poniedziałek, 12 listopada 2018

"Outlaw King" (2018) - rycerz, król, krzywoprzysięzca

Fabryka Netflix nie zwalnia tempa. Powstaje serial za serialem, pełny metraż za pełnym metrażem, lecz jeśli jakość tych pierwszych stoi na wysokim poziomie, tak z drugimi zdają się mieć producenci pewien problem. Rozwiązują go jednak raz na czas, oferując widzom diamencik, jaki wypatrzeć trzeba wśród nie zawsze pierwszego sortu imitacji.
“Outlaw King” w reżyserii Davida Mackenziego mającego w dorobku kilka wyjątkowo udanych filmów (“Młody Adam”, “Starred Up” czy “Aż do piekła”) lśni wyjątkowo pośród wielu Netflixowych produkcji.


Opowiada szkocki reżyser historię postaci dla Szkotów legendarnej i prawdopodobnie narodowi szkockiemu potrzebnej - teraz i przed laty. Robert Bruce, bo on to jest tytułowym królem wyjętym spod prawa życia łatwego nie miał, ale też próbował wszelkimi możliwymi sposobami uczynić los równie ciężki swoim wrogom.   


Na ile wiarygodna jest barwna opowieść o szkockim awanturniku, który w słynnej bitwie pod Bannockburn pokonał angielskiego króla Edwarda II i tym samym doprowadził do oderwania korony szkockiej od Anglii? Aby to ustalić musiałaby się odbyć połączona konferencja angielskich i szkockich historyków, choć prawdopodobne jest, że po sześciu miesiącach jej uczestnicy wciąż tkwiliby w punkcie wyjścia.   


Docenić należy staranność z jaką ów historyczny dramacik został zrealizowany. Widać to od początkowej sceny, kiedy to pokonani lordowie szkoccy podpisują przed angielskim królem Edwardem I tzw. Szmatławy rejestr dość jasno precyzujący ich miejsce w hierarchii angielskiego królestwa. Dostrzec to także można w dalszej części barwnej historii Roberta Bruce’a, aż do finalnej bitwy, gdzie rozstrzygnęły się losy dwóch królestw.


Właśnie owa bitwa jest prawdziwym zwieńczeniem nie tylko kariery historycznego bohatera, ale reżyserskiej pracy Mackenziego: rozmach i dynamika starcia stawiają bitewną rekonstrukcję wśród najlepszych w gatunku.
Mimo iż produkcja Mackenziego rozgrywa się wedle schematu utartego w tego typu opowieściach gloryfikujących jednostkę, gdzie do zwycięstwa prowadzi seria upadków, to trzeba przyznać, że dzięki staranności wykonania (scenografia, kostiumy), celności scenariusza, sprawnej reżyserii i barwnym postaciom, bardzo prędko się o tym zapomina.     

poniedziałek, 22 października 2018

"22 July" (2018) - wpół do sprawiedliwości

Kiedy w 2011 Paul Greengrass powoli zaczynał zapominać o zrealizowanym rok wcześniej “Green Zone” i poszukiwać tematu nowego filmu, jakim okazał się pewien kapitan statku porwany przez somalijskich piratów, Anders Breivik dokonał masowego mordu na wyspie Utoya. Nie wiedzieli nic o sobie, choć może ten drugi obejrzał któryś z jego filmów, mimo iż wyglądał jakby interesowały go tylko dzieła Leni Riefenstahl.
Ich los - ten sam, który w najdziwniejszych roszadach skonfigurował już najróżniejsze osoby - połączyła kamera reżysera, który przy jej pomocy opowiedział o wydarzeniach z 22 lipca 2011 roku.


Leniwie rozpoczyna się retrospekcja. Wyspa Utoya, obóz młodzieżowy: gry, zabawy, w tle większe idee. Nimi też zdaje się być wypełniony Breivik przygotowujący się do uderzenia.
Atakuje w końcu. Pierwsze obrywają rządowe budynki w Oslo. To przed nimi eksploduje furgonetka wyładowana domowej produkcji bombą. Dalej jest już wyspa Utoya. I Breivik pojawiający się tam w mundurze policjanta, jakoby w celu zabezpieczenia wyspy. Zaczyna się rzeź...   


Jej następstwem jest śmierć oraz ból i cierpienie ocalałych. Na jednym z nich, nastoletnim Viljarze koncentruje się Greengrass przybliżając etapy jego walki o życie i rekonwalescencji. Pięciokrotnie postrzelony chłopiec przeżył, choć nie udało się to jego najlepszym przyjaciołom.
Ofiarę i kata zdaje się łączyć edukacja. Stłamszony psychicznie i fizycznie poraniony Viljar uczy się chodzić. Odpowiadający za jego gehennę Breivik z energią przygotowuje się do procesu, podczas którego zamierza wyłuszczyć swoją ideologię. Ofiara walczy o życie, kat o uznanie jego czynu. Viljar próbuje zdyscyplinować ciało i odzyskać nad nim panowanie, Breivik dąży do uzyskania kary będącej w jego oczach dopełnieniem przeprowadzonych ataków, podniesieniem ich do najwyższej rangi.   


Beznamiętna jak zimny mord Breivika i jego prawa dłoń wyciągnięta w faszystowskim pozdrowieniu na sali sądowej jest opowieść Greengrassa, mimo iż chwilami młody Viljar zdaje się eksplodować od tłumionych emocji.     
“22 july” to opowieść o bucie mordercy i traumie jednej z jego ofiar. Choć wydawać by się mogło że dobro ostatecznie zatriumfowało, widz - ten przeciętny, nie wyznający się na meandrach prawa norweskiego, lecz w obliczu brutalności opowiadający się raczej za biblijnym “oko za oko” - musi odnieść wrażenie, że ma do czynienia z triumfem połowicznym.


Oto bowiem ktoś, kto w jego oczach zasługuje na śmierć co najmniej siedemdziesiąt siedem razy pręży się przed kamerami, jak Goebbels, instruując świat przy pomocy, jak zwykle czujnych mediów o swojej filozofii, w której miejsce jest tylko dla rdzennych Norwegów.   
Co więcej, w tym samym przeciętnym widzu dzieło Greengrassa zasiało z pewnością trwały niepokój. Nie wie on bowiem ilu jeszcze podobnych Breivikowi czai się w dniach, które nadejdą...

poniedziałek, 17 września 2018

"Ghostalnd" (2018) - dom lękiem płynący

Są reżyserzy i “rezysezy”. Wiadomo to od dawna. Do tych pierwszych śmiało zaliczyć można Pascala Laugiera od lat konsekwentnie uganiającego się po gęsto zasianej trupami i legendami krainie horroru, gdzie trudno rzec coś oryginalnego, banalnie zaś łatwo stać się pośmiewiskiem w branży.


Kiedy niekompletna rodzina: matka z dwie córkami wprowadzają się do osobliwego wiejskiego domu należącego do ciotki dziewczynek, wiadomo, że coś pójdzie nie tak. Nie dlatego, że takie rozwiązanie wymusza konwencja gatunkowa - dom ten wprost stworzony został, aby działo się w nim więcej niż w innych.


Jego niekwestionowana tajemniczość podparta zastanawiającą i wywołującą lęk dekoracją, wręcz dopomina się, aby wprowadzić do niej nowe pierwiastki.
I tak właśnie się dzieję.
Nieoczekiwanie pechowa rodzinka - już wewnątrz nowej posiadłości - napadnięta zostaje przez osobliwy tandem, dla którego…


Boimy się mroku, czerni. W “Ghostland” groza czai się w kolorach. Dawno nie było filmu grozy, w którym obrazy byłyby tak pełne barw, a zdjęcia naładowana taką dynamiką.
Głównym atutem nowego filmu Laugiera jest nieprzewidywalność, która tak bardzo prędko pozwala głównym bohaterkom uciec od sztampy i wtórności, bo przecież oczywiste jest - nie tylko dla fanów kina grozy - że obrazów o domach terroryzowanych przez zwyrodnialców było więcej niż kilka.


Odwołania do Lovecrafta w filmie mogą nie wywołać entuzjazmu, bowiem w każdej możliwej sferze od dzieł Mistrza z Providence dzieli ostatni wymysł laugierowej fantazji głęboki dystans.


“Ghostland” jest produkcją o stabilnej konstrukcji operującą śmiało rozwiązaniami popularnymi w tego typu produkcjach, które jednak - dzięki finezji scenariusza - nie tylko są efekciarskie, ale i efektywne. Kameralną i brutalna opowieścią o uwolnionych ze snu koszmarach, mających to do siebie, że przydarzyć się mogą każdemu.

poniedziałek, 23 lipca 2018

"Detroit" (2017) - wybielone winy

Wiadomo, że filmy “spod” kamery Kathryn Bigelow zadają przenikliwe pytania i choć nie zawsze znajdują na nie odpowiedzi, nie powstrzymuje ich nic, aby pytań tych nie postawić.


Nie wszyscy jednak wiedzą, że Detroit roku 1967 - w przeciwieństwie do Detroit współczesnego: gnębionego bezrobociem, przestępczością oraz trupimi wręcz połaciami opuszczonych dzielnic, gdzie po zmroku boją się chodzić nawet drapieżniki - zmagało się z wieloma problemami, ale przede wszystkim z zamieszkami na tle rasowym. Niemało ich było w całych Stanach Zjednoczonych, kolebce wolności, demokracji i poszanowania praw bliźniego w tamtym okresie, a wiele rodzin do dziś toczy ociera łzy na widok wyblakłych fotografii bliskich, którym los reprezentowany przez nierzadko fanatyków nie pozwolił zaznać starości.


Obrazowo opowiadając o toczących miasto zamieszkach koncentruje się Bigelow na prawdopodobnie najgłośniejszej historii z nimi związanej: brutalnej akcji policji, w wyniku której śmierć poniosło trzech Afroamerykanów, a oskarżeni o morderstwo policjanci zostali uniewinnieni.
Istotna część filmowej opowieści reżyserki “Wroga numer jeden” zaczyna się od niefrasobliwego żartu jednego z lokatorów motelu Algiers - wystrzału z pistoletu hukowego w stronę patrolujących ulicę gwardzistów i policjantów. Pokłosiem “psikusa” nie są jednak cukierki, lecz brutalny nalot stróżów prawa i sprawiedliwości na nie nastawionych na konfrontację małolatów - najstarszym uczestnikiem owej nieplanowanej “imprezy” był dwudziestosześcioletni weteran z Wietnamu, reszta zaś nie miała więcej, jak dziewiętnaście lat.


Za przesłuchanie mające ustalić miejsce broni, z której strzelano do strzegących spokoju odpowiadali policjanci mający już na sumieniu nadgorliwość w egzekwowaniu prawa zwłaszcza wobec mieszkańców Detroit legitymujących się innym niż oni kolorem skóry.
Zaczyna się psychofizyczna masakra…
Od momentu wejścia policji do motelu gęstnieje akcja “Detroit” do tego stopnia, że do ciarek karnie maszerujących po plecach widzów dołączy się zimny pot, gorące wypieki, zaciśnięte pięści oraz nieparlamentarne słowa, jakich próżno szukać nawet w najbardziej wyszukanych słownikach wulgaryzmów.  


Oto bowiem naprzeciw nie uzbrojonych młodych ludzi stają inni, niewiele starsi wyposażeni w broń krótką i długą. Stają, mierzą i krzyczą, że będą strzelać, mimo iż nie w takim celu miasto Detroit zaoferowało im etat. Są absolutnymi panami sytuacji, która w pewnym momencie wymyka się spod kontroli zmuszając ich do brutalizacji i tak już brutalnych działań.
Leje się krew...  


Zaledwie miesiąc po tym, jak Jim Hendrix wyginał śmiało ciało wraz z gitarą elektryczną w Monterey, a Janis Joplin, Jefferson Airplane, The Who, Grateful Dead i wielu innych wykonawców oraz widzów widowiska stało się nasionami ruchu hipisowskiego, w Detroit idee za jakimi opowiadał się festiwalowy tłum były więcej niż abstrakcją.  


Co ciekawe, w Monterey zabrakło czarnoskórych wykonawców związanych z pochodzącą z Detroit wytwórnią Motown, mimo iż w początkowej fazie organizacji imprezy z ochotą deklarowali swoje uczestnictwo. Na miesiąc przed krwawym incydentem z motelu Algiers czarni muzycy zdążyli sobie wyrobić opinię o kooperacji z białymi i jakby przeczuwając tragedię niemal wszyscy - z wyjątkiem Lou Rawlsa - zbojkotowali festiwal.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

"l'insulte" / Zniewaga (2017) - ja lepszy, ty gorszy, my ludzie

Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że świat arabski wraz ze swoją kulturą głośniejszy jest od europejskiego. Jego mieszkańcy potrafią płomiennie kochać, ale też iskrząco nienawidzić, a hałas, jaki przy tym wydają, potrafi zmrozić najtwardsze nawet serca. Owym szczególnym gwarem po raz kolejny zajął się urodzony w Libanie Ziad Doueiri, który po swoim doskonałym “Zamachu” z 2012 roku, ponownie w swojej podróży filmowej udał się na Bliski Wschód, do ojczystego kraju, aby tam przy pomocy znanych sobie i wypracowanych przez lata środków spróbować wyrazić niewyrażalne.


Istotą “L’insulte” (Zniewaga) jest konflikt zainicjowany zdawałoby się pozornym, mało znaczącym wydarzeniem, w efekcie którego Palestyńczyk Yasser Abdallah Salameh lży Libańczyka Tony’ego Hannę. Poszkodowany żąda zadośćuczynienia w postaci przeprosin, jednak, kiedy do nich dochodzi, sytuacja komplikuje się za sprawą ciosu Yassera, który obrażony słowami Tony’ego, łamie mu w gniewie dwa żebra.


Nie o szkody fizyczne jednak - choć i do nich w filmie się dochodzi - toczy się gra w kipiącej namiętnością produkcji Doueirego. Film pokazuje, jak daleko posunąć się można w imię wyznawanych zasad - z jednej strony mamy broniącego kultury swojego kraju Libańczyka, z drugiej, “wiecznego uchodźcę” z Palestyny z wysoko rozwiniętym poczuciem własnej wartości oraz wielkiej krzywdy swojego narodu. Wprost piekielna to konfiguracja!  


“Zniewaga” to przejmujący i poruszający portret rogu, w jaki zapędzić człowieka może ślepy gniew i odrzucenie rozwiązań kompromisowych. Wszystko jest grą w imię idei, zdaje się mówić libański reżyser, i choć dla stron konfliktu są one różne, gniew pomagający je interpretować, a nawet nadinterpretować, taki sam jest we wszystkich zakątkach świata. I potrafi zmusić człowieka do okrutnych działań.   
To także wnikliwa analiza mikro konfliktu, który przy sprzyjającym wietrze i krzykaczach po jednej i drugiej stronie, wywołać mógłby starcia w skali makro, niosące w sobie strach, cierpienie, a nawet śmierć dla dziesiątek, jeśli nie setek osób.  


I mimo początkowych przypuszczeń - wskazywał na to opis filmu: konflikt pomiędzy libańskim chrześcijaninem, a palestyńskim muzułmaninem - Doueri zdołał całkiem gładko wywinąć się od taniego moralizowania i łopatologii nieobcej tego typu produkcjom, gdzie na szeroką wodę rzucone zostają dwa zwalczające się antagonizmy, aby w finalnej scenie objąć się braterskim uściskiem i trwać w nim aż po kres wszystkiego.   

niedziela, 20 maja 2018

"Gra o wszystko" (2017) - był sobie blef

Z tego filmu płynie wiele pouczających lekcji i morałów. A zwłaszcza ten jeden, znany od lat, którym chętnie posługiwali się ludzie zapisani nierzadko złotymi literami na kartach najczęściej nikczemnej historii cywilizacji ludzkich zwierząt: “nigdy się nie poddawaj”.


Powiedzieć łatwo, naprawdę nie paść pokonanym na kolana, trudniej. Ale nawet na nizinach egzystencji, nawet w pozycji horyzontalnej, zmusić się można do skoku, który dla każdego odmienne może mieć znamiona i oblicza.
Główna bohaterka, Molly Bloom chciała widzieć w życiu wiele, ale na początku jedno: olimpijskie złoto w narciarstwie na muldach. Amerykańscy bogowie chcieli jednak inaczej: kariera sportowa zachwiała się, a Molly Bloom przed podjęciem planowanych studiów prawniczych, postanowiła zrobić roczną przerwę od normalnego życia i uznała, że najłatwiej tego będzie dokonać w Los Angeles. Nie pomyliła się.


Dość szybko stała się ważną postacią pokerowych rozdań organizowanych przez szefa biura, gdzie oficjalnie pracowała jako sekretarka, na których pierwsze skrzypce - oprócz żetonów - odgrywały gwiazdy show biznesu, magnaci finansowi i amerykańscy bogowie wiedzą kto jeszcze. Po pewnym czasie Molly na własną rękę zaczęła organizować pokerowe partyjki. Zaznajomiona z interesem, pewną ręką zarządzała firmą. Do czasu, gdy jej działania zaczęły kolidować z 1955 paragrafem amerykańskiego kodeksu karnego oraz z planami rosyjskiej mafii.   


Gdyby z filmu odrzucić całą świetlistą otoczkę, blichtr pokerzystów grających u Molly, okazałoby się, że to uniwersalna, jakże uwielbiana przez międzynarodową widownię opowieść o zmaganiu się z życiem, słabościami, przeciwnościami generowanymi przez los oraz wrogów. Że w dynamicznie opowiedzianej historii niedoszłej zawodniczki olimpijskiej - a właściwie Historii, jednej z tych, w jakich kocha się Hollywood i za które gotowe jest płacić kolosalne stawki - każdy znajdzie okruchy własnego, niełatwego przecież żywota i ukradkiem ocierając jedną, bądź drugą łzę, rzeknie w duchu: wiem i ja coś o tym...



To film także podkreślający wielką aktorską klasę Jessiki Chastain, a także pean na cześć jej urody, seksapilu i inteligencji. Wiele dobrego powiedzieć można także o Idrisie Elbie, który wykazać się mógł - czego być może ostatnio mu brakuje - talentem dramatycznym i zgrabnie wcielając się w adwokata reprezentującego zaplątaną w amerykańskim systemie prawnym główną bohaterkę, Molly Bloom, żongluje nie tylko literą prawa, ale i głęboką znajomością ludzkiej natury.

czwartek, 3 maja 2018

"Den Of Thieves" (2018) - z banku do banku

Policjanci i złodzieje. Krystaliczni kontra sprzedajni. Perłowi versus umoczeni. To wszystko już było. Światy czerni i bieli splecione ze sobą w ustawicznym zmaganiu. O większej liczbie kolorów wystrzelał w doskonałej “Gorączce” Michael Mann, nie przypuszczając zapewne, że dialog w barze między dwoma aktorskimi potęgami (De Niro, Pacino) stanie się jedną z bardziej elektryzujących scen w historii kina.  



Jego tropem z pewnością podążył Christan Gudegast znany choćby jako współscenarzysta całkiem rasowego “Odwetu” z Dieselem i wszędziewybuchającej produkcji “Londyn w ogniu” z Gerardem Butlerem, który wystąpił także na pierwszym planie w najnowszym filmie Gudegasta “Den Of Thieves” latającego po naszych ekranach pod tytułem “Skok stulecia”.


Co tu więc mamy? Jak się powiedziało: tropiących i tropionych. Oraz Los Angeles. Tu banki rabowane są częściej i gwałtowniej niż gdzie indziej, o czym z niejaką dumą poświadczają statystyki świadome, że legendy tworzy się także i w rynsztoku.


Jest grupa złodziei i grupa policjantów z biura szeryfa. Pierwsi chcąc wzbogacać się w sposób kolidujący z prawem, drudzy nierzadko na krawędzi tego, z czym pierwsi kolidują, chcą sprawić, by banki Miasta Aniołów okradane były rzadziej. Te dwie grupy bezpardonowo dążą do celu i to łączy je bardziej, niż wspólna herbatka wypita przed De Niro i Pacino w “Gorączce”, o której coś się tu już nadmieniło i jeszcze raz się wspomni.


Determinacja antagonistów jest godna podziwu. Obie strony pragną zrealizować wytyczony cel choćby po trupach. Beczą po kątach zaniedbywane żony, leje się alkohol w strip klubach, detonują się w głowie wspaniałe idee. Czeka na “zrobienie” nie rozdziewiczony jeszcze żadnym skokiem bank.   


A zatem wędrują ulicami miasta bohaterowie, których ścieżki muszą się przeciąć - ci dobrzy i ci źli. Przy czym dobrzy bywają także źli, a źli jak łatwo się domyślić, wiedzą czym jest dobro, choć korzystają z jego zasobów w sposób ograniczony. Z pewnością ze względu na limit transferu.
Ale między nimi sprytnie ustawił się jeszcze jeden gracz i to on rozdaje karty. Jeśli nie wszystkie, to z pewnością większość...


O filmach tego typu mówi się, że trzymają w napięciu. “Den Of Thieves” przykuwa wzrok od początku i mimo kilku ordynarnie rażących scenariuszowych bubli, za które ktoś już z pewnością pozwał autorów do sądu za zniewagę, bądź zrobi to niebawem, wybrzmiewa rasowo do samego końca. I choć nie tak znowu blisko “Skokowi stulecia” do przywołanej tu już dwukrotnie “Gorączki” można stwierdzić, że z podniesioną głową wędruję on ścieżką wytyczoną przez dzieło Michaela Manna i - całe szczęście - nie próbuje nim być.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

"Wszystkie pieniądze świata" (2018) - stary człowiek i noże

Niełatwego zadania podjął się reżyser “Obcego” i “Łowcy robotów”, kiedy zapragnął zmierzyć się z tragiczną, ale i też - gdyby przyjrzeć się temu z należytego dystansu, jakiego Scottowi nie brakuje - komiczną postacią Johna Paula Getty’ego, trzeciego tego imienia, który porwany 10 lipca 1973 w Rzymie przez kalabryjskich watażków, na oczach całego świata musiał zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem mającym odmienić jego los i postrzeganie życia.


Ridley Scott z właściwym sobie rozmachem przystąpił do budowania napięcia i konfliktów, od jakich nieobca była rodzina Gettych, która być może tylko w tym nie różniła się od innych rodzin. Oto bowiem mamy spektakularne porwanie, żądanie okupu w wysokości siedemnastu milionów dolarów; dziadka porwanego młodzieńca znanego nie tylko z olbrzymiego bogactwa, ale i wielu węży pilnujących wszystkich jego kieszeni, nawet tych, do których nigdy nie zaglądał; zrozpaczoną matkę walczącą o odzyskanie syna oraz policjantów błądzących we włoskiej mgle zorganizowanej przestępczości, bowiem w pewnym momencie do gry wchodzi kalabryjska Ndrangheta, a z jej członkami żartować ponoć ciężko nawet o pogodzie.  


I choć paradoksalnie wokół słońca porwanego młodego człowieka obraca się ziemia filmowych wydarzeń, a determinacja jego matki dążącej do pomyślnego załatwienia sprawy z porywaczami budzi szczery podziw, to i tak najbardziej magnetyczną postacią jest sunący powoli w objęcia śmierci ekscentryczny i pewny siebie milioner posiadający duży dystans zarówno do siebie, świata, jak i pieniędzy, co poświadczać może tytuł napisanej przez niego książki: “Jak być bogatym”. Wydawcy ponoć obstawali przy słowie “zostać”, jednak Getty spuentował swoje stanowisko najgenialniej, jak było to tylko możliwe, twierdząc, że zostać jest łatwo i dokonać tego może byle idiota, jednak być bogatym, to już większe wyzwanie.     


“Wszystkie pieniądze świata” to nie tylko historia głośnego uprowadzenia czy wędrówka po świecie nieosiągalnym dla większości śmiertelników, ale także opowieść o tym, że czasem warto - jak to zwykło się mówić przy pełnym, ale i też pustym szkle - “być człowiekiem”, nawet jeśli, aby dojść do takiego stanu trzeba będzie stoczyć bitwę z tym, co w nas jest nieludzkiego i co odwodzi od bycia pożytecznym i użytecznym, w chwilach, kiedy takie postawy są wskazane. Ale i to może być zaledwie półprawdą, jakich pełen jest ten film, który - jak każdy film - ograniczony jest w swojej strukturze i operować może tylko nimi.

poniedziałek, 19 marca 2018

"Anihilacja" (2018) - Teoria Niczego

Nie jest obojętna Alexowi Garlandowi przyszłość gatunku ludzkiego, co udowodnił już jako scenarzysta (“W stronę słońca”) i reżyser (“Ex Machina”). Jeśli w “Ex Machinie” (2015) zajmował się niepokojącym związkom człowieka z nowoczesnymi technologiami i zagrożeniami z tego płynącymi, tak w “Anihilacji” destrukcję powierzył Naturze, a ta zadania wywiązała się celująco: pewnego dnia wyemitowała zjawisko nazwane przez zajmujących się nim naukowców Iskrzeniem.


A co to takiego? Nie potrafili udzielić na to pytanie najbardziej światli, a jedno było pewne: wszystkie ekspedycje - łącznie z żołnierzami jednostek specjalnych -  wysłane w celu zbadania fenomenu, nie wracały. Ustalono jednak bezspornie, że Iskrzenie jest polem o tajemniczych właściwościach, które bezwzględnie poszerza swoje terytorium. Jest niczym śmierć: obojętne mu, kogo zabiera. Bogaci, biedni, zwierzęta, rośliny, wszystko i wszyscy stają się jego łupem.
Tymczasem jeden z wysłanych tam komandosów wraca do domu...


Prowokuje to do wysłania jeszcze jednej misji, w skład której wejdzie także Lena, żona ocalałego z Iskrzenia komandosa. Wraz z czterema innymi kobietami decyduje zmierzyć się z niezbadanym fenomenem, wiedząc, że zakończyć się to może w najtragiczniejszy z możliwych sposobów.
Zapuszcza się zatem pięć ochotniczek w nieznany świat otoczony polem, którego pochodzenie i naturę będą próbowały zbadać.


“Anihilacja” opowiada o próbie zrozumienia nie dającego się powstrzymać zjawiska i bezradności człowieka wobec nieposkromionych potęg wymykających się poza nawias naukowych teorii.


To wizualny majstersztyk ozdobiony leniwie sączącą się, oniryczną muzyką pobudzającą zmysły i potęgującą doznania, a także filozoficzny traktat o wojnie dwóch światów, z których jeden musi polec, gdyż tylko w śmierci oponenta znajdzie energię do dalszego istnienia.


Nie udziela odpowiedzi Alex Garland na postawione w filmie pytania, lecz wydaje się stwierdzać z niezbitą pewnością: że w historii istnienia najbardziej zajadłego i niebezpiecznego drapieżnika na Ziemi, człowieka, może pojawić się dzień, kiedy wiedza, jaką zgromadził on przez lata i technologia, jaką dzięki niej skonstruował nie wystarczą, aby powstrzymać moce, których celem będzie jedno: Anihilacja wszystkiego i wszystkich.  

 

poniedziałek, 12 marca 2018

"Missing You" (2016) - "do utraty tchu tyle było chwil"

Od lat i wydaje się z wielką satysfakcją celebrują w swych dziełach koreańscy reżyserzy ohydę: tą naprawdę przez wielkie “O”. Wyszukane formy przemocy, makabryczne zbrodnie, zdeprawowani i deprawujący bohaterowie. I niezmiennie deszcz w nieśmiałych próbach oczyszczenia cierpiących dusz. I zawsze wizualny gejzer nienawiści i złości. I przykładnie ta znana wyłącznie z kina azjatyckiego zaciekła ekspresja aktorska, od której ciarki człowieka przechodzą...


Z pewnością nie ma w “Missing You” Ohydy występującej w choćby “I Saw The Devil” Jee-woon Kima, jednak Hong Jing-mo wysoko postawił sobie poprzeczkę i skutecznie zohydził blisko dwugodzinną filmową opowieść.


Kiedy skazany na piętnaście lat pozbawienia wolności Gi-beom wychodzi na wolność natrafia na nagonkę rozpętaną przez policjanta Dae-yeonga. Uważa on, że Gi-beom odpowiada za więcej niż tylko jedną zbrodnię,w tym morderstwo jego partnera, którego córą, Hee Joo, zaopiekował się wraz z innymi policjantami z posterunku, gdzie zatrudniony był tragicznie zmarły.  


Bardzo prędko okazuje się jednak, że nic nie jest tak oczywiste, jakby się wydawało, morderca uderza ponownie kryjąc się w deszczowym cieniu, a trupy - jak mają to w zwyczaju - odmawiają zeznań. Śledztwo, mimo zażartej pewności je prowadzących, stoi w miejscu.
I tylko Ohyda postępuje...


Cytując chętnie swojego najwyraźniej ulubionego filozofa, Nietschego -“Kto walczy z potworami, niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem”- główna bohaterka o niewinnej twarzy dojrzewającego anioła, Hee Joo, przekracza cienką linią, między przyzwoitością, a Ohydą właśnie, choć ma w tym swój cel, a jest on równie ohydny, jak działania człowieka przeciw, któremu jest wymierzony.


Jest w “Missing You” coś, co sprawia, mimo iż od początku wiadomo, że nie ma się do czynienia z arcydziełem Ohydy, jakim niewątpliwie był przywołany tu już “I Saw The Devil”, śledzi się postępującą akcję i godząc się bezproblemowo z licznymi scenariuszowymi wpadkami, dociera się do Wielkiego Finału, w którym Ohyda triumfuje i szczerząc bezlitośnie swe przeżarte czasem, zemstą i nienawiścią kły, spełniona umiera, bowiem taka jest właśnie istota spełnienia.