Mimo iż historia opowiedziana w tym filmie nagrodzonym w roku 2016 Oscarem dla najlepszego obrazu nieanglojęzycznego - bunt członków Sonderkommando nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau - została już opowiedziana przy pomocy ruchomych obrazów w roku 2001 przez Tima Blake’a Nelsona, nie przeszkodziło to innemu twórcy, László Nemesowi w przywołaniu jej raz jeszcze, przy czym forma, jaką posłużył się Węgier, mniej statyczna, a bardziej dynamiczna nadała produkcji upiornego, naturalistycznego wymiaru.
Nie ma jednak co porównywać - choć od porównań uciec nie sposób - dwóch tych produkcji, jednak pisząc o jednej, należy - choćby dla kronikarskich celów - nie zapominać o drugiej. Kto wie, zresztą, czy nie pełniejszego wymiaru nabiera “Syn Szawła” widziany przez pryzmat “Szarej Strefy” i czy “Szara Strefa” nie przemówi innym językiem dzięki “Synowi Szawła”.
Głównym bohaterem filmu węgierskiego reżysera jest Szaweł (Géza Röhring), jeden z licznej, ale i też - biorąc pod rozwagę łączną liczbę ludzi uśmierconych w Auschwitz - niezbyt licznej grupy, którym Los wyznaczył zadanie, pod jakim ugiąć mógłby się najsilniejszy psychicznie mężczyzna. I z całą pewnością się uginał.
Na co dzień Szaweł pod pręgierzem nieustannych szykan fizycznych i psychicznych doznawanych za sprawą zarówno obozowych kapo, jak i strażników, bierze mimowolny udział w eksterminacji świeżo przybyłych do obozu więźniów, w czym - uwięziony w piekle tych samych czynności o ostatecznym charakterze - bardziej przypomina maszynę niż człowieka.
Nachodzi jednak chwila, kiedy Szaweł pragnie od piekła uciec, zbawić samego siebie przez celebrację normalności, jaką ma być pogrzeb zagazowanego chłopca, którego ciałem - za zgodą węgierskiego lekarza, także więźnia - zajmuje się z obsesją mogącą obudzić w widzu nie tyle, co zdumienie, ile przerażenie. Okazuje się bowiem nagle, jak potwornym - niemalże wynaturzonym, ktoś mógłby powiedzieć, mimo iż pojęcie to w obozowej rzeczywistości straciło na wartości - egoistą realizującym własny cel jest Szaweł: ocalenie martwego dziecka na drodze pogrzebu wedle reguł judaizmu - mimo iż pozostali członkowie Sonderkommando przygotowują się do rozpaczliwego aktu oporu, z góry skazanego na niepowodzenie. A nie było w życiu obozowym - wspomina o tym nie tylko Wiesław Kielar w pamiętnym “Anus Mundi” - miejsca na egoizm, na samego siebie, gdyż człowiek, który zostawał sam, natychmiast umierał, podczas gdy grupa żyła i przeżywała, choć wydaje się to niemożliwe.
Z jednej zatem strony - najbardziej w filmie wyeksponowanej - mamy Szawła obsesyjnie dążącego do zrealizowania własnego celu: pogrzebu chłopca, tytułowego “syna”, z drugiej - jakby przymglonej stroną pierwszą - próbę ocalenia godności ogółu więźniów przy pomocy śmiałego, choć samobójczego zrywu w wyniku którego zniszczona została część jednego z krematoriów, a życie straciło kilku niemieckich wartowników, co być może przy czterystu pięćdziesięciu jeden ofiarach po stronie wznoszących zbrojny protest wydawać się może niewspółmierną relacją, jednak w Auschwitz-Birkenau, jak mówią o tym filmy, jak przemawia o tym przede wszystkim bogata literatura obozowa, wszystko należało liczyć inaczej, bo tego wymagały nieustannie płonące krematoryjne piece, do których drogę znajdowały pochody ludzi przez ludzi pędzonych przez drzwi komór gazowych.
Długo debatować można czyja racja - więźniów szykujących się do buntu czy Szawła sposobiącego martwego chłopca do rytuału zupełnie naturalnego w normalnym życiu: godnego pogrzebu jest mniej lub bardziej słuszną, gdyż odpowiedź w filmie nie zostaje jednoznacznie udzielona, choć można i przyjąć założenie, że dzieje się wręcz odwrotnie. Niejednoznaczność obrazu węgierskiego reżysera budzi podziw, a dwie drogi w walce o godność, którymi zmierzają bohaterowie obrazu ostatecznie znajdując śmierć wydają się w ostatecznym rozrachunku równie ważne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz