Postanowiłem przyrządzić placki ziemniaczane.
O samej potrawie wiedziałem tyle, że jadłem ją wiele razy w życiu i że składa się głównie - jak wydedukowałby Sherlock Holmes - z ziemniaków. Dzięki czemu zawdzięcza swoją nazwę, mój drogi Watsonie, dopowiedziałby genialny detektyw i uznając sprawę polskiej kuchni za ostatecznie rozwiązaną skierowałby przenikliwy umysł na ścieżkę rozzważań nad odwieczną obecnością zła w ludzkich sercach.
Jeśli chodzi o podstawowy składnik potrawy nie miałem z nim najmniejszego problemu, gdyż codziennie zbieramy go na farmie w ilościach hurtowych, a nawet jeśli jakiegoś dnia koncentrujemy swój wysiłek na sałacie czy bakłażanach, jedno wydaje się pewne: ziemniaków tu nie zabraknie, nawet jeśliby trzeba było wykarmić armię jakiegoś nowego Napoleona nękanego regularnymi napadami manii wielkości.
Pozostałe składniki zakupione zostały w usytuowanym kilometr od gospodarstwa Lidlu, który tylko tym różni się od polskiego, że jest grecki i nie organizowane są w nim polskie dni promujące nasze produkty lokalne, podczas gdy w Lidlu polskim tydzień grecki jest celebrowany z iście niemiecką precyzją. Uważam to za wielce niesprawiedliwe i niebawem o tym fakcie poinformuję odpowiednie władze świeckie, a może i nawet kościelne.
Robota |
Kiedym po czterech godzinach obierania, ścierania i mieszania przystąpił do smażenia ciężkie chwile przeżywało moje polskie serce, bo i przecież gęby już się domagały wykarmienia, a i ja najchętniej znalazłbym się w innym miejscu, gdyż - szczerze powiedziawszy - kiedy nie smażę w Grecji placków mam naprawdę wiele do zrobienia i zobaczenia.
Smażąc rozmyślałem o tym, jak w istocie proste - przy całym swoim ciężarze - jest życie na farmie: w jak fantastyczny regulowany przez naturę sposób zachodzą po sobie kolejne wydarzenia, a cykl ten jest długi, jak cztery pory roku i szeroki niczym bezkresne rzędy wykopanych potates. Absorbująca ciało praca fizyczna przy okazji znakomicie wyregulować potrafi skory do figli umysł i wprowadzić go w niezwykły stan, który niegdyś pewni ludzie nazywali uszlachetnieniem, aktualnie przez innych przemianowany z pewnością na: #coś tam, coś tam.
I zaserowowałem ostatecznie produkt finalny niecierpliwie zerkającym w stronę kuchni gębom, co zostało docenione wielokrotnie w języku angielskim, a naczynia w podzięce pozmywał wielce sympatyczny Ken z Hong-Kongu wraz ze swoją przemiłą, świeżo poślubioną małżonką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz