Jest bodaj najbardziej aroganckim reżyserem w historii kinematografii. Do szału doprowadza Spike’a Lee niezmiennie i z namaszczeniem celebrując w swoich obrazach słowo “czarnuch”, którym jego bohaterzy posiłkują się w każdej możliwej sytuacji, nawet wtedy, gdy bardziej wypadałoby powiedzieć “dzień dobry”, albo “idź, proszę do domu” w wersji niecenzuralnej.
Nie ogląda się za modami, a zwłaszcza za gustami i guścikami; kiedy inni celebrują populizm mający zasilić konta bankowe wielkich wytwórni, on niezmordowanie uprawia politykę autorską, jakiej nie wyrzekłby się chyba nawet pod rewolwerem obecnym w wielu - żeby nie powiedzieć: we wszystkich - jego produkcjach.
Nie jest moralizatorem, nie oskarża o nic ludzkości i człowieka, nie próbuje walczyć z jego wadami, nie wytyka konformizmu, nie domaga się wolności, równości i poszanowania praw dla egipskich mumii, obcy jest mu moralny niepokój, a wyznawana filozofia wydaje się być prostszą od tej obowiązującej w filmach klasy B, jakich od lat jest wielbicielem.
Bawi się w kino, bawi się kinem.
I preferuje rzeź.
W “Nienawistnej Ósemce” znów ją celebruje.
Nie taką jednak rzeź o jakiej pomyśleć można sobie w pierwszej chwili, ale rzeź tarantinowską, w której bełta się wszystko, co oferowała do tej pory pop kultura plus nawet to, czego nigdy dać nie potrafiła. A wszystko to w konwencji westernu, który od czasów wybitnego “Django” mocno zapuścił swe korzenie w duszy reżysera, o ile duszę on jeszcze posiada, w co z pewnością nie wierzą amerykańscy policjanci bojkotujący jego najnowszą produkcję.
O Spike’u Lee coś się tu już wcześniej rzekło.
Znów w wojnie szukał Tarantino inspiracji i znalazł ją w tej, jaką Ameryka żyła w drugiej połowie lat sześćdziesiątych XIX wieku kąpiąc się dzięki niej we krwi przez wiele długich lat po czasie, kiedy padły w niej ostatnie strzały. A przynajmniej tak się o niej pisze i mówi.
Z wojennej zawieruchy pozbierał - pozwolę sobie, jako być może pierwszy na świecie - Genialny Mentalny Rzeźnik dalej dla ułatwienia tytułowany GMR strzępki opowieści i złożył z nich kilku, konkretnie: ośmiu bohaterów po czym zamknął ich, choć nie po to, aby ograniczyć budżet produkcji, w niewielkim sklepiku usytuowanym nieopodal miasta Red Rock w stanie Wyoming, o którym najwięcej do powiedzenia mogą mieć jego mieszkańcy.
Ale i to nie takie pewne.
W kameralnym sosie poddusił GMR mających do załatwienia bardzo ważne biznesy bohaterów i oferując mi dostęp do broni palnej niejako wymusił na nich, aby prymitywne instynkty, jakie przecież tkwią w każdym, nawet najbardziej cywilizowanym człowieku, przemówiły, a nawet zakrzyknęły oznajmiając: oto krew, oto śmierć, oto rzeź i zniszczenie, oto moja racja, która silniejsza jest od twojej.
Tak jest, bo o rację w tym całym hiperbajzlu się rozchodzi!
Bez wątpienia udała się GMR “Nienawistna Ósemka” i ze smutkiem - jako ten, któremu Tarantino od lat dostarczał niezobowiązujących, podkreślam: niezobowiązujących wzruszeń - przyjąłem doniesienia, jakoby do zrealizowania pozostały mu jeszcze dwa filmy.
Nie dając temu wiary, wracam ponownie w okolice Red Rock, wsłuchać się w strzały z broni różnego kalibru i w historię, jaką ten świat opowiedział już wiele razy.
Ale nigdy wcześniej z takim kunsztem misternie podbitym umownością i swobodą, jakiej pozazdrościć powinno GMR wielu, naprawdę wielu filmowców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz