czwartek, 29 stycznia 2015

"Baśń o samotnym duchu" (2013) - z woli ojca

Są społeczności, gdzie słowo głowy rodziny jest najważniejsze. Mogłaby coś o tym powiedzieć kilkudziesięciomilionowa społeczność sikhów, którzy nazywając Boga wieloma imionami próbują żyć nie wyrządzając krzywdy sobie i innym. Czasem i wśród nich - jak i wśród wszystkich wspólnot na całym świecie - ktoś marzy o czymś więcej niż może uzyskać i nie godząc się z takim stanem rzeczy mówi marzeniom: spełnijcie się, gdyż taka jest moja wola.
Niestety, nie wynika z tego nic dobrego.


Akcja “Baśni o samotnym duchu” rozpoczyna się w 1947 roku w Pendżabie rozdzielanym na dwie części - pakistańską i indyjską. Rodzina Umbera Singha (Irrfan Khan) wraz z wieloma innymi mieszkańcami zostaje zmuszona do opuszczenia swojego domu i rozpoczęcia nowego życia w indyjskiej części prowincji.   
Oprócz tego, że jest Umber Singh głęboko wierzącym sikhem i trzy dziewczynki wołają do niego tato, całym swym ojcowskim sercem marzy, aby żona ofiarowała mu w końcu upragnionego syna. Niestety, czwartemu dziecku również nie dane będzie przywdziać turbanu. Nie dostrzega jednak tego Umber Singh, co więcej, nie godzi się z tym i obwieszając światu, że doczekał się w końcu wytęsknionego potomka rozpoczyna przysposabiać go do męskiego życia.   



I tu rozpoczyna się dramat Kanwara (Tillotama Shome), bo takim imieniem zaczął się do “chłopca” zwracać jego szczęśliwy ojciec.
Choć dzieciństwo “chłopca” pełne jest śmiechu i beztroski, unosi się nad nim widmo przyszłych nieszczęść i tragedii związanych z rolą, jaką mężczyzna pełni w każdej społeczności o jakiej kobieta pojęcia mieć żadnego nie może. Ciężko wymagać przecież od niej, aby poczęła nowe życie...


Z niepokojącą zawziętością wychowuje ojciec przyszłego “mężczyznę” nie cofając się przed podjętą decyzją, nawet w chwili, gdy między udami dwunastoletniego “syna” pojawia się pierwsza krew zwiastująca przyszłe nieszczęścia.
Dramat przemienia się w tragedię w chwili, gdy dorosły już “mężczyzna” zostaje zmuszony związać się węzłem małżeńskim z piękną dziewczyną nieświadomą tego, co sprokurował dla niej los za sprawą przyszłego teścia. Nie słabnący upór Umbera Singha sprawia, że to, co rozpoczęło się wraz z urodzinami jego “syna” trwać będzie dalej ku rozpaczy zamkniętej w męskim ciele kobiety.

  
Z niezwykłym ciepłem i wrażliwością opowiada w swym filmie Anup Singh niełatwą przecież opowieść o uporze być może przypisanym ojcostwu, który jednak przekroczył wszelkie dopuszczalne granice, wypaczając reguły rządzące światem i życiem.


Nie gani jednak reżyser żądającego zbyt wiele ojca, jednak cierpliwie ukazuje, jak jego osobisty dramat przekuł się w tragedię innych, jak jego egoizm podparty autorytetem ojca spalił szczęśliwą niegdyś rodzinę, tak że głos który słyszy się na początku filmu, głos starego Umbera Singha wspominającego minione dni, przypomina mowę człowieka, który w życiu doświadczył wszystkiego.

A ze śmiercią jest na ty.  

poniedziałek, 26 stycznia 2015

"Whiplash" (2014) - starcie gigantów

Powiadają: chcieć, to móc. Codziennie takimi słowami karmił się pewien dziewiętnastolatek marzący o sławie perskusisty jazzowego, o byciu mistrzem w swojej profesji. Doskonalił umiejętności w najlepszym nowojorskim konserwatorium, a muzyka była dla niego wszystkim. Ojciec zwracał się do niego Andrew (Miles Teller), natomiast on do swojego nauczyciela mówił Fletcher (J.K. Simmons). “Whiplash” opowiada, co tak naprawdę wydarzyło się między nimi.


Być może od czasów Aronofsky’ego dawno w kinie niezależnym nie objawił się reżyser tak emocjonujący i przykuwający uwagę. Skromne, niskobudżetowe dzieło zrealizowane przez niespełna trzydziestoletniego Damiena Chazelle bez kompleksów stanąć może obok najważniejszych produkcji minionego roku i nawet - kto wie? - w wielu oczach uzyskać nad nimi przewagę. W każdej kategorii. A na pewno w pięciu (reżyseria, aktor pierwszoplanowy, aktor drugoplanowy, scenariusz oryginalny, muzyka).    


W pewnym momencie swojego życia, główny bohater filmu, Andrew kategorycznie odrzuca wszystko, co wiąże się z tzw. normalnym życiem, a zatem wszystko to, co mogłoby go odciągać od pogoni za największymi marzeniami, za spełnieniem, za sławą. Chce być artystą, co więcej, żąda, aby cały świat uznał jego dążenia za ważniejsze od innych! Niech szlag trafi pospolitość i ludzi zwyczajnych! Niech piekło pochłonie instytucję małżeństwa! Niech czorci porwą miłość, wspólne kolacje i potrzebę bliskości!   


Dlatego też mówiąc bez ogródek zrywa Andrew ze swoją dziewczyną i całkowicie wolny poświęca się pałeczkom perkusyjnym. Są ludzie, których wizja samotności przyprawia o dreszcze, ale są też tacy, którzy drżą na myśl, że życie przepędzić musieliby w czyimś towarzystwie, w ciasnych ramach wyznaczanych przez nie potrafiące obyć się bez instytucji społeczeństwo.  
Niełatwe jednak zadanie czeka młodego muzyka, bowiem Fletcher, dyrygent w jego szkolnej orkiestrze doskonali swoich uczniów przy pomocy psychopatycznych metod, które na wielu wrażliwych duszach odciskają się bolesnym, trudnym do udźwignięcia piętnem. Nie ma litości nauczyciel dla podopiecznych, nie istnieje słowo zbyt obelżywe, którego nie odważyłby się z pasją wypowiedzieć. A mówić potrafi głośno i wyraźnie.  


Najważniejszy jest dla niego świat nutowego zapisu i prawidłowość w jego interpretacji. W nim bowiem zawarta jest cała harmonia, jakiej próżno szukać w chaotycznej rzeczywistości poza murami szkoły muzycznej, wśród miliona zwykłych sytuacji z jakich zazwyczaj składa się ludzkie życie ubarwiane od czasu do czasu niezwykłością kolejnej części “Iron Mana” czy “Avengers”. Tylko w muzyce jest wielkość i tylko dzięki niej wielkość można osiągnąć.


“Whiplash” jest filmem opowiadającym o swoistego rodzaju pojedynku gigantów - rodzącego się i tego, który już dawno zapomniał, jak to jest stawiać pierwsze kroki na arenie zmagań. W obu z nich - pomimo różnicy wieku - płonie ten sam ogień, którego zgasić nie zdoła żadna siłą: płomień pasji i poczucia własnej niezwykłości. Od nich samych zleży, aby płomień ten objął cały świat, a na drodze do tego odważą posunąć się do czynów, o jakich nie zamarzyłby nawet przeciętny człowiek.  
Bez wątpienia “Whiplash” to jeden z tych filmów, które bez obaw nazwać można arcydziełem, mimo iż słowo to w czasach stu tysięcy premier filmowych w miesiącu poważnie straciło na znaczeniu. Wdziera się do głowy wraz z pierwszym uderzeniem pałeczki o werbel. Intensywność przełomowych dla obrazu scen sprawia, że terminować mógłby u niego boski wiatr, a huragany stroić się od jego muzyki przed kulminacyjnym atakiem. To trzeba zobaczyć. To trzeba zobaczyć co najmniej dwa razy.   


środa, 21 stycznia 2015

"Foxcatcher" (2014) - ego, jako broń śmiertelna

Trwająca od pewnego czasu tendencja produkowania filmów opartych na faktach zdaje się sięgać szczytów. “Jedyny ocalały”, “Gra tajemnic”, “Teoria Wszystkiego”, “Wilk z Wall Street”, “American Hustle”, “American Sniper”, “Niezłomny”...
Wśród filmów dopiero co powstających z całą pewnością nie można zaliczyć do tej kategorii trzech kolejnych części “Avatara”, ale już na pewno w 2016 roku warto będzie zwrócić uwagę na “Flying Horses” w reżyserii Gary Oldmana.  
Grono obrazów garściami czerpiącymi z zaszłych wydarzeń uświetnił znakomity “Foxcatcher” Benneta Millera, być może jeden z bardziej wstrząsających dramatów wyprodukowanych w Hollywood na przestrzeni ostatnich lat. Próbuje w nim reżyser “Moneyball” odnaleźć odpowiedź na dość proste w istocie pytanie - dlaczego John du Pont w roku 1996 musiał pociągnąć za spust pistoletu i uśmiercić zapaśnika Davida Schultza, którego zatrudniał, jako trenera w sponsorowanym przez siebie teamie?




Prawda mistrza
Prawda jest  jedna: możesz być mistrzem w zapasach, jednak musisz wiedzieć, że gdy dopali się olimpijski znicz, wróci zwykłe życie, a wraz z nimi wiele niechcianych i niepożądanych sytuacji. Nie będą chcieli widzieć twoich medali. Będą pytać o czy na pewno zdążysz zapłacić czynsz w terminie... Tak mógłby Mark Schulz, zapaśnik i medalista podsumować pewien okres swego życia. Być może mówiłby tak dłużej, gdyby nie zaskakujący telefon z innego świata, który wyrwał sportowca z nędznego mieszkania pełnego chińskich zupek i okrytych kurzem czasu trofeów.


Zaproszony do posiadłości milionera Johna du Pont otrzymuje Mark klarowną propozycję: trenuj w mojej sali, żyj za moje pieniądze, mieszkaj w moim mieszkaniu i zdobądź dla mnie tytuł Mistrza Świata oraz złoto olimpijskie. To wzmocni nadwątlone morale Ameryki, gdyż potrzebuje ona zwycięzców.
Zgoda wyrażona przez Marka Schulza mogła być uznawana przez niego za najlepszą decyzję w życiu. Do pewnego momentu.     


John Eleuthère du Pont
Niedoceniany przez matkę, lubiący być tytułowany “Złotym Orłem”, “mentorem” i wieloma innymi przydomkami obsesyjnie pragnie zdobyć jej uznanie. Bezskuteczność starań zwrócenia na siebie uwagi rodzicielki z pewnością musiała frustrować du Ponta. Zrodziła w nim negatywne emocje przez lata odkładające się tych sferach osobowości, które najczęściej poszukują ujścia na drodze szaleństwa. A to przeważnie bywa niezgodne z literą prawa.  


Prawdopodobnie przez całe życie izolowany od brudu świata pod kloszem bogactwa swojej dynastii, zatracił du Pont kontakt z realnym światem. Trudno się dziwić takiemu odrealnieniu u człowieka, dla którego - za sprawa rodzinnej fortuny - nie ma rzeczy niemożliwych.
Skryty za parawanem miliardowych inwestycji w przeczuciu, że świat ceni go wyłącznie za bogactwo rozwija się w “Złotym Orle” miłość własna, która w pewnym momencie urasta do patologicznych rozmiarów.


A chce“Złoty Orzeł” latać, ba, chce latać najlepiej i najwyżej. Pragnie dowodzić, być ojcem i przyjacielem, ekspertem i znawcą tematu: trenerem zapaśników. Kto wie, może matka w końcu dostrzeże jego wielkość? Pomóc ma mu w tym Mark Schulz przy pomocy swej sztuki, a później - w wyniku pewnych okoliczności - dołączyć ma do niego brat, David. Ku swojej, niestety, zgubie...  


Suma wszystkich lęków
“Foxcatcher” przeraża. Intensywność psychologicznego zagmatwania w pewnym momencie jest tak wielka, że pomimo leniwie, żeby nie powiedzieć: dostojnie przesuwających się kadrów odnieść można wrażenie, że ekran eksploduje z nieznaną człowiekowi siłą. Bez wątpienia zasługa to znakomitych kreacji Chaninga Tatum (Mark Schulz), Marka Ruffalo (David Schulz) czy wreszcie Steve’a Carella oscarowo kopiującego postępujący obłęd Johna du Pon.
“Foxcatcher” podsumować można na wiele sposobów, bo i przecież kilka wątków zręcznie poprowadzonych w filmie to kilka postaci odmiennie postrzegających rzeczywistość i tyleż samo interpretacji zachodzących wydarzeń. Przede wszystkim jednak to opowieść o ego, które rozsadzając człowieka od środka, nadymając go do karykaturalnych rozmiarów w pewnym momencie poczuło się urażone i zaczęło domagać się ofiary. I znalazło ją. I nakazało pociągnąć za spust.

niedziela, 18 stycznia 2015

"Gra tajemnic" (2014) - zwierzenia innego

Matematycy do dziś z pewnością z dumą obwieszczają światu, że dzięki jego pracy udało się ocalić los milionów. Alan Turing, angielski matematyk i kryptolog, bohater czasu wojny, swojego jednak ocalić nie zdołał. Zginął z własnej ręki, gdyż życie innego - nie mam na myśli tu tylko jego orientacji seksualnej - zawsze pełne jest niebezpieczeństw i pułapek.


Opowiada o tym - nie zawsze ściśle trzymając się faktów - angielski film w reżyserii Mortema Tylduma , gdzie w rolę Turinga wcielił się hipnotyzujący od kilku lat Dominick Cumberbatch, którego talent objawia się nawet wtedy, gdy operować mu przychodzi wyłącznie głosem (smok Smaug w “Hobbicie” Jacksona).
Jest rok 1951. Z perspektywy przesłuchiwanego przez policjanta opowiada Alan Turing historię swojego życia cofając się zarówno do czasów dalszych (edukacja w Cambridge) i bliższych (praca nad rozszyfrowaniem Enigmy). A słowa jego nie pachną wonnościami, raczej cyjankiem, gdyż ciężar popełnionych dla dobra Korony Brytyjskiej uczynków ciąży matematykowi na sercu od dzieciństwa skłonnym do izolacji.


Oprowadza zatem Alan Turing gości po ogrodach swego umysłu z wielką czułością wspominając młodzieńczą miłość do Christophera, z naukowym dystansem przypominając szykany, jakich doznał w szkole ze względu na swoje izolacyjne zapędy... Bardzo prędko jednak kryptolog jądrem swej opowieści ustanawia pracę nad bombą kryptologiczną mającą złamać szyfr niemieckiej Enigmy.
A mierzono się z pracą niemieckich matematyków w Bletchley Parku, w niewielkiej miejscowości na południu Anglii, gdzie wojna nie zaglądała z nieba - jak w wypadku bombardowanego Londynu - lecz niezmiennie ukazywała swą grozę przy pomocy ciągu cyfr i liter stanowiących zaszyfrowane wiadomości. Turing wraz z innymi kryptologami sprawić miał, aby bełkot szyfru mógł zostać odczytany nawet przez kilkuletnie dziecko zapoznające się dopiero z magią słowa pisanego.
Niełatwa była droga do sukcesu, a wrażliwy umysł geniusza niejednego doznał uszczerbku w kieracie pracy zespołowej, której od dziecka Turing nie był zwolennikom wierząc - najczęściej na przekór wszystkim - w siłę swej indywidualności.  


Bez takich ludzi, jak Turing świat nigdy by nie ewoluował, a ludzie zagadaliby się na śmierć o sprawach, o jakich zazwyczaj ludzie prowadzą rozmowy. Najistotniejsze dla rozwoju cywilizacji idee przeważnie rodziły się w ciszy, tak umiłowanej przez wszystkich tych innych, dziwaków, nierzadko wyszydzanych i wyśmiewanych, którzy w samotności mierzyli się z problemami i tajemnicami, jakich większość istot myślących nie potrafi sobie nawet wyobrazić. Choć nie ma problemu z ocenieniem zawartości lodówki sąsiada z naprzeciwka oraz wycenieniem jego styczniowego wypadu do Egiptu.  

niedziela, 11 stycznia 2015

“Rurouni Kenshin: Kyoto Inferno” (2014) - wojownicy nowej ery

Pewnego razu żył sobie wojownik imieniem Makoto, którego bestalstwo i apetyt na śmierć były tak wielkie, że musiał on zostać zlikwidowany przez tych, którym służył. Cudem ocalały z rzezi, jaką zgotowali mu mocodawcy poprzysiągł srogą zemstę nowemu ustrojowi. Skupiając wokół siebie fanatycznie oddanych mu stronników rozpoczął systematyczne przygotowania do zgotowania piekła tym, którzy nie chcieli oszczędzić jego.  


Był rok 1868. W podzielonej Japonii kończąca się era szogunatu zastąpiona zostawała nową, Meiji (epoką światłych rządów), a zmianom przecież najczęściej towarzyszy przemoc, strach i niepewność. Opowiedział o tym pięknymi, pełnymi dynamiki obrazami Keishi Ohtomo w filmie “Rurouni Kenshin: Kyoto Inferno”.
W armii walczącej z szogunatem zajął Makoto miejsce Kenshina nazywanego “Rzeźnikiem”, który zmęczony zabijaniem postanowił wyrzec się samurajskiego miecza i odnaleźć spokój w szkole fechtunku pięknej Megumi.


Pewnego dnia minister spraw wewnętrznych prosi Kenshina, aby przy użyciu znanych sobie metod rozwiązał problem Makoto Shishio przelewającego z upodobaniem coraz więcej krwi wśród żołnierzy nowego rządu.     
Niechętnie wyrusza Kenshin Himura ku niebezpiecznej przygodzie…


Kroczy dawny “Rzeźnik” od wioski do wioski zbliżając się do swego celu, okrutnego Makoto, który na wieść, że poszukiwany jest przez wielkiego wojownika robi wszystko, aby uprzykrzyć mu życie i sprawić, aby zamienił się w padło. Niezłomna wola Kenshina oraz nie dające się podważyć umiejętności chronią go przed wszelkimi złymi mocami, a do jego sprawy przyłączają się nowi bohaterowie.


Jeśli ten zły, Makoto jest fanatyczny i okrutny, tak nad dobrym Kenshinen wprost unosi się aureola świętości. Pamiętać jednak należy, że oboje w sztuce pozbawiania życia mieczem nie mają sobie równych w całym kraju, a śmierć zawsze jest śmiercią, choćby zadana została w najbardziej szczytnym celu.  
W filmie Keishi Ohtomo stara Japonia uosabiana przez Makoto obalić próbuje rodzące się nowe państwo, któremu twarz dał Kenshin. Obaj walczą o swoją sprawę w równym zaangażowaniem, choć motyw Makoto wydaje się bardziej osobisty - zemsty bowiem nie da się określić inaczej. Powracający na ścieżkę samuraja Kenshin dostrzega w na nowo formującym się państwie wielką przyszłość, za którą gotów jest zapłacić cenę najwyższą.


W spektakularnej produkcji próbuje Ohtomo przypomnieć Japończykom oraz pokazać całemu światu, że przełomowy dla Cesarstwa Japonii moment, w którym cesarz Mutsuhito ogłaszał swe reformy pełen był niepokoju oraz bezsensownych śmierci. Uświadamia też, że zaprowadzenie nowego porządku, znacznie bardziej otwartego na świat zachodu oznaczało nie tylko walkę z oponentami nie mogącymi zrozumieć, że istnieje lepszy ustrój od feudalnego, lecz przede wszystkim zjednoczenie sił mogących obwieścić państwu i światu początek nowej ery.