Jego narodzinom towarzyszyły podobno specjalne znaki: klacze rodziły po dwa źrebaki, pola dawały plony cztery razy do roku, drzewa uginały się od nadmiaru owoców, a kometa przecinająca dostojnie bezkres nieba podkreślała wagę wydarzenia. Był niewątpliwie jedną z tych postaci, których Historia zapomnieć nie potrafi, a nawet jeśliby podjęłaby takie próby, nikt nie potraktowałby ich na serio.
Dzieje jego życia – ze specjalnym podkreśleniem majowych dni roku 1453, kiedy to układ sił na świecie skłaniał się ku nieubłaganym zmianom, a Starożytność wciąż, choć z coraz słabszą mocą reprezentowana przez Cesarstwo Bizantyjskie nieśmiało dopraszała się Nowożytności – opowiada turecki film "Fetih: 1453", który w ciągu 280 mijających bardzo szybko minut buduje mit właściwy tego typu produkcjom.
Idee wielkie rodzą się z pewnością w lęku przed ich konsekwencjami, jednak paradoksalnie strachu nie odczuwają. Tylko przecież człowiek odważny, zdyscyplinowany i ukierunkowany na jasno sprecyzowany cel ostatecznie go osiąga nawet, jeśli miałby czekać na niego ponad półtora miesiąca pod niezdobytymi wcześniej i ociekającymi krwią murami Konstantynopola, stolicy pławiącego się w zbytku i rozpuście Cesarstwa Bizantyjskiego.
Z budzącą podziw skrupulatnością przygotowywał się sułtan Mehmed II do śmiałego podboju. Wbrew sobie klękał na kolana, oddawał cześć i daninę nierzadko wzbudzając pogardę podwładnych, jednak w tej polityce uległości była siła, która w swoim czasie miała go z kolan podnieść i zmusić oponentów do uznania jego wyższości przejawiającej się chociażby w politycznej dalekowzroczności podpartej zdolnością wybaczania nawet tego, co w myśl innych uchodziło za niewybaczalne.
Z początkowym zdumieniem transformującym się w zachwyt z każdą mijającą klatką tureckiej mega produkcji śledziłem losy przyszłego Zdobywcy. Zachodziłem w głowę nad formą filmu, nad jego specyficzną, jakże odległą od europejskiej stylistyką przywodzącą na myśl pastelowe, tryskające doczesnym i wiekuistym szczęściem ilustracje w publikacjach Świadków Jehowy.
Kiedy już dziwić się przestałem, kiedy zaakceptowałem to, czego zmienić żadną miarą nie mogłem, dałem się porwać przykuwającej uwagę opowieści o drodze jednego mężczyzny wiodącej od rodzinnego Edirne do murów miasta, które po długotrwałym, okupionym tysiącami ofiar oblężeniu miało stać się jego niepodważalną własnością i podwaliną potężnego imperium.
Sułtan Mehmed II tytułowany po wydarzeniach przedstawionych w filmie Zdobywcą i jego losy podkreślone podniosłą muzyką przypomniały mi o nieśmiertelnej tezie, w myśl której każdy naród – z mniejszym, bądź większym patosem – opowiada swoją własną wersję historii.
Byłoby czymś niestosowanym odbierać to prawo tureckim twórcom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz