Wiadomo, że filmy “spod” kamery Kathryn Bigelow zadają przenikliwe pytania i choć nie zawsze znajdują na nie odpowiedzi, nie powstrzymuje ich nic, aby pytań tych nie postawić.
Nie wszyscy jednak wiedzą, że Detroit roku 1967 - w przeciwieństwie do Detroit współczesnego: gnębionego bezrobociem, przestępczością oraz trupimi wręcz połaciami opuszczonych dzielnic, gdzie po zmroku boją się chodzić nawet drapieżniki - zmagało się z wieloma problemami, ale przede wszystkim z zamieszkami na tle rasowym. Niemało ich było w całych Stanach Zjednoczonych, kolebce wolności, demokracji i poszanowania praw bliźniego w tamtym okresie, a wiele rodzin do dziś toczy ociera łzy na widok wyblakłych fotografii bliskich, którym los reprezentowany przez nierzadko fanatyków nie pozwolił zaznać starości.
Obrazowo opowiadając o toczących miasto zamieszkach koncentruje się Bigelow na prawdopodobnie najgłośniejszej historii z nimi związanej: brutalnej akcji policji, w wyniku której śmierć poniosło trzech Afroamerykanów, a oskarżeni o morderstwo policjanci zostali uniewinnieni.
Istotna część filmowej opowieści reżyserki “Wroga numer jeden” zaczyna się od niefrasobliwego żartu jednego z lokatorów motelu Algiers - wystrzału z pistoletu hukowego w stronę patrolujących ulicę gwardzistów i policjantów. Pokłosiem “psikusa” nie są jednak cukierki, lecz brutalny nalot stróżów prawa i sprawiedliwości na nie nastawionych na konfrontację małolatów - najstarszym uczestnikiem owej nieplanowanej “imprezy” był dwudziestosześcioletni weteran z Wietnamu, reszta zaś nie miała więcej, jak dziewiętnaście lat.
Za przesłuchanie mające ustalić miejsce broni, z której strzelano do strzegących spokoju odpowiadali policjanci mający już na sumieniu nadgorliwość w egzekwowaniu prawa zwłaszcza wobec mieszkańców Detroit legitymujących się innym niż oni kolorem skóry.
Zaczyna się psychofizyczna masakra…
Od momentu wejścia policji do motelu gęstnieje akcja “Detroit” do tego stopnia, że do ciarek karnie maszerujących po plecach widzów dołączy się zimny pot, gorące wypieki, zaciśnięte pięści oraz nieparlamentarne słowa, jakich próżno szukać nawet w najbardziej wyszukanych słownikach wulgaryzmów.
Oto bowiem naprzeciw nie uzbrojonych młodych ludzi stają inni, niewiele starsi wyposażeni w broń krótką i długą. Stają, mierzą i krzyczą, że będą strzelać, mimo iż nie w takim celu miasto Detroit zaoferowało im etat. Są absolutnymi panami sytuacji, która w pewnym momencie wymyka się spod kontroli zmuszając ich do brutalizacji i tak już brutalnych działań.
Leje się krew...
Zaledwie miesiąc po tym, jak Jim Hendrix wyginał śmiało ciało wraz z gitarą elektryczną w Monterey, a Janis Joplin, Jefferson Airplane, The Who, Grateful Dead i wielu innych wykonawców oraz widzów widowiska stało się nasionami ruchu hipisowskiego, w Detroit idee za jakimi opowiadał się festiwalowy tłum były więcej niż abstrakcją.
Co ciekawe, w Monterey zabrakło czarnoskórych wykonawców związanych z pochodzącą z Detroit wytwórnią Motown, mimo iż w początkowej fazie organizacji imprezy z ochotą deklarowali swoje uczestnictwo. Na miesiąc przed krwawym incydentem z motelu Algiers czarni muzycy zdążyli sobie wyrobić opinię o kooperacji z białymi i jakby przeczuwając tragedię niemal wszyscy - z wyjątkiem Lou Rawlsa - zbojkotowali festiwal.