiedeńskimi murami postanowił w roku 1683 rzucić na Wiedeń setki tysięcy wojsk pod wodzą znanego dobrze Polakom Kara Mustafy, w którego rolę w paradokumentalnym pomniku filmowym poświęconym wiedeńskiej bitwie wcielił się perfekcyjnie Jerzy Trela. I wtedy na arenie politycznych wydarzeń pojawił się Jan III Sobieski, który nie bez problemów formując misję ratunkową ruszył na skuteczną odsiecz braciom w wierze chrystusowej, aby polska myśl wojskowa zatriumfować mogła nad innymi myślami. I tak dalej...

Wchód na Sokolicę
Piękno przyrody opiewane w literaturze przy pomocy nierzadko najwymyślniejszych przymiotników i prawdziwym żarem natchnionych zdań ustąpić musi miejsca pięknu naturalnemu, które każdy odkryć musi po swojemu i wyłącznie dla siebie, a nie – jak w przypadku literackich opisów – dla publiczności. 

Przyroda
Szedłem zatem w milczeniu pod górę otoczony z każdej możliwej strony wysoko pnącą się florą oraz rozśpiewaną i roztreloną fauną, spośród której najbardziej poczciwie prezentowały się pospolite po psiemu kaczki próbujące wydrzeć tajemnice wartkiego nurty górskiej rzeki.

Fauna
Kiedy szczyt już zdobyłem i stanąłem na grani, na której tysiące przede mną stawało, przeraziłem się, bowiem pode mną była przepaść, jakiej nie życzyłbym największemu wrogowi, nade mną niebo, jakiego życzę najbliższym, przede mną widok na świat, a tuż obok utyskiwania rodaków: na to i na tamto, ale widać tak to już z rodakami być musi, że tu, w Polsce i tam, poza jej granicami znajdzie się coś, co przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu. W tym wypadku była to grań Sokolicy, do której za strome prowadziło podejście, gdyż zdaniem rodaków powinno być mniej strome, najlepiej, gdyby były tu ruchome schody, a idealnym wprost rozwiązaniem galeria, ale nie taka, nie widokowa...







„A po nocy przychodzi dzień”...
Skłania wartki prąd Dunajca do refleksji zwłaszcza jeśli słoneczna kula zmęczona całodzienną podróżą po rozbłękitnionym niebie chowa się przed chciwym ludzkim wzrokiem, ustępując miejsca odwiecznemu rywalowi – księżycowi. Cofnąłem się więc w myślach do czasów, o jakich opowiada turecki serial „Wspaniale stulecie” i po raz kolejny na myśl przyszła mi jakże znamienna postać Ibrahima, który w pewnym momencie życia przeklinać musiał chwilę, kiedy jego ambicja połączona z umiłowaniem Sulejmana nakazały mu domagać się – choćby i w pokornym milczeniu - istotniejszych funkcji oferujących większe pole manewru, niż to, jakie przypisane było naczelnemu kamerdynerowi (has oda baszy), który i tak na sułtańskim dworze wiele miał do powiedzenia.

Okan Yalabik, jako Ibrahim we "Wspaniałym stuleciu" 
Dlaczego tak wielki mąż musiał zginąć* z woli tego, którego kochał najbardziej?, rozmyślałem sięgając pamięcią materiałów źródłowych, które interpretować można – podobnie jak życie w ówczesnym seraju sułtana – na co najmniej kilka sposobów, a każdy z nich bardzo bliski może być prawdy. Czy rzeczywiście chodziło o zazdrość i nienawiść jednej kobiety czy może ambicje urodzonego w greckiej Pardze - wtedy należącej do Republiki Weneckiej - wielkiego wezyra były zbyt niebezpieczne, aby Sulejman mógł dalej je tolerować bez względu na sympatię i miłość, jakimi z pewnością przez wiele lat obdarzał Ibrahima. I znów, pomyślałem, żądza władzy, a może i też po prostu krótkowzroczność doprowadziły do upadku – nie po raz pierwszy w historii – kogoś, kto przez długi czas odgrywał wielką rolę na szachownicy wydarzeń.
Gdzie leży prawda? W niebieskich oczach tej, która w pewnym momencie zniewoliła poetę i sułtana czy może w melancholijnej melodii skrzypiec tego, który pragnąc zbyt wiele ofiarował życie na loterii, gdzie żetony nie tylko przyjaciele stawiali, ale i śmiertelni wrogowie?



* Ktoś może uznać to za spoiler, jednak przytaczam tu fakt historyczny i jestem przekonany, że większość widzów „Wspaniałego stulecia” wie już niemal wszystko o losach bohaterów serialu.  

środa, 1 lipca 2015

"Jurassic Park", "San Andreas" (2015) - magia na pół gwizdka

Wiedzą doskonale amerykańscy scenarzyści, w jaki sposób sprawić, aby nabić po brzegi kino letnia porą, kiedy z każdej strony wola kanikuła, a sprzedawcy lodów, bądź pączków na plażach całego świata prześcigają się w pikantnym zachwalaniu towaru we wszystkich językach, z których opanowali najczęściej najmniej przyzwoite zwroty. „Bardzo piękne cycki”, tak reklamował pączki na pewnej plaży greckiej potomek Sokratesa, choć nie jestem pewny czy tragiczny filozof ucieszyłby się z kontekstu w jakim jego imię zostało tu przywołane.


Ale wracając do scenarzystów... Po wielu przemyśleniach zdecydowali są zaoferować międzynarodowej publiczności katastrofę. I zaoferowali. Podwójną. Po lekturze „Jurrasic World” i „San Andreas” tęskna łza kreci się za katastrofą w stylu np. oryginalnej „Tragedii Posejdona” Ronalda Neame'a, jednak... no właśnie, jednak...


Wściekają się intelektualiści, ze znów zepsuto im wakacje, że oni chcą coś na miarę Felliniego, Bergmana, Kurosawy, choćby i nawet wczesnego von Triera, żadnych banałów, że do kina nie pójdą na widowiskowego gniota, że nie dadzą zarobić Ameryce Północnej, a wszystko to mówią Proustem trzymając pod pachą najważniejsze jego dzieło, tak aby świat cały mógł zobaczyć, że intelektualista jest intelektualistą, gdyż intelektualista znieść nie może, że choćby przez półtorej godziny przestanie być kimś, kto zapytany o prognozę pogodę cytuje francuskich egzystencjalistów.


Ale przecież w życiu – świadomość taką posiadano już w starożytnej Grecji – nawet banał potrafi odegrać niepoślednią rolę, o czym doskonale wiedzą także hollywoodzcy scenarzyści i wiedzę swą wykorzystują, czerpiąc z niej wymierne korzyści finansowe, co – rzecz jasna – nie przeszkadza im raz na czas ogłosić strajku lub innej formy protestu mającej zwrócić uwagę opinii publicznej na ich z pewnością niełatwy los.


Czy maja ze sobą coś wspólnego „Jurassic World” z „San Andreas”? Owszem. W jednym i drugim widowisku człowiek jest zagrożony wyginięciem, przy czym warto podkreślić, że w pierwszej produkcji przez zmutowane dinozaury, w drugiej przez żywioł, z jakim póki co istoty myślące uporać się nie potrafią: trzęsienie ziemi ze wszystkimi swoimi następstwami z tsunami w roli głównej.
Obie te letnie produkcje maja podobny, spokojny początek, z którego w pewnym momencie wylania się akcja, z niej zaś punkt kulminacyjny przeradzający się w koniec, co dziwić specjalnie nie może, gdyż scenariusze superprzebojów zostały popełnione wg podręcznika „Jak napisać tekst filmowy wart dwieście milionów dolarów?” I nawet wątki miłosne, jakie się tam pojawiają są jakby z jednej wyciosane bryły. I wszystko inne także. 


Zanim jednak miłość wzruszy podekscytowanych wizualnymi fajerwerkami widzów, ekran opanowany jest silami ciemności, o jakich dopiero, co się tu wspomniało, a żadna z nich (dla przypomnienia: trzęsienie ziemi plus tsunami, zmutowane dinozaury plus więcej dinozaurów) nie zamierza ustąpić ani łatwo, ani chętnie. Dlatego też ruszają filmowi herosi, aby stawić czoła przeznaczeniu i dobrnąć do szczęśliwego zakończenia, w którym amerykańska flaga daje się popieścić łagodnemu zefirkowi, a kompozytor wzniósł się na wyżyny patosu, za jaki otrzymał odpowiednie wynagrodzenie wypłacone w walucie obowiązującej po tamtej stronie Atlantyku.
Po zakończonym seansie trzeba jeszcze tylko wyjść z kina i iść na piwo.
„Jurassic World” i „San Andreas” to – jak już zostało tu powiedziane – typowe letnie kino, gdzie zło jest złem, dobro dobrem, a pośrodku nie istnieje nic, co dałoby się z nimi powiązać.
I tylko szkoda, ze żaden z twórców nie wpadł na pomysł, aby na malowniczej wyspie, gdzie powołano do życia dinozaury nie wywołać trzęsienia ziemi, które zmusiłoby te tajemnicze zwierzęta do... no właśnie. Do czego?