Istnieją na świecie miasta, gdzie jedna, oczekująca na zamknięcie fabryka stali o wiele droższa od fabryk chińskich zapewnia byt większości mieszkańców. Rozrywek nie ma tam wiele, a nawet jeśli są, bardzo szybko przestają być rozrywkami. Kapłani w kościołach mówią to samo co w dużych miastach, jednak tylko garstka chce tego słuchać. Większość marzy o życiu statecznym, a nie duchowym. Niektórzy z nich próbują nawet żyć godnie...
Za wszelką cenę.
Scott Cooper w swoim przejmującym obrazie portretującym hermetyczną społeczność niewielkiego miasteczka gdzieś u podnóża Appalachów odrzucił typowy dla filmu o zemście efekciarski płaszczyk… ale zaraz, zaraz: napisałem “o zemście”? Ale przecież to nie jest film o zemście, choć też i jest, gdyż pierwszoplanowa postać Russella Baze’a wyraża przede wszystkim kosmiczną wręcz samotność, a miasto dające mu schronienie i pracę w fabryce, podobnie jak jego umierającemu ojcu oprócz miejsca na cmentarzu i kieliszka w pubie nie ma niczego więcej do zaoferowania.
Dawno nie widziałem w amerykańskim filmie postaci tak tragicznie doświadczonej przez los jak Russell Baze: życie jego, pozornie ustabilizowane, monotonne, dzielone wspólnie z Leną Taylor (Zoe Saldana) odmienia się pewnego feralnego dnia, kiedy prowadząc samochód pod wpływem uderza w wyskakujący nagle pojazd sprawiając, że małe dziecko w środku zostaje poważnie pokrzywdzone. Sąd widzi tylko jedno wyjście z tej sytuacji, co doskonale rozumie naczelnik zakładu penitencjarnego, jak i leczący tam swoje dusze i wzmacniający ciało osadzeni.
Nie więzienie, które ostatecznie opuści jest największym problemem Russela Blaze, lecz jego brat, Rodney Baze (Casey Affleck). Po czterech turach w Iraku zdradza ewidentne objawy bezgranicznego zagubienia oraz stuprocentowej niemożności. Nad nimi zdaje się unosić złowrogo Harlan DeGroat (Woody Harrelson), typ spod najciemniejszej gwiazdy uwikłany w narkotyki, nielegalne walki oraz w samego siebie, co wydaje się najgroźniejsze w tej budzącej trwogę kombinacji.
Niespiesznie prowadzi Cooper akcję do wywołującego dreszcze punktu kulminacyjnego: pałęta się na oczach widza kadr po kadrze, a wraz z nim spływa zrozumienie dla tej konwencji, dla powolnego sportretowania głównych bohaterów próbujących przy pomocy znanych sobie metod wiązać koniec z końcem w miasteczku, gdzie wydaje się to niemożliwe, a fabryka - niczym von trierowski szpital w “Królestwie” - zdaje się niepodzielnie władać wszystkim i wszystkimi.
“Out of Furnace” jest jednym z tych obrazów zapisujących się w pamięci nie tylko ze względu na scenariuszową precyzję, reżyserską wrażliwość, trafność wyboru agentów od castingu oraz z pewnością nie żałujących centa producentów: z rozmachem zaprezentował Cooper światu nonsens istnienia, jego porażającą, mityczną niemalże doskonałość, nonsens wobec której jedynym wyjściem wydaje się całkowite zatracenie. Nieważne w czym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz