czwartek, 30 stycznia 2014

Droga do Rzymu 2012. Cz. 2. Pod pistoletem

Przypomina mi się jedna z relacji podróżniczych opublikowana na łamach Świata Motocykli. Przygoda rozegrała się na zawiłych alpejskich podjazdach. Pod koniec Autor zaznaczył, że po powrocie po raz pierwszy od długiego czasu nie śniły mu się Alpy. Śnią mi się wciąż. I nie tylko one.

Pistolet przygraniczny
Nawet się nie obejrzałem, a autostradowy przelot wyborną węgierską autostradą doprowadził mnie z Siofok do przejścia granicznego w Letenye. Halt! Halt! Zatrzymało mnie groźne wykrzyczenie. Posłusznie stanąłem w miejscu, pośpiesznie wrzuciłem luz i z rękami na głowie na kolana padłem. Przecież oni tam mają pistolety… A pan gdzie?!, usłyszałem groźne zapytanie. Jak to gdzie, panie oficerze, do Chorwacji, do wody przejrzystej, do delfinów, bo to piwo wasze to chyba nie do picia się nadaje, podobno… Wszystko jasne, odparł przedstawiciel prawa i sprawiedliwości, ale dlaczego przy władzy węgierskiej pan się zatrzymał, a przy chorwackiej już nie chciał? Rzeczywiście, okienka są dwa, a ja z nich jedno bezczelnie zrobiłem i po formalności węgierskiej chciałem już pognać ku dalszej Przygodzie, zapominając, że Chorwatowi też muszę udowodnić, że jestem tym, za kogo się podaję.
A okolica piękna, przednia, rozsłoneczniona, wprost wymarzona, żeby zamieniła się w zostawioną za plecami…
Pośmiał się pan oficer, palcem żartobliwie pogroził i orzekł w końcu: jedź no, Polak, do tych delfinów swoich, a i piwka skosztuj, jak ochota najdzie... Życząc mu zdrowia oraz wszelkiej pomyślności, ruszyłem dalej, przez co należy rozumieć przystanięcie kilka metrów za przejściem, pod pobocznym daszkiem, gdzie dwie młode Holenderki zostawały poddawane procedurze skrupulatnego przeszukania. Miały, moim zdaniem, po dwadzieścia dwa lata, co już przecież było podejrzane, bo młodość przecież zawsze bliższa jest nielegalności niż walcząca z nią odwiecznie dojrzałość. Z pewnością w bagażniku samochodu próbowały ukradkiem wwieźć produkty oficjalnie negowane przez lokalnych hodowców i wytwórców, mimo z pewnością olbrzymiego, choć nieoficjalnego nimi zainteresowania.
Kiedy zastanawiałem się ile czasu zajmie podejrzanym narodowości holenderskiej pozbieranie się po granicznym kipiszu, trzech słowackich motocyklistów na bawarskich GS 1200 w kolorze srebrnym przystanęło obok mnie i po zmianie odzieży na bardziej letnią, pognało w sobie znanym kierunku, który z całą pewnością nie mógł być inny od południowego.

CIEKAWOSTKA
Jeden ze Słowaków miał wąsa i jechał, jako drugi. Dyskryminacja?

Pod Rozhukanym Tunelem
Do Zagrzebia się sunęło. Niziny sprzyjają Yamahowi, a on, jakby tego świadom, wykorzystywał ich potencjał wesoło świszcząc sobie pod reflektorem. Przestałem jechać kilkadziesiąt kilometrów za chorwacką Stolicą, a to za sprawą górskiej autostrady do Rijeki rozciągającej się pomiędzy Górami Denarskimi i Alpami Julijskimi: dumnymi i majestatycznymi jak to tylko góry być potrafią, skutecznie przeszkadzającymi mojemu wiernemu słudze i przyjacielowi w demonstracji możliwości 10 koni mechanicznych drzemiących w półćwiartkowym silniku znanym z tego, że ciężko go zamordować, choć ze zmordowaniem, szczególnie wysoko nad poziomem morza, problemów większych nie ma.
Przesuwałem się do przodu.
Pies, gdybym go posiadał, biegłby przede mną wesoło merdając ogonem wyrażającym zadowolenie z wydzierających sercu setki westchnień okolic, a nawet ten żółw, którego rok wcześniej nie udało mi się na Krecie zobaczyć, też nie zostałby w tyle.
W jednym z tuneli ciągnących wydawałoby się w nieskończoność odnotowałem, że kierowca za mną przy włączonym kogucie komunikuje się ze mną przy pomocy sygnału dźwiękowych. Byliśmy jedynymi użytkownikami ciemności, zatem „gadał” do mnie. I ten kogut. Pewnie ma broń, pomyślałem z trwogą…
Za tunelem posłusznie przystanąłem i wdrożyłem w życie znaną mi już procedurę: na kolana padłem i ręce do góry uniosłem. Kierowca – jak się okazało – furgonetki pomocy drogowej zwalniając przy mnie jeszcze jednym sygnałem dźwiękowym do mnie przemówił. Ale po cóż on do mnie gada, dumałem, skoro ja na kolanach, z rękami w górze? Szykany jakieś chorwackie? Wtedy do tyłu zerknąłem i znów stwierdziłem, że plecak tak wydawałoby się fachowo przytroczony, odmówił współpracy z sakwami rowerowymi. Tym razem zgubiłem pewną ważną dla mnie książkę… Czy to znak jakiś, zwróciłem się z pytaniem w kierunku rozpromienionych słońcem Niebios, jednak, jako, że przez trzy do pięciu minut nie doczekałem się odpowiedzi, pomknąłem dalej wypełniony poczuciem straty kilka lat wcześniej otrzymanego prezentu.
Nie wiedziałem, biedny, co mnie jeszcze czeka…
Smagany wiatrem z przodu, z tyłu, z boków, dość często na czwartym, a nawet nie zapominając o biegu trzecim, pokonywałem wyznaczonymi dla słabeuszy dodatkowymi pasami autostrady kolejne wzniesienia, przełęcze, tunele, wiadukty, ale już na fragmentach zbliżonych do poziomych utrzymywałem stałą prędkość 80 km/h, dzięki czemu trochę ponad 400 kilometrów udało mi się stosunkowo łatwo pokonać i około godziny szesnastej zameldować się na Campingu Preluk w Opatiji, którego cena przez znających się na swoim fachu dyplomatów zostałaby określona, jako „wzbudzająca uzasadniony dyskomfort psychiczny teoretycznie mało sprzyjający dalszym praktycznym czynnościom turystycznym, których do popełnienia jeszcze trochę pozostało”.  Rozumiem dziesięć euro za camping. Nawet dwanaście. Osiemnastu pojąć nie potrafiłem, choć cena była mi już znana w Macierzy, gdzie przecież wszystkie postoje dokładnie zaplanowałem przy jednoczesnym wytyczeniu trasy, z której zawsze mogłem odbić ku nieznanemu, co wielokrotnie z przyjemnością praktykowałem.
Wiedzieć, a poznać… o!, to spora różnica.

Refleksje nad minionym, choć wciąż obecnym
Do centrum Opatiji prowadził piękny zjazd. Przełęcz Salmopolska mogłaby się od niego kilku sztuczek nauczyć. Ten jeden wielki zawijas, który później rekreacyjnie pokonałem wielokrotnie tam i nazad dostarczył mi czternastu do dwudziestu wzruszeń i muszę przyznać, że ostatnie nim zjazdy i podjazdy wychodziły mi już z klasą, którą – gdybym nagle w napadzie manii wielkości nazwał się murowanym kandydatem do zwycięstwa w przyszłorocznej Gymkhanie – określiłbym pretendującą do europejskiej.
Plaża  
Wieczorem na camping przyjechała policja. To chyba taki południowy zwyczaj, bo w Słowenii panowie z pistoletami także zaznaczyli swoją obecność. Ale o tym w swoim czasie. Na wszelki wypadek na kolana padłem. Nie zapomniałem podnieść rąk do góry. Nie do mnie jednak władza przyjechała. Ani nie nawet do moich sąsiadów z Polski od lat karmiących się chorwackimi widoczkami. Zamieszanie o prawdziwie bałkańskim zabarwieniu i ekspresji wywołane przez lokalne siły ciemności dość szybko zostało spacyfikowane. Znów zapadła ta specyficzna campingowa cisza, przez którą rozumieć należy jedyny w swoim rodzaju hałas.
Ranek
Szczęśliwy i jakby tym szczęściem osłabiony pozwoliłem sobie odebrać aparat fotograficzny pozostawiony w zapomnieniu na minutkę przy jednym ze stolików campingowego hot spotu. Żal mi do dziś tego w Południowej Korei zaprojektowanego towarzysza podróży i choć przez chwilę wydawało mi się, że zostawiłem go gdzieś po drodze. Okrutność banału: żalu długo jednak nie oszukasz.    

Wieczór spędziłem nad plażą. Piwa pić się nie dało. Piłem jednak, tęskniąc za polską goryczką. Morze w odwiecznym procesie komunikowało się ze mną przy pomocy fal opowiadając historię Dioklecjana, który na starość osiadł w stosunkowo niedalekim od miejsca mojego postoju pałacu w Splicie, rozumiejąc chyba coraz dobitniej – w czym niezwykle pomocna była mu uprawa jarzyn, jakiej namiętnie się oddawał – że jego boskość (wywodził się, jak mówił, od samego Jowisza, jednak Senat po jego śmierci tej uzurpacji nie potwierdził i Dioklecjana nie deifikował) za słabą jest wobec nieuchronności stojącej już u jego wezgłowia Śmierci. Zaszczyty. Splendor. Dworski blichtr. Zwycięskie kampanie. Czymże to jest wobec Końca? Możesz zawiadować największym z Imperiów, jakim Rzym za czasów Tetrarchii Dioklecjana, Maksymiana, Galeriusza i Konstancjusza Chlorusa z pewnością był, aby ostatecznie… Cóż, kolej rzeczy ma to do siebie, że pozostaje nieubłagana.

O świcie ponurkowałem trochę z fajką w warunkach zbliżonych do tych, jakie rok wcześniej zastałem na Krecie: w przejrzystości znanej milionom turystów, gdzie w całkiem niedalekich głębiach spotkać można stwory najpiękniejsze i najbrzydsze, najdziwniejsze i te najbardziej oczywiste, wszystkie jednak żywe, żywotne, barwne, ale i nie barwne, różne, wdzięczące się do potrafiących ten fakt odnotować, skore do figli i harców.
Pozachwycałem się windsurfingowcami napędzanymi przez podmuchy sprzyjającego wiatru zatoczki, przy której Camping Preluk posiadał swoją plażę, lecz przede wszystkim strwożony jakby coraz bardziej windującymi się w górę cenami oraz perspektywą Starożytności, ku jakiej przecież zmierzałem, uszedłem z Chorwacji w kierunku słoweńskiej Izoli, gdzie wszechobecna w starym mieście weneckość miała wprawić mnie w euforyczny nastrój. W przeciwieństwie do piwa.

Czekał mnie niby krótki, siedemdziesięciokilometrowy przelot. Krótki, a jednak…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz