Oprócz wielu galaktyk, o jakich zawiłym językiem piszą rozprawy doktorskie astrofizycy, istnieje galaktyka opisana w sposób mogący dotrzeć nawet do tych, którzy pocą się podczas recytacji pierwszych strof poematów uznanych na szczeblu ministerialnym za wybitne i ponadczasowe.
Zrodziła się ona w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w umyśle trzydziestoletniego Amerykanina, który uznał, że odwieczna walka dobra ze złem od dawna przedstawiana w sztuce filmowej wyższych i niższych lotów domaga się nowej scenerii i nowych bohaterów.
W ten oto sposób mały chłopiec, jakim w roku 1979 bez wątpienia byłem, obejrzeć mógł w sali kinowej w pięknym mieście Świdnicy na zachodzie Polski niezwykły obraz, który w sposób istotny i nie podlegający dyskusji odcisnął głębokie piętno na moim życiu wewnętrznym, podobnie jak na życiach - ale nie w tym wulgarnym sensie przez “rz” - milionów innych małych chłopców na całym świecie.
O dziewczynkach, niestety, nic pewnego powiedzieć nie mogę.
Tamtego lata przemawiający metalicznym basem na czarno ubrany pan sprawił, że mały chłopiec chował się to za ojca, to za kinowy fotel, który w pewnym momencie stał się fotelem X Winga podczas finalnego ataku na Gwiazdę Śmierci. Podczas lat następnych ów chłopiec nie bojący się już Lorda Vadera i mieszkający już w pięknym mieście Krakowie wielokrotnie uiszczał opłaty za możliwość wejścia do kin prezentujących dalsze koleje losów bohaterów George’a Lucasa.
Potem długo, długo było nic.
Dopiero po latach pierwsza trylogia odrestaurowana cyfrowo została zaprezentowana światu w roku 1997 z okazji jubileuszu dwudziestolecia powstania serii, abym mógł jej pierwszą - tzn. czwartą - część obejrzeć cztery razy w londyńskich kinach. Od tamtego czasu w świecie “Gwiezdnych Wojen” najwięcej działo się w grach komputerowych potrafiących zgrabnie nawiązywać do świata przedstawionego w kinie, jak i do światów, o jakich filmowi bohaterowie nie wspomnieli słowem.
Potem znów było długo, długo nic, aż wreszcie pewnego dnia reżyser, którym zachwycał się Spielberg i który pozwolił zasłużenie zabłysnąć talentowi Jennifer Lawrence, J. J. Abrams zaprezentował urbi et orbi wyznawcom “pewnego razu w odległej galaktyce” trailer skłaniający do intensywnych rozważań i spekulacji, przy czym tych drugich było zdecydowanie więcej.
Dalej była już tylko perspektywa 21 grudnia, kiedy nowe ujęcie niezwykłego uniwersum miało zdetonować się w moich oczach dozbrojonych w okulary pozwalające przenieść się do szerszego wymiaru.
Po dwóch godzinach i piętnastu minutach pobytu w rzeczywistości oderwanej od praw fizyki, nie wolnej jednak od praw ludzkich nie chciałem opuszczać kinowej sali i choćby siłą, choć bez pomocy miecza świetlnego zażądać, aby “Przebudzenie Mocy” zostało odtworzone po raz kolejny i kolejny i…
Mały chłopiec, jaki tkwi w każdym dorosłym za jakich większość mężczyzn - za nielicznymi wyjątkami - pragnie uchodzić, wydzierał się we mnie w piskliwej tonacji. Histerycznie żądał, gwałtownie domagał się realizacji klarownie wyłożonego postulatu - kolejnej projekcji filmu, który nie spodobać się może tylko chłopcom uznającym w szkole podstawowej z niezrozumiałą dla innych chłopców dumą ZPT za ulubiony przedmiot.
O dziewczynkach, niestety, nic pewnego powiedzieć nie mogę.
W ponad dwugodzinnej produkcji odwołał się Abrams do tego, co było w starej trylogii najlepsze i na bazie sprawdzonych już scenariuszy wyczarował przy pomocy współscenarzystów: Lawrence’a Kasdana i Michaela Arndta historię, która od początku do końca toczy się z prędkością blasterowego wystrzału. Nic dziwnego, bo pamiętać trzeba, że Kasdan był przecież scenarzystą “Imperium Kontratakuje” i “Powrotu Jedi” i kto wie czy to nie do niego należał decydujący głos podczas ustalania warunków, w jakich bohaterowie “Przebudzenia Mocy” będą kochać, nienawidzić, walczyć i ginąć.
Przez chwilę myślałem nawet, aby żachnąć się na ten skrajny populizm, jednak utrwalając w pamięci wizję reżysera “Super 8” przy pomocy nielegalnego seansu dopiero co pobranej wersji nakręconej ukrytą kamerą w hiszpańskojęzycznym kinie, jestem już absolutnie pewny, że droga, jaką obrał J.J. Abrams jest słuszną. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że jego następca - Rian Johnson, twórca m.in. “Niesamowitych Braci Grimm” i “Loopera” - odpowiedzialny także jednoosobowo za scenariusz “ósemeczki” nie zboczy z wyznaczonego kursu szczęśliwie dowożąc bohaterów Sokołem Millenium do bram epizodu dziewiątego, którego scenariusz napisze m.in. z Lawrencem Kasdanem, batutę naczelnego dyrygenta oddając Colinovi Trevorrowi znanemu z najnowszej wersji “Parku Jurajskiego”.