środa, 13 maja 2020

Niziny Jego Wysokości

Wędruję palcem po mapie. Od tego zawsze wszystko się zaczyna. A miałem lecieć do Polski. Sytuacja z jaką boryka się świat skutecznie mi to uniemożliwiła. Mieszkam i pracuję w Eindhoven. Wszędzie mam blisko, jednak owa bliskość daleka jest ze względu na pustoszący świat wirus. Na panoszące się ograniczenia. Nie dla mnie Lizbona, Barcelona, Londyn, nadatlantyckie trasy, zapachy Prowansji czy bezdroża Andaluzji.
A jest we mnie głód drogi.
Spoglądam na południe. Robię tak zawsze, bo tam leży Grecja, a ten kraj zajmuje specjalne miejsce w moim sercu. To jednak jeszcze nie czas na słońce i starożytność. Kusi mnie Marsylia. Lazurowe Wybrzeże. I to, co ujrzeć można po drodze. Fascynująca, ponad tysiąc kilometrowa trasa. Misja jednak nie do wykonania. Belgijscy policjanci, jako pierwsi włożyliby drąga w szprychy przygody.
Jestem zamknięty w Holandii. Ograniczony wiatrakami i majestatem Jego Wysokości. Królestwo Niderlandów więzi mnie i nakazuje utrzymywać półtorametrowy dystans do innych uwięzionych. Nie zabrania jednak podróżować wewnątrz kraju. Jadę. Cel: Scheveningen. Nadmorski kurort Hagi, której stołeczność oddycha tam pełną piersią w czasie kanikuły. W dobie zarazy może być jednak inaczej. Dotrzeć mogę do putski. Do wyludnionych plaży. Nie będzie mi to przeszkadzać.



poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Teczki Sary i Selima (2018) - w sercu wroga

Jeśli jest coś równie nieprzemijającego, jak miłość, to z pewnością jest to nienawiść. Kiedy jednak głośniej próbuje się opowiadać o namiętnościach rozgrywających się w mieście tak namiętnym, jak Jerozolima, sprawa musi być naprawdę poważna. Tym razem historię rodem ze świętego miasta spróbował przybliżyć palestyński reżyser wkraczający w świat ruchomych obrazów, Muayad Alayan.
Za pomysł filmu odpowiedzialne jest samo życie, gdyż scenariusz powstał na podstawie historii prawdziwej.


W mieście rozdzieranym wielowiekowym i z pewnością nierozwiązywalnym konfliktem, w którym przodujące strony odgrywają przedstawiciele dwóch religii, gdzie sprzedaż domu do innego kręgu religijno-etnicznego uważana jest za potworną zdradę i skutkować może nawet wykluczeniem ze wspólnoty, namiętność między Żydówką, a Arabem zwieńczona fizycznym zbliżeniem nierzadko błędnie określanym miłością, wydaje się przestępstwem cięższym od morderstwa.


Jeśli dodać do tego, że aktywni uczestnicy zbliżeń pozostają w związkach małżeńskich i wspomnieć, że kobieta o imieniu Sara jest żoną pułkownika CaHaL, czyli Służb Obronnych Izraela, możemy założyć, że przenikające się ciała Sary i Selima wkroczyły w świat polityki, od jakiego oboje pragnęli trzymać się z daleka, zapominając, że w Jerozolimie wszystko jest polityką, a jeśli nią nie jest, stanie się wcześniej czy później.


Sprawa międzynarodowej namiętności - nagannej z perspektywy narodów w nią uwikłanych - komplikuje się, kiedy w wyniku pewnej awantury w Betlejem, w której uczestniczy także jego izraelska kochanka, Selim zostaje wciągnięty przez palestyński wywiad na listę osób wysoce podejrzanych. Aby wywinąć się z podejrzeń o współpracę z Izraelem, wszak to z córą narodu wybranego przez Elohim został przyłapany, decyduje się, w sposób fikcyjny, umowny, usprawiedliwić swój romans, transformując go na urzędowym szczeblu w relacje czysto szpiegowską, czyli agent prowadzący - w tej roli godzi wystąpić Selim oraz obiekt, czyli niczego nieświadoma Sara.
Ta maskarada zaowocować ma w nieodległej przyszłości poważnymi perturbacjami.   


Muayad Alayan wsłuchując się uważnie w życie i sięgając głęboko w zakamarki człowieczej duszy, która wydaje się być uniwersalna niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych czy przekonań religijnych, opowiedział historię nie tyle pewnej namiętności, co cywilnej odwagi. A próbował to zrobić bezstronnie, nie jako Palestyńczyk, który z pewnością na codzień posiada zdanie na temat żydowsko-palestyńskiego konfliktu, ale jako człowiek i z zadania tego wywiązał się nie jak debiutant, ale reżyser z bogatym dorobkiem.        

poniedziałek, 18 marca 2019

"Kursk" (2018) - głębia nad wyraz

Gdyby zapytać z czego skonstruowane jest piekło, niejeden odpowiedziałby: z wody i stali. Marynarze okrętów podwodnych, ta ponoć specjalna kasta wśród morskiej braci, najwyraźniej inaczej definiować muszą sobie odmęty piekielne, gdyż woda i stal są ich żywiołem, a zamknięci pomiędzy nimi czują się lepiej niż w domowym fotelu.  


Kiedy w 2004 roku marynarze atomowego okrętu podwodnego “Kursk” ginęli uwięzieni w stali na stu metrach głębokości, a oficjele w skórzanych fotelach rozważali “za i przeciw” udzielenia pozwolenia akcji ratunkowej, przyszły reżyser ekranizacji tych nierównych zmagań, Thomas Vinterberg, był dwa lata po nakręceniu obrazu “Festen” zrealizowanego w myśl manifestu Dogma 95 i z pewnością nie był świadomy, że osiemnaście lat po tragedii “Kurska” spróbuje zmierzyć się z niezmierzalnym: z głębią Morza Barentsa i śmiercią.  
Film rozpoczyna się niemal jak baśń. Są dzieci, mężowie, żony, szczęście, żarty, czyjeś wesele. Owszem, brakuje kilku rubli na to, bądź tamto, dlatego rodziny we Flocie Północnej żyją z myślą, że kiedyś zatriumfuje dla nich prawdziwie baśniowy klimat. Owa niemal baśń kończy się w chwili wyjścia “Kurska” na wielkie manewry, z których - jak wiemy - rosyjska flota wrócić miała w pomniejszonym składzie.


Dość szybko przekształca Vinterberg pokład “Kurska” w scenę dramatu. Nie przybliża atmosfery na okręcie, relacji międzyludzkich, lecz zamiast tego w serii spektakularnych wybuchów w torpedowni rzuca garstkę ocalałych marynarzy w ocean beznadziei, a większym on jest od zamykającego ich z każdej strony Morza Barentsa, po którym pływają dziesiątki jednostek, zmagając się w ramach manewrów z niesprecyzowanym, ale wyjątkowo groźnym wrogiem.


Od tego momentu akcja biegnie trzema torami, w których znaleźli się uwięzieni marynarze, ratownicy wraz ze swoimi rozkazami oraz żony podwodniaków dość szybko żegnające się z nadzieją na to, co panowie w skórzanych fotelach nazywają “pomyślnym biegiem wydarzeń”. Żaden z tych torów nie przecina się, choć wielu marzy, aby tak właśnie się stało.


W pozbawionej nadmiernego patosu i zrealizowanej bardzo dobrze - choć nie wybitnie - opowieści o dramatycznych wydarzeniach sto metrów pod wodą próżno szukać nowego komunikatu: świat dzieli się tych, którzy są na górze oraz na tych, którzy w dole myślą, że są bohaterami, podczas, gdy w istocie - w najważniejszych chwilach swojego życia - zaledwie są pionkami na szachownicach obsadzonych przez panów w skórzanych fotelach.   

poniedziałek, 12 listopada 2018

"Outlaw King" (2018) - rycerz, król, krzywoprzysięzca

Fabryka Netflix nie zwalnia tempa. Powstaje serial za serialem, pełny metraż za pełnym metrażem, lecz jeśli jakość tych pierwszych stoi na wysokim poziomie, tak z drugimi zdają się mieć producenci pewien problem. Rozwiązują go jednak raz na czas, oferując widzom diamencik, jaki wypatrzeć trzeba wśród nie zawsze pierwszego sortu imitacji.
“Outlaw King” w reżyserii Davida Mackenziego mającego w dorobku kilka wyjątkowo udanych filmów (“Młody Adam”, “Starred Up” czy “Aż do piekła”) lśni wyjątkowo pośród wielu Netflixowych produkcji.


Opowiada szkocki reżyser historię postaci dla Szkotów legendarnej i prawdopodobnie narodowi szkockiemu potrzebnej - teraz i przed laty. Robert Bruce, bo on to jest tytułowym królem wyjętym spod prawa życia łatwego nie miał, ale też próbował wszelkimi możliwymi sposobami uczynić los równie ciężki swoim wrogom.   


Na ile wiarygodna jest barwna opowieść o szkockim awanturniku, który w słynnej bitwie pod Bannockburn pokonał angielskiego króla Edwarda II i tym samym doprowadził do oderwania korony szkockiej od Anglii? Aby to ustalić musiałaby się odbyć połączona konferencja angielskich i szkockich historyków, choć prawdopodobne jest, że po sześciu miesiącach jej uczestnicy wciąż tkwiliby w punkcie wyjścia.   


Docenić należy staranność z jaką ów historyczny dramacik został zrealizowany. Widać to od początkowej sceny, kiedy to pokonani lordowie szkoccy podpisują przed angielskim królem Edwardem I tzw. Szmatławy rejestr dość jasno precyzujący ich miejsce w hierarchii angielskiego królestwa. Dostrzec to także można w dalszej części barwnej historii Roberta Bruce’a, aż do finalnej bitwy, gdzie rozstrzygnęły się losy dwóch królestw.


Właśnie owa bitwa jest prawdziwym zwieńczeniem nie tylko kariery historycznego bohatera, ale reżyserskiej pracy Mackenziego: rozmach i dynamika starcia stawiają bitewną rekonstrukcję wśród najlepszych w gatunku.
Mimo iż produkcja Mackenziego rozgrywa się wedle schematu utartego w tego typu opowieściach gloryfikujących jednostkę, gdzie do zwycięstwa prowadzi seria upadków, to trzeba przyznać, że dzięki staranności wykonania (scenografia, kostiumy), celności scenariusza, sprawnej reżyserii i barwnym postaciom, bardzo prędko się o tym zapomina.     

poniedziałek, 22 października 2018

"22 July" (2018) - wpół do sprawiedliwości

Kiedy w 2011 Paul Greengrass powoli zaczynał zapominać o zrealizowanym rok wcześniej “Green Zone” i poszukiwać tematu nowego filmu, jakim okazał się pewien kapitan statku porwany przez somalijskich piratów, Anders Breivik dokonał masowego mordu na wyspie Utoya. Nie wiedzieli nic o sobie, choć może ten drugi obejrzał któryś z jego filmów, mimo iż wyglądał jakby interesowały go tylko dzieła Leni Riefenstahl.
Ich los - ten sam, który w najdziwniejszych roszadach skonfigurował już najróżniejsze osoby - połączyła kamera reżysera, który przy jej pomocy opowiedział o wydarzeniach z 22 lipca 2011 roku.


Leniwie rozpoczyna się retrospekcja. Wyspa Utoya, obóz młodzieżowy: gry, zabawy, w tle większe idee. Nimi też zdaje się być wypełniony Breivik przygotowujący się do uderzenia.
Atakuje w końcu. Pierwsze obrywają rządowe budynki w Oslo. To przed nimi eksploduje furgonetka wyładowana domowej produkcji bombą. Dalej jest już wyspa Utoya. I Breivik pojawiający się tam w mundurze policjanta, jakoby w celu zabezpieczenia wyspy. Zaczyna się rzeź...   


Jej następstwem jest śmierć oraz ból i cierpienie ocalałych. Na jednym z nich, nastoletnim Viljarze koncentruje się Greengrass przybliżając etapy jego walki o życie i rekonwalescencji. Pięciokrotnie postrzelony chłopiec przeżył, choć nie udało się to jego najlepszym przyjaciołom.
Ofiarę i kata zdaje się łączyć edukacja. Stłamszony psychicznie i fizycznie poraniony Viljar uczy się chodzić. Odpowiadający za jego gehennę Breivik z energią przygotowuje się do procesu, podczas którego zamierza wyłuszczyć swoją ideologię. Ofiara walczy o życie, kat o uznanie jego czynu. Viljar próbuje zdyscyplinować ciało i odzyskać nad nim panowanie, Breivik dąży do uzyskania kary będącej w jego oczach dopełnieniem przeprowadzonych ataków, podniesieniem ich do najwyższej rangi.   


Beznamiętna jak zimny mord Breivika i jego prawa dłoń wyciągnięta w faszystowskim pozdrowieniu na sali sądowej jest opowieść Greengrassa, mimo iż chwilami młody Viljar zdaje się eksplodować od tłumionych emocji.     
“22 july” to opowieść o bucie mordercy i traumie jednej z jego ofiar. Choć wydawać by się mogło że dobro ostatecznie zatriumfowało, widz - ten przeciętny, nie wyznający się na meandrach prawa norweskiego, lecz w obliczu brutalności opowiadający się raczej za biblijnym “oko za oko” - musi odnieść wrażenie, że ma do czynienia z triumfem połowicznym.


Oto bowiem ktoś, kto w jego oczach zasługuje na śmierć co najmniej siedemdziesiąt siedem razy pręży się przed kamerami, jak Goebbels, instruując świat przy pomocy, jak zwykle czujnych mediów o swojej filozofii, w której miejsce jest tylko dla rdzennych Norwegów.   
Co więcej, w tym samym przeciętnym widzu dzieło Greengrassa zasiało z pewnością trwały niepokój. Nie wie on bowiem ilu jeszcze podobnych Breivikowi czai się w dniach, które nadejdą...

poniedziałek, 17 września 2018

"Ghostalnd" (2018) - dom lękiem płynący

Są reżyserzy i “rezysezy”. Wiadomo to od dawna. Do tych pierwszych śmiało zaliczyć można Pascala Laugiera od lat konsekwentnie uganiającego się po gęsto zasianej trupami i legendami krainie horroru, gdzie trudno rzec coś oryginalnego, banalnie zaś łatwo stać się pośmiewiskiem w branży.


Kiedy niekompletna rodzina: matka z dwie córkami wprowadzają się do osobliwego wiejskiego domu należącego do ciotki dziewczynek, wiadomo, że coś pójdzie nie tak. Nie dlatego, że takie rozwiązanie wymusza konwencja gatunkowa - dom ten wprost stworzony został, aby działo się w nim więcej niż w innych.


Jego niekwestionowana tajemniczość podparta zastanawiającą i wywołującą lęk dekoracją, wręcz dopomina się, aby wprowadzić do niej nowe pierwiastki.
I tak właśnie się dzieję.
Nieoczekiwanie pechowa rodzinka - już wewnątrz nowej posiadłości - napadnięta zostaje przez osobliwy tandem, dla którego…


Boimy się mroku, czerni. W “Ghostland” groza czai się w kolorach. Dawno nie było filmu grozy, w którym obrazy byłyby tak pełne barw, a zdjęcia naładowana taką dynamiką.
Głównym atutem nowego filmu Laugiera jest nieprzewidywalność, która tak bardzo prędko pozwala głównym bohaterkom uciec od sztampy i wtórności, bo przecież oczywiste jest - nie tylko dla fanów kina grozy - że obrazów o domach terroryzowanych przez zwyrodnialców było więcej niż kilka.


Odwołania do Lovecrafta w filmie mogą nie wywołać entuzjazmu, bowiem w każdej możliwej sferze od dzieł Mistrza z Providence dzieli ostatni wymysł laugierowej fantazji głęboki dystans.


“Ghostland” jest produkcją o stabilnej konstrukcji operującą śmiało rozwiązaniami popularnymi w tego typu produkcjach, które jednak - dzięki finezji scenariusza - nie tylko są efekciarskie, ale i efektywne. Kameralną i brutalna opowieścią o uwolnionych ze snu koszmarach, mających to do siebie, że przydarzyć się mogą każdemu.

poniedziałek, 23 lipca 2018

"Detroit" (2017) - wybielone winy

Wiadomo, że filmy “spod” kamery Kathryn Bigelow zadają przenikliwe pytania i choć nie zawsze znajdują na nie odpowiedzi, nie powstrzymuje ich nic, aby pytań tych nie postawić.


Nie wszyscy jednak wiedzą, że Detroit roku 1967 - w przeciwieństwie do Detroit współczesnego: gnębionego bezrobociem, przestępczością oraz trupimi wręcz połaciami opuszczonych dzielnic, gdzie po zmroku boją się chodzić nawet drapieżniki - zmagało się z wieloma problemami, ale przede wszystkim z zamieszkami na tle rasowym. Niemało ich było w całych Stanach Zjednoczonych, kolebce wolności, demokracji i poszanowania praw bliźniego w tamtym okresie, a wiele rodzin do dziś toczy ociera łzy na widok wyblakłych fotografii bliskich, którym los reprezentowany przez nierzadko fanatyków nie pozwolił zaznać starości.


Obrazowo opowiadając o toczących miasto zamieszkach koncentruje się Bigelow na prawdopodobnie najgłośniejszej historii z nimi związanej: brutalnej akcji policji, w wyniku której śmierć poniosło trzech Afroamerykanów, a oskarżeni o morderstwo policjanci zostali uniewinnieni.
Istotna część filmowej opowieści reżyserki “Wroga numer jeden” zaczyna się od niefrasobliwego żartu jednego z lokatorów motelu Algiers - wystrzału z pistoletu hukowego w stronę patrolujących ulicę gwardzistów i policjantów. Pokłosiem “psikusa” nie są jednak cukierki, lecz brutalny nalot stróżów prawa i sprawiedliwości na nie nastawionych na konfrontację małolatów - najstarszym uczestnikiem owej nieplanowanej “imprezy” był dwudziestosześcioletni weteran z Wietnamu, reszta zaś nie miała więcej, jak dziewiętnaście lat.


Za przesłuchanie mające ustalić miejsce broni, z której strzelano do strzegących spokoju odpowiadali policjanci mający już na sumieniu nadgorliwość w egzekwowaniu prawa zwłaszcza wobec mieszkańców Detroit legitymujących się innym niż oni kolorem skóry.
Zaczyna się psychofizyczna masakra…
Od momentu wejścia policji do motelu gęstnieje akcja “Detroit” do tego stopnia, że do ciarek karnie maszerujących po plecach widzów dołączy się zimny pot, gorące wypieki, zaciśnięte pięści oraz nieparlamentarne słowa, jakich próżno szukać nawet w najbardziej wyszukanych słownikach wulgaryzmów.  


Oto bowiem naprzeciw nie uzbrojonych młodych ludzi stają inni, niewiele starsi wyposażeni w broń krótką i długą. Stają, mierzą i krzyczą, że będą strzelać, mimo iż nie w takim celu miasto Detroit zaoferowało im etat. Są absolutnymi panami sytuacji, która w pewnym momencie wymyka się spod kontroli zmuszając ich do brutalizacji i tak już brutalnych działań.
Leje się krew...  


Zaledwie miesiąc po tym, jak Jim Hendrix wyginał śmiało ciało wraz z gitarą elektryczną w Monterey, a Janis Joplin, Jefferson Airplane, The Who, Grateful Dead i wielu innych wykonawców oraz widzów widowiska stało się nasionami ruchu hipisowskiego, w Detroit idee za jakimi opowiadał się festiwalowy tłum były więcej niż abstrakcją.  


Co ciekawe, w Monterey zabrakło czarnoskórych wykonawców związanych z pochodzącą z Detroit wytwórnią Motown, mimo iż w początkowej fazie organizacji imprezy z ochotą deklarowali swoje uczestnictwo. Na miesiąc przed krwawym incydentem z motelu Algiers czarni muzycy zdążyli sobie wyrobić opinię o kooperacji z białymi i jakby przeczuwając tragedię niemal wszyscy - z wyjątkiem Lou Rawlsa - zbojkotowali festiwal.