Jest Theeb małym
chłopcem obserwującym świat spod bujnej, czarnej czupryny. Po
stracie ojca, cenionego wśród Beduinów szejka jego
wychowaniem zajmuje się brat, Hussein. Spokojne życie wśród
słońca i wielbłądów zakłóca przybycie niezapowiedzianych gości
– Beduina z sąsiedniego plemienia wraz z angielskim żołnierzem
wypełniającym zadanie w imieniu brytyjskiego monarchy, choć z
pewnością niewielkie miał o tym pojęcie sam przywołany, z Bożej
łaski Król Zjednoczonego Królestwa, Jerzy V.
Trwa I wojna
światowa, której echa docierają nawet na pustynię zamieszkiwaną
przez Theeba, pustynię kontrolowaną przez poszukujące końca swego
istnienia Imperium Osmańskie. Wiedzie przez nią szlak do Mekki, a
także ludzka chciwość i zaborczość, z którą to skonfrontować
się będzie musiał mały chłopiec, choć z pewnością wolałby
płatać figle i psoty, celebrować dziecinność, na jakiej i tak
prędzej czy później łapę położy dorosłość. Zrobi to jednak znacznie wcześniej niż Theeb mógłby się spodziewać.
Zrealizowana w
pięknych, surowych, jakże obcych Europejczykowi plenerach produkcja
Zjednoczonych Emiratów Arabskich w prostych słowach próbuje opowiedzieć o świecie zbudowanym z plemiennych kodeksów moralnych, wielkiej pobożności,
wśród których nierozerwalnie od zarania dziejów krążą ludzkie
przywary niemiłe sercu żadnemu z bogów, jakich człowiek czcił
podczas swojej długiej i krwawej historii.
Gdyby filmy
podzielić wyłącznie na dwie kategorie – posiadające klimat i te
rozpaczliwie i bezskutecznie usiłujące go posiąść, „Theeb”
bez wątpienia znalazłby godne miejsce w pierwszej kategorii.
Czerpiąc inspiracją – być może mimowolnie – z estetyki
amerykańskich westernów w najlepszym stylu stworzył Naji Abu Nowar
dzieło przykuwające wzrok, a przede wszystkim roszczące sobie
całkiem zasadnie pretensję do bycia przypowieścią o wczesnej
utracie dzieciństwa czytelną dla każdego kręgu kulturowego,
innymi słowy: uniwersalną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz